Abram+Martin++-+Quo+Vadis+III+Tysiąclecie.pdf

(1259 KB) Pobierz
208320272 UNPDF
MARTIN ABRAM
QUO VADIS TRZECIE TYSIĄCLECIE
(Na podstawie powieści Quo vadis Henryka Sienkiewicza)
I
Był rok 2112. Petroniusz obudził się jak zwykle koło południa. Gdy otworzył oczy, holograficzne
okna sypialni rozjaśniły się, wyświetlając poranny wschód słońca. Patrzył na niego przez moment. Czuł się
zmęczony. Wieczorny bankiet na dworze prezydenta przeciągnął się do późna w nocy. Od pewnego czasu
źle znosił zbyt długie, nocne przyjęcia. Budził się potem z bólem głowy i zdrętwiałymi mięśniami. Dopiero
ciepła kąpiel i dokładny masaż całego ciała przyspieszały obieg krwi, wracając siły i jasność umysłu.
Staranny makijaż i wykwintne ubranie, w którym wychodził z garderoby, dopełniały metamorfozy. Stawał
się na nowo młody, pełen życia, z oczami błyszczącymi inteligencją, niedościgniony. Czyli taki, jakiego
znali wszyscy. Osobisty konsultant do spraw mody prezydenta Stanów Zjednoczonych Świata, Johna
Garisona III.
W tej chwili jednak miał swoje 67 lat i fizyczne objawy tego faktu nieco go frustrowały.
Dodatkowym powodem złego samopoczucia było wczorajsze zachowanie jego dziewczyny, Chloe Lacosty.
Cały wieczór kokietowała szefa Urzędu Ochrony Konsumenta, Dicka Straubota, a w pewnym momencie
wymknęła się z nim z sali na piętnaście minut. Nie kochał jej, co prawda, już dawno i zdradzał równie często
jak ona jego, ale nie cierpiał Straubota za jego prostackie maniery oraz służalczość wobec Garisona i
ministra siły, Amandy Kein. Chloe wiedziała o tym. Poczuł niesmak, gdy wychodziła. “To tylko
podrażniona ambicja” - pomyślał i wdał się w dyskusję na temat zależności pomiędzy sposobem ubierania
się a znakami zodiaku. Kiedy wróciła, uśmiechnęła się do niego promiennie. Odpowiedział jej tym samym.
Z przyjęcia wyszli jednak osobno.
Obserwując przeskakujący, co kilka sekund licznik pomnażarki pieniędzy, zastanawiał się, czy nie
powinni się wreszcie rozstać. Znają się już za dobrze. Nudzą się sobą i irytują wzajemnie. To, że oficjalnie
ciągle byli razem, wynikało przede wszystkim z prestiżu, jaki sobie zapewniali. W końcu on był światowej
sławy kreatorem mody, a Chloe - jedną z najpiękniejszych kobiet Nowego Jorku i, co za tym idzie, świata.
Wydawali się dla siebie stworzeni. Takiej opinii trudno się przeciwstawić, no i zresztą, po co to robić?
Pomedytowawszy jeszcze chwilę nad tym zagadnieniem, z lekkim westchnieniem wstał z łóżka i
podszedł do okna. Holograficzna projekcja ustąpiła miejsca realnemu obrazowi. Z apartamentu zajmującego
ostatnie piętro Hotel des Artistes rozciągał się widok na Central Park. Był piękny letni dzień. U stóp
Petrontusza falowało morze drzew. Na-ścianach wieżowców po przeciwnej stronie parku billboardy nowej
generacji właśnie wyświetlały reklamę proszku do prania. Spojrzał w lewo, w kierunku Pałacu
Prezydenckiego. Jeszcze dziesięć lat temu w tym budynku mieściło się Muzeum Miejskie.
Pięć lat wcześniej Petroniusz, który był już wtedy bardzo znany - to on wylansował w latach
dziewięćdziesiątych “formy okrągłe” zamiast “prostokątnych” - stworzył kolejną, wielką kolekcję.
Nawiązywała do strojów starożytnego Rzymu. Jej inspiracją były ilustracje widziane w dzieciństwie w
książkach ojca, profesora historii sztuki na Harvardzie. Kolekcja odniosła olbrzymi sukces. Na świecie
zapanowała moda na rzymski antyk. Nie tylko tak się noszono, ale i urządzano w tym stylu wnętrza,
projektowano nowe budynki i jeżdżono do Rzymu po natchnienie. Przejmowano także ówczesne zwyczaje, a
dokładniej - odkrywano ich podobieństwo do współczesnych.
Jedną z ofiar tej mody stało się Muzeum Miejskie. Po wygranych wyborach w 2100 roku Garison
postanowił uczynić je swoją siedzibą. Majestatyczna budowla idealnie pasowała do koncepcji władzy
nowego prezydenta. Po rozbudowie w stronę Wielkiej Łąki i niezbędnych pracach adaptacyjnych,
wprowadził się tam prawie rok później. Część eksponatów pozostała na swoim miejscu. Resztę przewieziono
do Muzeum Postępu Ludzkości, które zajmowało budynki po byłej ONZ.
Petroniusz, okrzyknięty przez media “arbitrem elegancji”, zaczął często bywać na prezydenckim
dworze. Wkrótce stał się jedną z najchętniej widywanych tam osób. Lubiano jego dowcip i błyskotliwą
inteligencję. Został “prawdziwym przyjacielem” Garisona, który radził się go w prawie każdej, nie tylko
związanej z modą sprawie. Jego rola była niewspółmiernie duża w porównaniu do piastowanego oficjalnie
stanowiska konsultanta i nierzadko jego zdanie znaczyło więcej niż opinia któregoś ze strategów. Z tego
powodu zapraszano go na posiedzenia rządu. Ostatnie przed wakacyjną przerwą miało się odbyć już za trzy
godziny.
Petroniuszowi nie chciało się na nie iść. Kilka podobnych do siebie tematów obrad i co najmniej
kilkanaście osób, których zachowanie zna się na pamięć: grzebiący ciągle w swym łap topie minister wiedzy
Michael Morris, ubrana jak zwykle na czarno Ananda Kein, świat rozwijający się zgodnie z planem,
Globalny Wskaźnik Konsumpcji w normie i ostentacyjnie ziewający, nieogolony Garison. Nie pomoże
nawet Rada Dwunastu, domagająca się nowych bodźców dla kolejnego przyspieszenia produkcji. Wszyscy
będą już myślami w letniej rezydencji prezydenta w Yanderbilt lub na dzisiejszym przyjęciu z okazji
wyjazdu.
Odwrócił się od okna. Automatyczne drzwi w jednej ze ścian rozsunęły się. Wkroczył do wyłożonej
prążkowanym marmurem wielkiej łazienki. W wannie pośrodku podłogi czekała na niego wonna kąpiel. W
owych czasach wśród elity Nowego Jorku, było w zwyczaju powierzanie każdej czynności dnia codziennego
wyspecjalizowanym firmom. Obok wanny, w oparach wody, siedziały dwie nagie dziewczyny służebne z
agencji obsługującej Petroniusza gotowe na każde jego skinienie. Przywitał się. Dziewczyny z szacunkiem
skłoniły głowy. Gdy wszedł do wanny, jedna z nich wsunęła się za nim i zaczęła nacierać mu plecy miękką
gąbką. Druga skropiła jego włosy szamponem i zaczęła je delikatnie masować. Czuł, jak z każdą chwilą
ogarnia go błogość. “Tego mi było trzeba” - pomyślał. Spojrzał w okrągłe lustro na suficie. Przejechał po
włosach giętkimi palcami. Dotknął twarzy. Miał ładnie umięśnione i proporcjonalnie zbudowane ciało. Tak,
w dalszym ciągu nie był podziwiany jedynie za swą inteligencję i smak. Zachwycone spojrzenia służących
zdawały się to potwierdzać. Przymknął oczy.
Dźwięk wideofonu wyrwał go z kontemplacji. Czytnik na ekranie urządzenia odbiorczego
wyświetlił nazwisko Szymona O’Neila. Był to kuzyn jego dalekiej krewnej, generał i dowódca 21 Armii,
zwanej “Indyjską”. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miał dwanaście lat. Wychowywał
go dziadek, emerytowany wojskowy. Kilka lat temu, kiedy Szymon kupił apartament w Dakota House,
słynny kreator stał się jego przewodnikiem po towarzyskim świecie Nowego Jorku. Wprowadził na salony.
Od tamtego czasu czuł do młodego żołnierza słabość. Piękny i atletycznie zbudowany młodzieniec umiał,
bowiem zachować pewną miarę w folgowaniu swoim namiętnościom, co Petroniusz bardzo cenił. Na
dodatek w głębi serca zdawał się być romantykiem, co wręcz wzruszało jego protektora.
- Witaj, Szymonie. Strasznie się cieszę, że cię widzę - powiedział, gdy twarz przyjaciela pojawiła się
na ekranie stojącym na wprost wanny.
- Witaj - odpowiedział Szymon.
- Kiedy wróciłeś?
- Dzisiaj rano. Dostałem trzymiesięczny urlop.
- Cudownie...! Co słychać?
- Bez wielkich zmian.
- Jak tam indyjskie kobiety?
- Takie same jak wszędzie.
- Naprawdę? Znałem kiedyś jedną dziewczynę z Kalkuty o oczach spłoszonej sarny. Oddałbym za
nią tuzin tutejszych rozwódek.
Szymon uśmiechnął się.
- Nic się nie zmieniłeś - stwierdził. -1 ciągle sobie dogadzasz...
- Och, po prostu biorę kąpiel - odpowiedział Petroniusz wstając z wanny. - A że lubię otaczać się
pięknem? - służące wycierały go puszystymi ręcznikami. - Nie potrafię inaczej...
Wszedł do następnego pokoju, w którym czekał na niego barczysty mężczyzna w
T-shircie. Wśród przyrządów do ćwiczeń stało kilka ekranów. Na największym z nich było widać twarz
Szymona:
- Wysyłasz mi wiadomości, że “nie czujesz się najlepiej”, a wyglądasz kwitnąco! - powiedział.
Petroniusz położył się na specjalnym stole. Muskularny masażysta zaczął nacierać jego ciało
olejkiem.
- Raczej przekwitająco, drogi Szymonie. Starzeję się, wbrew pozorom, i tylko te zabiegi przywracają
mi młodość. Nie mogę zasnąć, a gdy już zasnę, wstaję obolały i niewyspany. Lekarz mówi, że muszę się z
tym pogodzić. Wyobraź sobie, że nawet byłem w tej sprawie u peruwiańskiego znachora. Podobno są
najlepsi. Zapłaciłem 10 tysięcy za półgodzinną rozmowę, podczas której spojrzał mi w oczy i dał do
powąchania wywar z jakichś ziół. Potem powiedział, że muszę go wąchać trzy razy dziennie i wierzyć, że mi
pomoże. Wierzyć...! rozumiesz? Ja mam wierzyć...! Wącham, zatem, ale niestety nie wierzę. Więc chyba mi
nie pomoże... No, ale wykręciłeś się sianem. Spodobała ci się jakaś indyjska dziewczyna?
- Powiedziałbym ci.
- W takim razie zapewne ciągle szukasz swojego przeznaczenia? - Możesz nazywać to jak chcesz. Ja
w to wierzę. Przed wyjazdem z Delhi byłem u tybetańskiej wróżki, która powiedziała, że w moim życiu
nastąpi wkrótce wielka przemiana przez miłość.
- Bardzo się cieszę, choć tybetańskie wróżki nie są już modne. Mam nadzieję, że ta jedna się ostała,
bo nie jest oszustką. Zresztą to bardzo prawdopodobne. Jesteś pięknym chłopcem a Nowy Jork jest miastem
pełnym nienasyconych kobiet, które palą się do miłości.
Petroniusz odwrócił się na plecy. Twarz Szymona pojawiła się na ekranie wiszącym u sufitu:
- Wiesz, że nie o to chodzi.
- A jeśli któraś z nich, to właśnie ta? Metoda prób i błędów jest najlepsza.
ucztę?
- W moim przypadku nie przynosi rezultatu.
- Powinieneś próbować aż do skutku. Chyba nie stałeś się odludkiem i wybierasz się na dzisiejszą
- Trochę się stałem i dlatego się wybieram.
- No, to nie jest z tobą aż tak źle... Przy mnie jeszcze zasmakujesz życia.
Z ekranu dobiegł odległy dźwięk gongu do drzwi. Szymon spojrzał gdzieś poza kadr.
- To chyba weterynarz. Z Atosem jest coś nie tak. Wezwałem psie pogotowie - zaczął schodzić po
schodach. - Stanley miał ich wpuścić. Pójdę zobaczyć, czy to nie oni.
- Oczywiście. Ale co się stało?
- Nie wiem, od rana wymiotuje.
- Biedne psisko! - Masażysta skończył ujędrniać mięśnie Petroniusza i podał mu jedwabny szlafrok.
- Zobaczymy się wcześniej, czy dopiero wieczorem?
Wstał z leżanki, nałożył szlafrok i przewiązał go w pasie.
- Właściwie to dzwonię, bo chciałem cię odwiedzić - odpowiedział Szymon, przekraczając jakieś
drzwi.
- Niestety, wychodzę na posiedzenie rządu, Ale mógłbyś mnie tam odprowadzić.
- Dobra myśl.
- A więc za godzinę w Central Parku, tam gdzie zwykle?
- Świetnie. - Pa!
Z sali ćwiczeń Petroniusz wszedł do salonu kosmetycznego. Czekały tam na niego dwie kolejne
dziewczyny. Jednam nich widział po raz pierwszy. Od razu zwrócił uwagę na jej długie, złote włosy i
wpatrzone w niego zielone oczy. Pewnie zjawiła się w zastępstwie dotychczasowej fryzjerki. Szef wynajętej
przez Petroniusza firmy czasami zmieniał kogoś z obsługi, ale zawsze czynił to w zgodzie z upodobaniami
wielkiego kreatora. Petroniusz przywitał się. A gdy dziewczyny odpowiedziały mu uśmiechem i skinieniem
głowy, powiedział patrząc w kierunku złotowłosej piękności:
- Jesteś nowa?
II
Tymczasem Szymon znalazł się w rozległym hallu i zbliżył się do trzech osób zgromadzonych
wokół leżącego psa. Służący Stanley i trzymający w ręku pustą strzykawkę sanitariusz zwrócili głowy w
jego kierunku. Przykucnięta przy wielkim labradorze weterynarz obsłuchiwała zwierzę. Odwrócona do
Szymona tyłem, nie zareagowała, gdy podszedł.
- Co mu jest? - spytał.
Wszyscy spojrzeli na lekarkę. Ciągle tkwiła pochylona nad Atosem. Miała czarne, spięte do góry,
włosy. “Jaka smukła szyja” - pomyślał Szymon.
- Pan jest właścicielem psa?
Nagle stała przed nim, wkładała słuchawkę stetoskopu do kieszonki fartucha na piersi, a on
zaskoczony jej urokiem, nie wiedział, co powiedzieć. Była mulatką o nieco “białych” rysach twarzy,
migdałowej karnacji i dużych piwnych oczach.
- Masz ładne oczy - wypalił. Uśmiechnęła się.
- Dziękuję. Pytałam, czy pan jest właścicielem psa?
- Tak, tak - wybąkał. Pomyślał, że się wygłupił.
- Pies ma ostre zatrucie. Zjadł coś zgniłego. Prawdopodobnie podczas spaceru. Jest wycieńczony.
Ale nic mu nie będzie. Dostał zastrzyk z glukozy na wzmocnienie. Proszę mu dzisiaj nic nie dawać do
jedzenia. Zresztą nie będzie mu się chciało jeść. Do jutra powinien wydobrzeć.
Jej ciepły głos i sposób, w jaki się poruszała, sprawiały, że nie mógł oderwać od niej oczu. Był jak
rozbitek, który zobaczył upragnioną wyspę.
- A czy... Co pani sądzi? - gorączkowo szukał tematu, który pozwoliłby przedłużyć rozmowę. - Czy
nie należałoby go odesłać na wieś? Spędził tam ostatnie trzy lata. Może zmiana klimatu mu zaszkodziła?
- Bardziej zmiana diety niż klimatu. Proszę się dowiedzieć, co tam jadał, ale nie sądzę, by
przeprowadzka była konieczna.
- Tak myślałem, ale chciałem się upewnić... Na wsi pies ma więcej ruchu... Może się jeszcze nie
odzwyczaił i... źle mu się trawi.
Popatrzyła na niego zaciekawiona.
- Interesująca teoria.
- Jak ma pani na imię?
- To nie jest tajemnica: Angel.
- Angel. Czy się jeszcze zobaczymy? - Ponownie się uśmiechnęła.
- Myślę, że to nie będzie potrzebne. Jutro pies będzie zdrowy. Jeśli będzie się coś działo, proszę
dzwonić. Do widzenia panu.
- Do widzenia.
Skierowała się w stronę wyjścia. Za nią, z lekarską torbą na ramieniu, ruszył sanitariusz. Szymon
stał urzeczony. Nie wiedział jak ją zatrzymać. Znikła w drzwiach...
- Rachunek, proszę pana.
Stanley podsunął mu pod oczy jakiś papier. Szymon wziął kartkę do ręki. Na górze strony był napis:
Klinika dla zwierząt, 76th East St. 151 i numer telefonu. Spojrzał na służącego i powiedział z ożywieniem:
- To chyba po drugiej stronie parku?
111
W tamtych czasach na obrzeżach Central Parku funkcjonowało mnóstwo większych i mniejszych
kawiarenek i restauracji. Szymon z Petroniuszem siedzieli w ogródku tawerny na skraju Owczej Łąki i
rozmawiali, popijając czerwone wino. Petroniusz popatrzył na zegarek.
- Mam jeszcze sporo czasu. Mogę pójść z tobą. Bardzo jestem ciekawy jak wygląda kobieta, która
tak szybko zawróciła ci w głowie - powiedział.
Zapłacili i w dyskretnej eskorcie czterech ochroniarzy ruszyli w kierunku Fontanny Bethesdy.
- Jestem pewien, że z wzajemnością - kontynuował, lustrując Szymona zadowolonym wzrokiem
artysty. - Wyładniałeś i zmężniałeś jednocześnie.
W istocie, Szymon nigdy nie wyglądał lepiej. Miał 32 lata i był w pełni rozkwitu swoich męskich sił.
Wystające spod krótkich rękawów koszuli nagie, opalone indyjskim słońcem ramiona, były wschodnim
obyczajem ozdobione dwiema złotymi bransoletami, poniżej łokcia starannie oczyszczone z włosów,
gładkie, lecz muskularne. Prawdziwe ramiona żołnierza. Prosty nos, pełne usta i wymodelowane brwi
nadawały jego twarzy charakter antycznego herosa. Ciemne blond włosy i ożywione nowym uczuciem
niebieskie oczy dopełniały portretu idealnej męskości. Jego zdjęcie w każdej chwili mogłoby się znaleźć na
okładce jakiegoś magazynu dla pań.
- Powiedziałem ci już, nie zrobiłem na niej specjalnego wrażenia.
- Tak ci się tylko wydaje. Na pewno w tej chwili marzy o tobie. Widzisz, jak patrzą na ciebie
kobiety, które nas mijają.
- Ona jest inna.
- Piękny i zakochany... Pod tym względem, wszystkie są podobne. No chyba... że jest lesbijką.
- Co za pomysł?! - Szymon spojrzał na przyjaciela wyraźnie zaniepokojony.
- Całkiem naturalny, jeśli utrzymujesz, że nie zrobiłeś na niej wrażenia.
- Po prostu wzięła mnie za kretyna, na którego rzeczywiście wyszedłem. To tylko dobrze o niej
świadczy.
- Czy wiesz już, w jaki sposób naprawisz swoją nadszarpniętą opinię? - zażartował “arbiter
elegancji”.
- Powiem, że znam Petroniusza!
- Chyba tylko to może cię uratować...
Był czwartek, zaczynał się weekend i łąka, którą szli, coraz bardziej się zaludniała. Do
rozleniwionych letnim słońcem bezrobotnych dołączali “maklerzy domowi” szukający odpoczynku po
południowym szczycie na giełdzie, urzędnicy firm rozlokowanych w pobliżu parku, gospodynie domowe i
opiekunki do dzieci ze swoimi podopiecznymi. Siadano na trawie, kupowano gorące zakąski i zimne napoje,
czytano gazety, przeprowadzano rozmowy wideofoniczne. Wymieniano się nowinami. Wyglądano znanych
z mediów twarzy, które czasami się tu pojawiały, by móc je potem oplotkować na wszelkie sposoby.
Nie brakowało tu ludzi żadnej rasy i narodowości. Akcent amerykański prawie ginął wśród
akcentów innych stron świata: azjatyckiego, afrykańskiego i różnych odmian europejskich. Do Nowego
Jorku zwabiła ich łatwość życia i nadzieja na zrobienie wielkich pieniędzy. Niektórym się udało. Reszta żyła
“odpadkami” ze stołu bogatych. Co miesiąc zgłaszali się po zasiłek, nie licząc wcale na żadną odmianę losu.
Spali w kanałach wentylacyjnych lub zakładach opiekuńczych. Codziennie rano wychodzili na miasto w
poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy i najczęściej trafiali do Central Parku, by załapać się na promocyjne bony
towarowe, rozdawane tu nader często przez rozmaite sieci handlowe.
W początkach XXII wieku nad tą wielokolorową ciżbą, co kilkadziesiąt metrów wznosiły się
billboardy, wyświetlające przez całą dobę filmy reklamowe. Widać je było na tle drzew, nieba, budynków.
Miały różne rozmiary, od metra do kilkudziesięciu metrów kwadratowych, i były umieszczone na rozmaitej
wysokości. Te największe ozdabiały budynki wokół parku, mniejsze stały w alejkach i na trawnikach.
Gdzieniegdzie podtrzymujących je słupów było tak dużo, że oczy niemal gubiły się wśród nich, jak w lesie.
Dźwięk dobiegający z góry był nieco przyciszony, tak że nie przeszkadzał w prowadzeniu rozmowy, ale na
tyle wyraźny, że bez trudu można było zrozumieć reklamowy przekaz.
Emitowane filmy i obrazy, w zależności od rodzaju kampanii reklamowej bywały albo całkiem
różne i niezależne od siebie, albo ze sobą zsynchronizowane. Od czasu do czasu zmultiplikowany w
tysiącach egzemplarzy obraz ukazywał się na wszystkich ekranach jednocześnie. Czasami taki sam film
pojawiał się w jednym szeregu ekranów i przenosił płynnie na następne szeregi, stwarzając wrażenie fali
przepływającej przez cały park. Z billboardów wyświetlających ten sam obraz można też było układać
określone wzory i napisy. Ekrany miały również możliwość obracania się wokół własnej osi pionowej i
poziomej. W chwili, gdy Szymon z Petroniuszem szli przez Owczą Łąkę, każdy bilboard pokazywał co
innego.
Ze wszystkich stron napływały nowe rzesze przechodniów. Ludzie rozsiadali się na trawnikach,
ławkach i rozkładanych krzesłach, które można było nieopodal wypożyczyć. Z gwarem rozmów i okrzykami
sprzedawców hot-dogów mieszały się dźwięki gitar, perkusji, skrzypiec, syntezatorów. Rozbrzmiewały
wszystkie możliwe style muzyczne, od klasyki po modny ostatnio synchrobit. Swoje kramy otwierali
astrolodzy, mędrcy odczytujący przyszłość z linii ręki, wróżbici stawiający ta-rota, sprzedawcy amuletów,
zaklinacze wężów i egzotyczni medycy oferujący cudowne specyfiki na każdą chorobę. Wśród tego
wszystkiego dreptały - łakome pozostawionych przez ludzi odpadków - stadka gołębi. Co chwila któreś z
nich wzbijało się z głośnym szumem skrzydeł w górę i zatoczywszy koło, opadało na wolne od tłumów
miejsce.
Petroniusz dobrze znany był tym tłumom. W owych czasach wielcy kreatorzy mody byli równie
słynni, jak gwiazdy filmowe i wyczynowi sportowcy. O uszy Szymona odbijało się nieustannie: “To on!
Patrz! Petroniusz!” Podziwiano go za urok osobisty i poczucie humoru, zawsze perfekcyjny wygląd i wpływ,
jaki miał na Garisona. Szczegółowo komentowano jego życie prywatne. Do legendy brukowej prasy
przeszedł dzień w którym podczas pokazu w Paryżu poznał Chloe Lacostę i w przypływie zachwytu
obdarował ją brylantem wielkości włoskiego orzecha. Tym związkiem utwierdził swoją popularność. Nie
było tygodnia, by nie ukazała się jakaś plotka na jego temat.
