22 Józef Ignacy Kraszewski - Banita.pdf

(925 KB) Pobierz
Józef Ignacy Kraszewski
BANITA
Powieść z czasów Stefana Batorego
Panu
Aleksandrowi Krausharowi
w Warszawie.
W dowód wdzięczności mojej dla Was postanowiłem był, w Moabicie? wykonane
tłumaczenie kilku komedii Plauta Wara przesłać na pamiątką. Widzą jednak, że z powodu
trudności, jakie spotyka ich wydanie, nadto bym zwlókł to, co serce moje jak najprędzej chce
wypowiedzieć. W tych dniach boleści, którymi los sprawiedliwy kazał mi dni mojego jubileuszu
opłacić, znalazłem tak mało, nie mówią przyjaciół, ale po prostu życzliwych, nieszczęście taką
trwogę i popłoch posiało, tak rozproszyło wszystkich, tak mnie osamotniło, że dla Was, panie
Aleksandrze, coście się nie wahali przyjść mi w pomoc radą i czynem, tym większą, gorętszą,
połączoną z poszanowaniem mam wdzięczność. Niech te słowa będą jej świadectwem i wyrazem.
Opuszczenie i osierocenie bolało mnie i boli może nie dla samego siebie niestety, jest
ono symptomem stanu ducha w narodzie, który zgnieciony klęskami stracił wszelką energią i zaparł
się uczuć, które dawniej stanowiły jego charakteru okrasą. Daj Boże, aby ten symptom nie był
oznaką i przepowiednią upadku, ale kresem do zwrotu w lep. szym kierunku... Lecz dość tego.
Przyjm, kochany panie Aleksandrze, gorący uścisk ręki i wyraz wdzięczności i przyjaźni.
J. I. Kraszewski
Drezno, d. 3 maja 1884 r.
Spis treści
TOM PIERWSZY
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
TOM DRUGI
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
TOM TRZECI
I
II
III
IV
V
VII
VIII
IX
TOM PIERWSZY
I
Długo, niemal do końca żywota swojego, rzeczpospolita szlachecka stała obozem, cała, tak
nasze dwory i domy, w większej części z drzewa klecone, tymczasowo i niedbale budowane były.
Wiele się na to przyczyn składało, a naprzód nawyknienie, które najazdy i ciągła do wojny
gotowość wyrobiły. Szlachcic przede wszystkim do obucha żołnierzem był, na zawołanie na koń
siadać musiał, nie gnieździł się więc stale, a znaczna część kraju na najazdy wystawiona, często ze
dworów w lasy i niedostępne trzęsawiska, te twierdze swe jedyne, uchodziła. Dawnym obyczajem
więcej łożono na ruchomości kosztowne, które się przenosić dawały z miejsca na miejsce, niż na
siedziby wytworne.
Na jednej wiosczynie szlachcic więcej się jeszcze do strzechy przywiązywał i około niej
troszczył, bo nie miał — tylko ją; wielcy zaś panowie z rezydencji do rezydencji kwoli swych
interesów, upodobań i stosunków wędrowali. Zachodziły wozy i sprzęt wszelki ciągnął długim
sznurem za panem albo go poprzedzał. Ławy i stoły znajdowały się wszędzie po dworach, a co
potrzebnym było do przybrania, ciągnięto ze sobą. Kobierce, opony, naczynie, sprzęt drobny,
przenosił się z miejsca na miejsce łatwo.
Od mieszkań też nie wymagano wiele, byle dach nie zaciekał, a piece i kominy nie dymiły.
Zimą w tych grubach noc i dzień stróże drzewa dokładali, śpiąc przy nich nawet.
W XVI wieku rzadki był dwór pański, z wyjątkiem zamków na krakowskiej ziemi, który by
wygodnym i pokaźnym mógł się nazywać. Na lada jakim podmurowaniu lufo i bez niego na
mocnych podwalinach, z grubych kłód ułożone ściany, z wysokim dachem, najczęściej bez piętra,
stanowiły pańską siedzibę, mniej więcej rozległą. O powierzchowność wcale się nie starano, aby ją
ozdobną uczynić. Chorągiewka z herbem na szczycie stanowiła czasem jedyną ozdobę.
Drzewo było prawie wyłącznie używanym materiałem, już dlatego, że o nie najłatwiej było,
a każdy wieśniak cieślą był i lada kto budowniczym, już dla tej wiary, że w murach, choć suchych,
powietrze nigdy zdrowym być nie może.
W czasach, o których mowa, w wielu zamkach królewskich nie było podłóg i zastępowały je
tokowiska, skoble i zamki u drzwi proste, stropy z belek i tarcic układane.
Cóż dopiero po szlacheckich dworach? Gospodarz na siodle lub na dyszlu większą część
życia spędzał, a gdy do chaty powrócił, nie potrzebował żadnych wymyślnych przypraw, aby mu
ona smakowała. Zbytek był w odzieży, uzbrojeniu, w jadle i napojach, ale go w mieszkaniach nie
było, dlatego nam tak mało pozostało z nich pamiątek. Lada nieostrożna iskierka obracała te
gniazda w perzynę.
Obozował też pan i szlachcic niemal przez życie całe, i kaleka chyba a nieudolny starzec
domu mógł pilnować. Kto nie był żołnierzem, służyć musiał jako urzędnik i z miejsca na miejsce
się przenosić. Zjazdy też częste, narady, komisje, spoczywać nie dawały. Stajnia każdego czasu
zaopatrzoną być musiała w konie i wozy, aby na zawołanie pana ze dworem przenieść, gdzie kazał.
I wszystko po trosze w domu do tego rodzaju życia się zastosowywało. Spiżarnia gospodyni w
zapasy była zaopatrzoną zawsze, aby bez nich pan w podróż nie ruszył. Me było dworu bez
namiotu, bo i takie wycieczki się trafiały, w ciągu których na gospody i dwory wcale rachować nie
było można.
Nawyknienie do tego ruchliwego życia czyniło je nie tylko znośnym, ale nawet niejeden
tęsknił za nim. Siedzącego i spokojnego żywota szlachcic nie znosił, a gospodarka mu nie starczyła
ani łowy, którymi się rozerwać usiłował.
Pomimo tego ruchu na gościńcach, można powiedzieć, aż do ostatnich czasów, gospod tak
dobrze jak nie było. Służyły one tam tylko, gdzie stały osamotnione, od wsi i osad oddalone;
szlachcic bowiem zajeżdżał do dworu, a duchowny do księdza. Niemal ubliżającym dla gospodarza
i dziedzica było, gdy kto, nawet zupełnie nieznajomy, pominąwszy dwór do gospody zaciągnął.
Po miastach i miasteczkach mnogie klasztory dawały chętną gościnę. Karczma też
przeważnie służyła dla chłopa tylko,. dla łyków, dla włóczęgów, dla gawiedzi tej, która do
szlacheckiego świata nie należała.
Wyjątkowo jednaką w głębi lasów, w bezludnych stronach, gdzie od wsi do wsi zbyt długo
bez spoczynku jechać było potrzeba, przemyślny Izraelita urządzał przystań dla podróżnych.
Główną jej część stanowiła szopa ogromna, przytułek w czasie słoty, a drugą, izba niemniej
obszerna, gdzie się wszyscy, jak Bóg dał, mieścić musieli.
Wielkie dwory obejmowały nadciągając wszystko pod władzę swoją; mniejszy ludek godził
się u jednego stoła i pod jednym dachem. A że każdy, mniej więcej, wiózł z sobą wszystko, czego
mógł potrzebować i nie spodziewał się dostać po drodze, gospoda taka nie zaopatrywała się w
wymyślne zapasy dla podróżnych. Najczęściej oprócz wody nie w niej dostać nie było można.
Taką przystanią w puszczach sandomierskich, ku granicy Krakowskiego przypierających,
była znana wszystkim przeciągającym tędy karczma stara, zwana Borówką. Powierzchowność jej
świadczyła, że mnogie już lata, osłonięta lasami, zabezpieczona od wichrów i burzy, przetrwała.
Ściany jej z dwu stron już podpierać musiano, dach się pogarbił i porósł zielono, pomiędzy
zeschłym drzewem, próchniejącym miejscami, szczeliny czarne przepuszczały wiater i słoty.
Stała samiuteńka jedna, żadnej nawet szopki i kleci nie mając przy sobie, a wyglądała tak
czarno, smutno, pusto, jak gdyby w niej już ludzi nie było.
Potworzone nowe drogi i gościńce wygodniejsze rzadko tu już podróżnych sprowadzały;
jednakże rodzina izraelska, która od wieku zamieszkiwała w Borówce, trzymała się tego kąta, który
dla niej stał się rodzinnym. Nie obawiała się ona ani napaści, ani gwałtu, bo niczym przynęcić nie
mogła, będąc sama ubogą.
Jak wybladłe cienie przesuwały się, niby wpółuśpione tą ciszą i osamotnieniem, postacie
kilku żółtych i chudych niewiast i wynędzniałych dzieci. Z czego żyli, było ich tajemnicą, bo
zarobek od podróżnych, który się mógł nazwać jałmużną, bardzo musiał być lichy. Dawano
postójne niechętnie, a silniejsi i butniejsi od niego się uwalniali, tak że wiadra chować czasem było
potrzeba, aby grosz jaki zyskać.
Tego dnia jednak wczesnej wiosny trafiła się niezwyczajna rzecz. Z rana przybył tabor
podróżnych, a w kilka godzin po nim nadciągnął drugi i oba spoczywały. Za czym nadciągnął
trzeci, a pod wieczór i czwarty. Wszystko to były pańskie i dość gromadne orszaki, które nie tylko
się z sobą godziły, ale zdawały do jednej należeć rodziny. Może wypadkowe czy obmyślane
spotkanie się to skłoniło podróżnych do przedłużenia niewygodnego pobytu w gospodzie, której
arendarz schować się musiał ze strachu, tak mu tu ci przybysze własnowolnie a zuchwale się
urządzali.
Gdy czwarty oddział nadciągnął już pod noc, gospoda, choć dosyć obszerna, pełniuteńką już
była, bo każdy z nich kilkudziesięciu liczył ludzi i niemało kotczych, wozów i kolebek.
Izbę wielką zajęli czterej panowie przybyli, dla których tu stół gotowano, ławy
powyścielano, ogień rozpalono i naznoszono tyle sprzętu podróżnego, ile go stare domostwo nigdy
razem nie widywało.
Panowie byli wszyscy zamożni snadź, nawykli do wygód, butni okrutnie, a służba ich nawet
tak zuchwała, że gospodarz się pokazywać nie ważył. Nie pytano go też o pozwolenie i rozrządzano
się w szopie i po alkierzach żydowskich nawet, jak się podobało. Staremu Żydowi ledwie szczupłą
jedną pozostawiono komórkę.
Wiosna była młoda jeszcze bardzo, więc chłodna i wilgotna, bez ognia i dla strawy, i dla
ogrzania się obejść nie było po- dobna; rozpalono go też w piecach, na kominach, na koniec w
pośrodku szopy nawet, od którego się ona łatwo zająć mogła, lecz Żyd nie śmiał pisnąć słowa.
Drzewa suchego nie znalazłszy, gawiedź poradziła sobie, ścianę jedną wewnętrzną rozebrawszy w
mgnieniu oka, którą na drwa porąbano.
Żydzi, przez szpary spoglądając na to gospodarstwo, ręce łamali i lamentowali po cichu,
stary może i przeklinał tych nieproszonych gości, lecz odezwać się nie śmiał. Z samego • głosu i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin