Liżąc rany.doc

(53 KB) Pobierz
Tytuł: "Liżąc rany"

Tytuł: "Liżąc rany"

Fandom: Sherlock Holmes (movie verse)

Kategoria: bez ograniczeń (tak myślę)

Opis: Czasami jedyne, co możesz, to tylko martwić się i czekać aby potem opatrzyć rany.

Ostrzeżenia: Eee... nic? No, chyba, że komuś przeszkadza ledwo widoczny slash :mrgreen:

Status: Ukończone

 

 

Była noc. Na Baker Street 221B zwykle o tej porze panowały cisza i spokój, zakłócane jedynie cichym tykaniem ściennego zegara.

- Auć!

Lecz nie tym razem.

- Aua!

Watson z irytacją rzucił nasączony alkoholem wacik na podłogę.

- Holmes, proszę cię o to ostatni raz. Czy chociaż przez chwilę mógłbyś siedzieć spokojnie?

Siedzący obok na krześle Sherlock Holmes, najbardziej błyskotliwy detektyw świata (jak sam o sobie mówił), zerknął na swego towarzysza spode łba.

- A ty z kolei mógłbyś uważać, to boli! – poskarżył się.

- Jak ma boleć, skoro jeszcze nawet cię nie dotknąłem?

- Widzisz? Taki z ciebie lekarz, Watson.

Watson wziął głęboki oddech i sięgnął po kolejny wacik.

- Dobrze – powiedział, przykładając do niego buteleczkę ze spirytusem. – Tym razem postaraj się nie ruszać.

Holmes siedział sztywno, całym sobą dając światu do zrozumienia, jaki to jest niesprawiedliwy, podczas gdy Watson zabrał się do oczyszczania małego rozcięcia na jego policzku.

Detektyw jeszcze od czasu do czasu powtarzał kolejne „Auć”, jednak widząc, iż na przyjacielu najprawdopodobniej nie robi już to większego wrażenia, dał sobie w końcu spokój i zacisnął zęby. Przez cały ten czas miał minę naburmuszonego pięciolatka, jego sztandarowy wyraz twarzy, gdy ktoś (Watson) nie był tak bardzo zaabsorbowany jego osobą, jak sam by sobie tego życzył.

Watson tymczasem, również nie odzywając się ani słowem, kontynuował opatrywanie ran Holmesa.

A tych detektyw miał naprawdę sporo. I to najróżniejszej maści. Od drobnych skaleczeń na dłoniach i twarzy aż po stłuczenia i siniaki pokrywające niemal całą klatkę piersiową, brzuch oraz boki.

Lecz to właśnie twarz wyglądała najbardziej „malowniczo”. Sprawiała wrażenie jakby jej posiadacz zderzył się w pełnym biegu z powozem, a potem stoczył walkę z zaprzężonym doń koniem.

Ze złamanego nosa nadal okazjonalnie sączyła się krew, a tuż nad lewą brwią rozciągało się paskudne rozcięcie. Ale nawet ono bledło przy widniejącym pod prawym okiem, wyjątkowej urody, mieniącym się feerią barw, siniakiem.

Obrazu idealnie dopełniała zwichnięta ręka.

Watson ostrożnie rozsmarowywał specjalną maść na posiniaczonych brzuchu oraz bokach, aby jakoś zmniejszyć obrzęk.

W sumie to nie powinien się tak zamartwiać. Notorycznie zdarzało się mu być świadkiem, kiedy to Holmes wracał do domu cały poturbowany. Najczęściej związane to było z jakąś jego niebezpieczną „misją”. Watson wiedział jednak, iż spora część tych obrażeń powstawała na ringu, podczas „podziemnych” walk, w których Holmes często brał udział.

Jednak tym razem to prowadzone przezeń śledztwo zaprowadziło go, po raz kolejny zresztą, w ciemne zaułki Londynu, gdzie miał nadzieję trafić na ślad złodzieja drogocennej kolii, która zaginęła bez śladu kilka dni temu, a jej tajemniczym zniknięciem żyło obecnie całe miasto.

Akurat tego dnia Watson został zmuszony na parę godzin zastąpić swojego kolegę lekarza. Stary doktor miał nie cierpiące zwłoki obowiązki do załatwienia, poprosił więc (lub raczej ubłagał) Watsona, aby ten „dosłownie na chwilę” zajął się jego pacjentem.

„Prawdziwy anioł z ciebie, John!” „Ależ oczywiście” – pomyślał. – „Biorąc pod uwagę z kim mieszkam pod jednym dachem, powinienem zostać beatyfikowany.”

A więc, kiedy to doktor „bawił” u pacjenta, Holmes w ferworze prowadzonego śledztwa postanowił inwigilować podziemie. Kierowany dobrym sercem, zostawił swemu przyjacielowi obszerną i wiele wyjaśniającą wiadomość („Wyszedłem. Nie czekaj z obiadem. H.”) i opuścił 221B.

Wróciwszy do domu, Watson tylko zerknął na kartkę od przyjaciela i wzruszył ramionami.

Detektyw istotnie nie zjawił się na obiad. Na kolację zresztą również nie. A Watson zaczął, po raz nie wiadomo który, przeklinać jego lakoniczność. Szczególnie w takich sprawach, jak informowanie, gdzie akurat wychodzi, Holmes nigdy nie zawracał sobie głowy. Jakby każdy miał to sobie sam wydedukować.

Zresztą Sherlock zdawał się nawet nie zauważać, iż ktoś może się o niego zwyczajnie martwić. Na przykład Watson. Nie, teraz się nie martwił. Przecież Holmes zawsze sam doskonale sobie radził. Po cóż miałby się o niego martwić?

Minęła północ, Holmesa nie było już od ponad dwunastu godzin, a Watson już nie musiał się nie martwić. Teraz za wszelką cenę starał się nie wpadać w panikę. Przez głowę przelatywały mu najróżniejsze scenariusze, ze wrzuceniem zakutego w łańcuchy ciała do Tamizy włącznie.

W pewnym momencie miał nawet zamiar skontaktować się z Lestradem, ale w końcu, gdyby policja „coś” znalazła, to z pewnością natychmiast by go o tym powiadomili.

Zdawał sobie sprawę, iż mimo wszystko cała sprawa nie należała do bezpiecznych i Holmes z całym jego tupetem oraz zarozumiałością mógł łatwo wpakować się w jakieś tarapaty. Robił już tak wiele razy.

Zwykle przed marnym końcem ratował go jego niezwykły intelekt. Oraz Watson. Tylko teraz Watsona przy nim nie było. Doktor mimowolnie poczuł ukłucie winy. Nie mógł pójść z Holmesem i jego przyjaciel na niebezpieczną misję wybrał się sam. W końcu nic innego nie zdołałoby wywabić go z domowego zacisza. Gdyby tylko Watson wiedział, gdzie dokładnie poszedł.

Był zły na Holmesa, iż ten nic mu o swoich planach nie wspomniał. To tak, jakby mu nie ufał. Lecz w głębi duszy Watson wiedział, że Holmes zawsze najbardziej polegał właśnie na swym przyjacielu. I umyśle.

Błyskotliwy Sherlock Holmes, człowiek, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Człowiek zdolny rozwiązać każdą zagadkę. Człowiek, który potrafi powiedzieć niemal wszystko o drugiej osobie, po prostu na nią patrząc. A na dodatek był jeszcze znakomitym szermierzem i bokserem. Oraz najbardziej irytującym człowiekiem na świecie. Jak ktoś taki miałby sobie nie poradzić w kryzysowej sytuacji?

Ale Watson nadal się bał (już nie „martwił”, ale właśnie „bał”). Wiara Holmesa w swoje możliwości i jego zapatrzenie w siebie już nieraz sprawiały, że wplątywał się w przeróżne kłopoty.

Gdzieś tak koło drugiej w nocy Watson był zdolny z łatwością przełknąć dumę i przyznać, iż odchodzi od zmysłów.

Chciał już rozpocząć własne, zapewne bezcelowe poszukiwania, kiedy to nagle drzwi stanęły otworem i do środka wkroczył, lub raczej niemal wczołgał się, Holmes.

I Watson zapewne zwymyślałby go od najgorszych, gdyby nie stan, w jakim znajdował się jego przyjaciel, który to obecnie Watson starał się nieco poprawić.

Okazało się, iż Holmes przez kilkanaście godzin śledził pewnego fałszerza i jego brata, dzieki czemu co zdołał nakryć na niecnej działalności całą szajkę. Niestety, ta sama szajka zdołała również w jakiś sposób nakryć Holmesa i chociaż udało mu się zlokalizować kolię, musiał stoczyć walkę z kilkoma pilnującymi jej drabami.

- Mówię ci, Watsonie, to bodajże najgłupszy pomysł na jaki ktokolwiek mógł wpaść, aby trzymać skradzione kosztowności w starym piecu hutniczym – mówił, podczas gdy Watson zakładał mu kolejne opatrunki. – I to w dodatku dla niepoznaki zakamuflowane kawałkiem blachy.

- Taa – mruknął Watson, biorąc się za odkażanie sporego rozcięcia nad lewym okiem. – A teraz się nie ruszaj.

To powiedziawszy, chwycił specjalnie przygotowane igłę i nitkę.

Holmes już od pewnego czasu rzucał w ich stronę niepewne spojrzenia, a poczuwszy, iż jego domysły okazały się słuszne, postanowił zaoponować.

- Co masz niby zamiar z tym zrobić? – wskazał na przedmioty w rekach doktora.

Watson uniósł brwi.

- Rana nad twoją brwią jest całkiem głęboka i wątpię, aby obeszło się bez zszywania.

- Jak to zszywania?

Nie, żeby Holmes się bał. Po prostu, traktowanie człowieka jakby był dziurawymi spodniami oznaczało jego zdaniem zdecydowaną nadgorliwość lekarzy oraz brak szacunku do pacjenta.

Gdyby tylko Watson podzielał jego punkt widzenia. Ale on właśnie zabierał się za nawlekanie specjalnej nici na niesamowicie cienką igłę.

Sherlock nie dawał za wygraną.

- Jesteś pewien, że nie wystarczy zwykły opatrunek?

Watson nawet na niego nie spojrzał.

- Już nawet tak nie boli… - zaczął, ale Watson wpadł mu w zdanie:

- Mam cię uśpić chloroformem? – warknął. – Nie? To siedź spokojnie i się nie ruszaj – i zaraz dodał. – Holmes, twarz jest istotną częścią twojej prezencji, a ty dajesz się po niej tłuc, jakby to był worek treningowy.

Przetarł rozcięcie specjalnym preparatem i powiedział tym razem łagodniej:

- Uwierz mi, to nie będzie bolało.

Holmes westchnął i spróbował się rozluźnić. Nie pozostało mu nic innego, jak zaufać swojemu Doktorowi.

Watson ostrożnie pracował przy ranie.

- Martwiłem się o ciebie – powiedział po chwili. – Nie było cię tak długo.

Holmes wprawdzie nie odpowiedział, ale dało się z jego strony słyszeć ciche westchnienie. Watson nie był pewien, smutku czy irytacji. Mówił dalej, chcąc skorzystać z tak niezwykłej u przyjaciela ciszy. Musiał to z siebie wyrzucić.

- Za każdym razem, kiedy ty gdzieś znikasz, nie mogę przestać myśleć o tym, co ci się może przytrafić. Chodzisz tam, zagłębiasz się w mrok i sam jeden Bóg wie, jakie niebezpieczeństwa mogą tam na ciebie czekać.

Watson był pewien, że gdyby Holmes mógł, to pewnie przewróciłby oczami na to stwierdzenie.

- Zachowujesz się tak, jakbyś był sam na świecie. Ale to nie prawda. Holmes, zapominasz o mnie. Ja czekam i zawsze będę czekać.

Znowu ciche westchnienie. Lecz tym razem definitywnie wyrażało smutek. I coś jeszcze. Watson nie wiedział tylko, co.

- Nie jest tak, że gdybyś odszedł, to bym sobie nie poradził, ale… Bez ciebie moje życie nigdy nie będzie takie samo. Nic już nie będzie jak dawniej. Rozumiesz mnie, Holmes?

Spojrzał na drugiego mężczyznę i jego oczy wejrzały prosto w oczy Holmesa.

W tej chwili Watson mógł z łatwością wyczytać w tym spojrzeniu jedno słowo. „Przepraszam”.

Uśmiechnął się tylko i odłożył igłę, oraz nitkę na bok. Wreszcie skończył. Obejrzał jeszcze dla pewności, czy pozostałe opatrunki są na swoich miejscach i powiedział:

- No, skończyłem. Postaraj się nie zniszczyć bandaży – po czym, wskazując na rękę Holmesa, zawieszoną na prowizorycznym temblaku. – I radzę oszczędzać to ramię przez parę dni, zrozumiano?

Holmes tym razem naprawdę przewrócił oczami.

- Tak jest, Doktorze.

Watson pokręcił tylko głową.

- Teraz najlepiej idź się połóż. Pewnie jesteś strasznie zmęczony.

Jakby na potwierdzenie tych słów, jego przyjaciel potężnie ziewnął.

- No właśnie – kąciki ust Watsona mimowolnie uniosły się w górę.

Detektyw przeciągnął się i ruszył po schodach do swojej sypialni, rzucając przez ramię:

- Dobranoc, Watson.

- Dobranoc, Holmes.

Watson usiadł w fotelu tuż przy dogasającym kominku i westchnął. Przyzwyczaił się już, że Holmes nie zawsze wyrażał swoją wdzięczność w powszechny dla innych ludzi sposób.

Dopiero teraz poczuł, jak bardzo on sam jest zmęczony. Silne nerwy oraz niepokój tego wieczora wykończyły go niemal doszczętnie.

Minęły zaledwie dwie minuty odkąd Holmes udał się na spoczynek, mimo to, nie było sensu dłużej tutaj siedzieć. Jego własne łóżko jest o niebo wygodniejsze niż stary, wyliniały fotel.

Już miał zamiar się z niego podnieść, kiedy to zdał sobie sprawę, iż ktoś pochyla się nad oparciem fotela.

Watson nie zdążył nawet zareagować, kiedy to niespodziewanie poczuł parę ciepłych ust na swoim policzku i wyszeptane ledwo słyszalnie słowa:

- Dziękuję, drogi Watsonie.

I w mgnieniu oka znów był w pokoju sam. Zupełnie jakby to był sen.

Dopiero po dobrej minucie podniósł się z fotela i powoli ruszył do swego pokoju.

Tak, to musiał być tylko sen.

 

KONIEC

Zgłoś jeśli naruszono regulamin