Lecz choć mile łechtało jego próżność okazywane przez ludzi zainteresowanie, w głębi duszy bał się
go. Pamiętał, że łaska plebsu na pstrym koniu jeździ i w każdym momencie, z czyjąś życzliwą pomocą lub
bez niej, może się od niego odwrócić. Równie mocno, jak jej potrzebował, czuł kruchość sławy. Znał wiele
gwiazd jednego sezonu, zniszczonych przez te same media, które się nimi wcześniej zachwycały. Gardził
tłumem, który tak łatwo dawał się manipulować. Ludzie pachnący tandetnym dezodorantem, byle jak ubrani,
niestarannie umalowani i źle uczesani nie zasługiwali w jego oczach na miano ludzi. Nie odpowiadał, więc
wcale na ich okrzyki i pełne zachwytu spojrzenia.
Zdawał się być pochłonięty omawianiem zbliżającego się posiedzenia rządu.
- Globalny Wskaźnik Konsumpcji, Średnia Światowa Oglądalność i Dow Nasq mają od dziewięciu
tygodni stałą Przeciętną Wzrostu. To trochę niepokoi Radę Dwunastu. Chcą zwiększenia dynamiki.
Obawiają się stagnacji.
- To chyba przesada. Stały przeciętny wzrost to w dalszym ciągu wzrost i do stagnacji droga daleka -
zauważył Szymon.
- No właśnie! To samo powiedziałem Garisonowi. Nie ma najmniejszych powodów do obaw, a tym
bardziej do paniki. Wyniki wcale nie zapowiadają stagnacji, tylko stabilizację. Jeszcze kilka lat temu
wszyscy, w tym Rada Dwunastu, cieszyliby się z tego. Teraz psioczą. Pragną kolejnego skoku konsumpcji.
Są nienasyceni! Domagają się, by rząd coś wymyślił. Garison zrobi to z nudów, Morris z potrzeby serca.
- Zapowiadają się wam pracowite wakacje.
- Ja tam się tym specjalnie nie przejmuję. Nie zamierzam zastanawiać się nad problemem, którego
nie ma. O tej porze w Yanderbilt jest zbyt pięknie, by tracić na to czas. Ale inni? Niestety, nadgorliwców nie
brakuje. Widzę już niektórych strategów główkujących podczas opalania, co by tu wykombinować, i
znoszących swoje pomysły do Morrisa. Zanika zwyczaj słodkiego lenistwa.,
- Nie każdy ma twoją pozycję. Muszą się wykazać.
- A Rada Dwunastu wybitnie w tym pomaga. Ostatnio trzęsą portkami z byle powodu. Poprzednio
była to Liga RNR, teraz mają “Przeciętną Wzrostu”.
- Właśnie, co jest z Ligą RNR? Rozprawiono się z nią ostatecznie?
- Prawie. Nie schwytano jeszcze przywódcy. Wyjątkowo sprytny facet. Ale Liga już się nie liczy.
Moim zdaniem szkoda, że tak się stało. W gruncie rzeczy oni także pobudzali konsumpcję.
- Tylko inną.
- Dokładnie! Nie kontrolowaną. Dla niektórych był to problem. Bawiłeś się w to kiedyś?
- Wiesz, że nie miałem czasu. Powstanie Kurdów. Potem ten bunt w Tybecie. Zresztą to chyba
bardziej dla dzieciaków. Dostawałem od nich maile. Ale nigdy nie odpowiedziałem.
- Kiedyś wszedłem na ich strony. Sama idea jest genialnie prosta. Ale rzeczywiście można stracić
mnóstwo czasu. Wciąga. Podobno w zawodach Ligi uczestniczyło kilkanaście milionów graczy. Wyobrażasz
to sobie?!
IV
Liga RNR, czyli Liga Rzeczy Nie Reklamowanych, o której opowiadał Petroniusz, powstała w roku
2108. Tajemniczy osobnik o kryptonimie Tobi ogłosił jej zasady w ogólnoświatowej, komputerowej sieci A.
Pomysł polegał na tym, by wszyscy, którzy chcieli się przyłączyć do zabawy, kupowali produkty w żaden
sposób nie reklamowane. Zakaz obejmował wszystkie rodzaje reklam, od reklam w mediach, poprzez
reklamy zewnętrzne, a na reklamach w miejscach sprzedaży skończywszy. Ponieważ w tym czasie prawie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin