!Aleksander Sołżenicyn - Wpadło ziarno.doc

(1897 KB) Pobierz

 

wpadło ziarno

między żarna

Aleksan"der

Sołżenicyn

wpadło ziarno

między żarna

Z rosyjskiego przełożył Jerzy Czech

©

FAKTY

Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media

Tytuł oryginału UGODIŁO ZIORNYSZKO PROMIEŻ DWUCH ZERNOWOW

Projekt okładki i stron tytułowych Anna Kłos

>Ń '.;                                   Redaktor prowadzący

, -"".....     ..                              Ewa Niepokólczycka

Redakcja '                            Marta Trojan

Korekta Jacek Ring

LE GRAIN TOMBE ENTRE LES MEULES

© Alexandre Soljenitsyne pour la langue russe 1998

LE GRAIN TOMBE ENTRE LES MEULES

© LIBRAIRIE ARTHEME FAYARD pour les autres langues 1998

Copyright © for the Polish translation by Jerzy Czech, 2002

Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media

FAKTY

Warszawa 2002

Skład i łamanie GABO s. c, Milanówek

Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna S. A, Warszawa

ISBN 83-7227-853-9 Nr 2918

W ZAWIESZENIU

W ciągu kilku godzin przeleciałem jak wicher z lefortowskiego więzienia, z całej Wielkiej Zony Sowieckiej do wiejskiego domku Heinricha Bólla pod Kolonią, i otoczony stuosobowym pierścieniem dziennikarzy, którzy czekali na moje druzgocące oświadczenia, odpowiedziałem nieoczekiwanie dla samego siebie: „Dość mówiłem w Związku Radzieckim, teraz pomilczę".

Dziwne? Przez całe życie udręką było dla mnie to, że nie pozwalają nam mówić; w końcu się stamtąd wyrwałem - czyż nie warto teraz zagrzmieć? Teraz palnąć w naszych tyranów?

Dziwne. Ale od pierwszych godzin - może wskutek tutejszej, trudnej do ogarnięcia lekkości? - jakby coś się we mnie zamknęło.

U Bólla już od progu poprosiłem, żeby mi zamówili rozmowę z Moskwą. Myślałem, że nie dostanę połączenia. A tu akurat - mam! I odezwała się Ala*! Od razu! Mogłem ją teraz swoim własnym głosem zapewnić, że żyję, że doleciałem, że już jestem u Bólla.

A wy -jak tam? Co u was? (No, w porządku, dzieci mi nie rozszarpali. Ale co dzieje się w mieszkaniu?).

Ala odpowiada mi pogodnym głosem. Mówiąc o drobiazgach życia codziennego, daje mi do zrozumienia, że wszyscy są w domu, że bezpiecznia-cy sobie poszli, no i - powiedzieć tego nie może, ale sprytnie przemyca wiadomość: mieszkanie nieruszone, a drzwi właśnie naprawiają. Mam z tego wywnioskować, że nie było rewizji? Niesłychane! Czego jak czego, ale rewizji to już byłem pewien, no i tyle trefnych rzeczy na biurkach - czyżby ich nie zabrali?

Natalia Swietłowa, druga żona autora (przyp. tłum.).

5

Jeszcze przed moim przyjazdem dzwoniła do Bólla Betta (Lisa Mark-stein) z Wiednia oraz adwokat Heeb z Zurychu; mają tu przylecieć. Dzwonili do Paryża, do Nikity Struvego, on też się tutaj wybiera. Od razu mam cały swój Trójkąt Oparcia, żyć, nie umierać! A jednak poczułem, że takiego natłoku nie zniosę, i poprosiłem Struvego, żeby przyleciał o dzień później, prosto do Zurychu.

Napięcie, które nie opuszczało mnie przez cały ten długi dzień, teraz ustąpiło, dowlokłem się więc do przydzielonego mi pokoju i zwaliłem bez czucia. A obudziłem się w środku nocy. Dom Bólla, wychodzący bezpośrednio na uliczkę osiedla, był całkiem jak podczas oblężenia: migały światła samochodów, przyjeżdżających, nawracających; pod samym domem huczał tłum korespondentów: przez okno, otwarte z uwagi na panujące w Europie ciepło, słychać było mowę niemiecką, francuską, angielską. Dziennikarze cisnęli się, czekając na poranną zdobycz, na jakieś moje oświadczenie. Jakie? Wszystko, co najważniejsze, powiedziałem już w Moskwie.

Przecież w Związku Radzieckim wywalczyłem sobie całkowitą wolność słowa. Kilka dni wcześniej publicznie nazwałem radziecki rząd i KGB piekielną zgrają, rogatymi diabłami, które miotają się, jakby je wodą święconą pokropili, powiedziałem i o bezmiarze bezprawia, i o ludobójstwie - cóż miałbym teraz jeszcze dodawać? Proste rzeczy i tak wszystkim są znane. (Może nie?). A skomplikowanych nie ma co przekazywać prasie. Jakże bym chciał nie składać już żadnych oświadczeń! Przez ostatnie dni w Sojuzie składałem je bez przerwy, bo musiałem się bronić, ale tutaj - co mnie zmusza? Każdy tu może gadać, co chce, skoro niczym to nie grozi.

Leżałem i nie spałem; przeszkadzała mi nie tylko świadomość, że się szczęśliwie wyzwoliłem, ale i natłok pogmatwanych myśli: co mam teraz robić, jak postępować? Same problemy zresztą jeszcze nie wyłoniły się z mroku, więc i rozstrzygać nie było czego.

Tej nocy przyleciała Betta, przywitaliśmy się serdecznie. Przełamała moje nastawienie, żeby w ogóle nie wychodzić do tłumu dziennikarzy. Przedtem nie miałem ochoty, po prostu nie widziałem najmniejszego sensu w wystawianiu się na pokaz. Betta przekonała mnie, że powinniśmy wyjść, przejść się z Heinrichem po łączce, dać się obfotografować. Bez tego reporterzy nie odjadą, będą stali jak przykuci. Wyszliśmy po śniadaniu; od drzwi posypało się tyle pytań, że choćby człowiek bardzo chciał, to nie odpowie, no i bez przerwy okropne głupstwa, w rodzaju: Co czuję w tej chwili? Jak mi się spało dzisiejszej nocy? Wydukałem kilka frazesów, nie pamiętam, ja-

6

kich. Potem obaj z Heinrichem powoli przeszliśmy sto metrów tam i z powrotem. Fotoreporterzy w szalonej ciasnocie cofali się przed nami po nierównej ziemi, jeden, starszy, upadł na wznak - żal mi się go zrobiło, innym zresztą też nie było czego zazdrościć.

Betta orzekła następnie, że moja biała bezpieczniacka koszula na długo nie starczy. Poszła więc i za marki, wsunięte mi przez kagebistów w samolocie, kupiła w wiejskim sklepiku dwie pierwsze z brzegu koszule. Z początku nawet się nie połapałem, ale ta, którą następnego dnia włożyłem, była jak palisada, w podłużne szaro-białe pasy, bardzo podobna do ubioru radzieckich zeków* w łagrach o obostrzonym rygorze.

Wkrótce potem w domu Bolla pojawił się również mój stateczny, arcypo-ważny dobrodziej, doktor Heeb, bardzo postawny, tęgi, o szerokiej twarzy. Dopóki była z nami Betta, nie musiałem ćwiczyć się w niemieckim, ale też

o niczym poważnym nie musiałem rozmawiać. A tłum korespondentów znowu domagał się, żebym wyszedł, chcieli mnie fotografować, wypytywać.

Ci, którzy zlecieli się ze wszystkich krańców Europy, zza oceanu -jakiego oświadczenia oczekiwali? Nie rozumiałem. Potrzebna im była tylko jakaś bzdura dla wielkiego nagłówka: że się wyjątkowo zmęczyłem albo przeciwnie, jestem zupełnie rześki? że nadzwyczaj cieszy mnie fakt znalezienia się w Wolnym Świecie? albo że bardzo mi się spodobały niemieckie szosy?

I tyle wszystkiego, i już mają uzasadnienie dalekiej podróży, którą odbyli. Ale nawet gdybym to zrozumiał, takiej rozrywki nie mogłem im zapewnić, w końcu jeszcze przed chwilą toczyłem bój.

A oni byli bardzo rozczarowani moim milczeniem.

Tak więc od pierwszego kroku nie polubiliśmy się z zachodnimi mediami. Nie zrozumieliśmy.

Z Bonn przyjechał poznany wczoraj pan Dingens, który witał mnie w imieniu niemieckiego MSZ. Chociaż usiedliśmy w jasnej jadalni, żona Heinricha, Annemarie, zgodnie z odświętnym europejskim zwyczajem zapaliła na stole kilka czerwonych świec. Dingens przywiózł mi tymczasowy, krótkoterminowy paszport niemiecki, bez którego nie mógłbym egzystować, a tym bardziej się poruszać. Po czym oficjalnie, w imieniu rządu, oświadczył, że mogę wybrać Niemcy jako miejsce stałego pobytu.

Zek (od ZK - zakluczonnyj kanałoarmiejec) - od czasów budowy Kanału Bałtycko-lałomorskiego powszechnie używane określenie więźnia obozu pracy (przyp. tłum.).

7

Na moment się zawahałem. Nie miałem takiego planu, przemyśliwałem bowiem o Norwegii. Ale Niemcy - lubiłem. Pewnie dlatego, że w dzieciństwie chętnie się niemieckiego uczyłem, wiersze niemieckie umiałem na pamięć i przez całe lato czytałem to wybór folkloru niemieckiego, to Nibelun-gi, to Schillera, zaglądałem też do Goethego. Podczas wojny nigdy nie kojarzyłem Hitlera z tradycyjnymi Niemcami, w najgorętszych nawet chwilach widok Niemców, owszem, pobudzał mnie do tego, żeby dokładniej i szybciej umiejscowić ich baterie, nie czułem jednak ani odrobiny nienawiści, a już na jeńców niemieckich patrzyłem tylko ze współczuciem. Miałbym więc mieszkać teraz w Niemczech? Być może tak byłoby rozsądnie. Ale marzyła mi się Norwegia. A na razie, na razie, właśnie teraz - oczywiście Zurych. Rzecz najważniejsza, o której dwa dni wcześniej nawet pomyśleć nie mogłem: cały niedokończony Październik 1916 tak był skąpy w szczegóły, dotyczące pobytu Lenina w Zurychu (nie widząc nic, trudno przecież wymyślać szczegóły), a teraz sam zobaczę wszystko chyba już jutro?

Na razie więc tylko podziękowałem, i wprawdzie nie stanowczo, ale odmówiłem.

Posiedzieliśmy jakiś czas z Bóllami, myśli mi się jeszcze w głowie nie uporządkowały - a tu wiadomość: przyjechał Dmitrij Panin z żoną (nie znałem jej, to druga żona, z którą wyemigrował) i chciałby się ze mną zobaczyć. Zdumiałem się: przecież jest w Paryżu? Tak od razu zerwał się i przyleciał? Bez uprzedzenia? Czy ma pojęcie o moim stanie ducha i o tym, jak marnie stoję z czasem?

No, ale taki był właśnie Mitia Panin, mój lagrowy przyjaciel, „rycerz Świętego Graala"! Przed pięciu laty czytałem rękopis jego pracy filozoficznej: jak zrozumieć ludzkość i jak ją zbawić. Wypytywałem go: od czego trzeba zacząć? Co robić właśnie teraz! Ale jego obchodził tylko ostateczny kształt konstrukcji światopoglądowej, a praktyka? Drobiazg, to może zrobić ktoś mniej ważny. (Nie miał zbyt dużego poczucia rzeczywistości ani wiedzy, jak się w niej poruszać. Tak więc w 1961 roku ostro potępił to, że dałem Iwana Denisowicza do „Nowego Miru" i w ten sposób wyszedłem z podziemia: powinienem był nadal działać potajemnie). Uratować nasz naród przed komunizmem? Bardzo łatwo: trzeba przekonać Zachód, żeby dał wspólne, spójne ultimatum: wyrzeknijcie się komunizmu albo was zniszczymy! -i już. A radzieccy przywódcy bez wątpienia skapitulują. (Wyśmiałem go). Mankament był tylko jeden, co do tego nie miał wątpliwości: kraje zachod-

8

nie są skłócone, nie tworzą wspólnego frontu, de Gaulle na przykład niemądrze odłączył się od NATO. Żeby je zjednoczyć, trzeba działać przez Papieża. („Krucjata"!). Ano dobrze, dwa lata temu Mitia wziął na siebie praktyczną część zadania: sam przekona Papieża! W tym celu razem z nową żoną wyjechał na jej izraelską wizę. Został przyjęty na audiencji. Niestety, Papieżowi nie odpowiadał tak prosty i bezpośredni tryb postępowania. Wówczas Mitia zaczął sam przygotowywać grunt, wydał książkę Notatki Sołogdina (nazwisko z Kręgu pierwszego), jeździł z jej prezentacjami po Europie, a na afiszach umieścił powiększoną fotografię nas obu, objętych ramionami. Wykłady były bojowe, agitacyjne, wszyscy mieli niezwłocznie powstać i zjednoczyć się przeciw komunizmowi - ale nierozumni Europejczycy niemrawo odpowiadali na apel.

O niektórych rzeczach wiedziałem jeszcze w ZSRR z nielegalnych listów i gazetowych wycinków, resztę dopowiedział mi teraz. Siedliśmy sobie w pierwszym pokoju, a jego żona przeszła do salonu, do czerwonych świec i reszty towarzystwa. Z czym zatem przyjechał Mitia: trzeba natychmiast ogłosić i zademonstrować temu zgromadzeniu dziennikarzy Blok i Sojusz nas obydwu przeciwko komunizmowi, na śmierć i życie. (Podział obowiązków zawsze rozumiał i opisywał mi następująco: ty jesteś prącą do przodu fregatą z kolorowymi żaglami, a ja -jej ładownią, arsenałem idei; razem będziemy niezwyciężeni!). Mój Boże, jak to kontrastowało nie tylko z moimi pierwszymi godzinami po przylocie, nie tylko z wysiłkami, żeby się przyzwyczaić do nowej sytuacji, ale ze zwykłym życiowym rozsądkiem: a któż cokolwiek w ten sposób osiągnie? Można się tylko ośmieszyć. Nie! Mitia tego nie rozumiał. Na nic się zdały wszystkie moje argumenty, bardzo dotknęła go moja odmowa, zabrał żonę i odjechał obrażony, jeśli nie rozgniewany.

A tutaj nowy gość: przyjechał i chce mnie widzieć Janis Sapiets z rosyjskiej sekcji BBC (znany wszystkim słuchaczom jako „Iwan Iwanycz") - no i jakże tu go nie przyjąć? Okazał się bardzo miłym, niezwykle serdecznym człowiekiem, a głos przecież tak mi znany. Namówił mnie, żeby nagrać od razu wywiad - no tak, to w końcu dla obywateli radzieckich, więc rzeczywiście trzeba. Nagrał (ale co - tego nie pamiętam).

Paszport mam w ręku, można by więc jechać, nie męcząc dłużej Heinricha. (Nie męcząc! Cały świat się dowiedział, że jestem u niego, teraz więc przez prawie miesiąc będą płynęły tu telegramy, listy, książki - a jego sekretarz będzie miał huk roboty z rejestrowaniem ich i przesyłaniem do Zury-

9

chu). I Betta, i Heeb mieli na myśli oczywiście: lecieć. Na Niemcy wobec tego nawet okiem nie rzucimy? A nie ma dogodnego pociągu? Znalazł się: jutro rano wsiądziemy w Kolonii i jeszcze przed zmrokiem będziemy w Zurychu. Wspaniale.

Wczesnym rankiem pożegnaliśmy się z gościnnymi Bóllami, pojechaliśmy samochodem (a kilkadziesiąt aut dziennikarzy nadal stało w wąskich ulicach osiedla; teraz wszyscy zawracali, żeby jechać za nami). Szybko przybyliśmy na dworzec koloński, niczemu się przez okno nie przyjrzawszy, i pospiesznie wjechaliśmy, bodaj windą, na odpowiedni peron, na dwie minuty przed przyjazdem pociągu.

No, ale jakie dwie minuty! Wprost przede mną, niczym nie zasłonięta, w całej swojej smukłości stała ślicznotka, nie, to nie to słowo, stało cudo. Katedra kolońska! Niezbyt bogato zdobiona, ale cóż za głębia myśli i jakież dążenie ku niebiosom widać w tych wieżach, w tych iglicach. Patrzyłem na nie z zapartym oddechem, z otwartymi ustami (a sprytni dziennikarze na peronie już fotografowali, „jak patrzę"). Zaraz nadjechał i wchłonął nas pociąg.

Wypogadza się, mogłem więc bez przeszkód patrzeć przez okno, widoczność była dobra. Nasza trasa wiodła nad samym Renem, jego lewym brzegiem, przez Koblencję i Moguncję. Ale Ren wydawał się brudny, skażony przez przemysł, odarty już z poezji, nawet w pobliżu skały Lorelei. (Pokazano mi ją). Chociaż zanim nastąpił dzisiejszy upadek, na pewno był malowniczy. Ale tego, co najpiękniejsze - starych, od wieków trwających uliczek i domów, jadąc pociągiem, nawet się nie zauważy.

W Moskwie było tak: ledwie tylko spotkamy się z Bettą, Ala czyja, idzie wymiana ognia - konspiracyjnych poglądów; teraz można by dyskutować bez przeszkód na dowolny temat, ale myśli w żaden sposób nie umiem zebrać. Kiedy minie wstrząs, odczuwa się go jeszcze bardziej.

Na trasie wiedziano już, którym jadę pociągiem, więc na stacjach do wagonu pchały się grupki ciekawskich. Prosili mnie o autografy na niemieckim wydaniu Archipelagu, dawałem je z platformy wagonu albo przez okno, robili mi zdjęcia, ciągle w tej pasiastej, katorżniczej koszuli; wiele takich zdjęć opublikowano w Niemczech.

Środek lutego, a w dzień zrobiło się nawet gorąco. Po południu dotarliśmy do Bazylei, na dworcu kontrola, i po niemieckiej, i po szwajcarskiej stronie. Pogranicznicy już mnie oczekiwali, przywitali, też proszą o autograf. Teraz ruszyliśmy przez niezwykle przytulną Szwajcarię, dolinami wśród ciasno stłoczonych gór.

10

Dworzec w Zurychu, i to nie tylko nasz peron, ale wszystkie inne, także asfaltowy jęzor placu i sam plac - wszystko to było gęsto nabite ludźmi. Żadna policja nie mogła tu pomóc, ścisk groził nam śmiercią, bez żadnej przesady. Byliśmy jak w kleszczach, a ratowali nas głównie dwaj wysocy Szwajcarzy z oficyny „Scherz" (która wydała Archipelag po niemiecku); nader ofiarnie, z narażeniem życia, centymetr po centymetrze torowali nam drogę. Pomyśleliśmy sobie: nie wiadomo, czy wyjdziemy stąd cali? Poma-lutku jednak, po troszeczku, dopchaliśmy się w końcu do oczekującego na nas samochodu, wciśnięto mnie do niego jak korek do butelki; potem długo tam siedziałem, oblegany z zewnątrz przez życzliwych czy nawet, wbrew swemu charakterowi, zachwyconych Szwajcarów, dopóki nie zebraliśmy reszty towarzystwa i nie usadowiliśmy się wszyscy - wtedy ruszyliśmy powoli wśród machających rękami ludzi, których pełno stało jeszcze dalej, na ulicach. Zaraz od pierwszego mostu, od pierwszych domów i tramwajów Zurych wydał mi się czarujący.

Pojechaliśmy do mieszkania Heeba. Mieszkał na peryferiach miasta, w nowej dzielnicy z niską zabudową. Goniący nas dziennikarze otoczyli cały dom. Żądali, żebym wyszedł i złożył oświadczenie. Nie, nie mogę. No to po prostu, żebym popozował do zdjęć. Ale i to było już ponad moje siły, nie wyszedłem (a prasa była coraz bardziej obrażona).

Wkrótce dowiedziałem się, że do mieszkania Heeba przyjechał mnie powitać prezydent Zurychu, doktor Siegmund Widmer. Do salonu wszedł wysoki, kulturalny pan, jego łagodna twarz była odświętnie skupiona; wstałem, a on z dużym wysiłkiem i z błędami wygłosił powitalną formułę - po rosyjsku! Kiedy odpowiedziałem mu paroma zdaniami po niemiecku (stare komórki pamięci w mózgu ożywały i układały się w ciągi), zaraz się rozpromienił. Usiedliśmy i dalej rozmawiali przy pomocy Betty. Napięcie znikło, Widmer okazał się istotnie człowiekiem nadzwyczaj łagodnym i miłym. Bardzo serdecznie proponował mi wszelką pomoc w urządzeniu się. Wynająć mieszkanie? Ano rzeczywiście: mogę mieszkać u Heeba dzień, dwa, ale co dalej? Trzeba coś postanowić.

Tyle że nie wiedziałem, co. A sypały się na mnie żądania, zaproszenia, rady. Już około godziny potem zadzwonił z Ameryki senator Helms, tłumacz zapraszał mnie przez telefon, żebym niezwłocznie pojechał z Zurychu do USA, gdzie jestem niecierpliwie oczekiwany. Wkrótce, również ze Stanów, zadzwonił tłumacz Archipelagu na angielski, Thomas Whitney, znany nii na razie tylko z nazwiska. Jeszcze jeden telefon, niski głos kobiecy, po

11

rosyjsku, z lekkim akcentem: Valentina Hołub, jej matkę w 1920 roku wywiózł z Władywostoku ewakuujący się Czech, Valentina zaś i jej mąż (też Czech) uciekli z Pragi przed okupacją radziecką i teraz są w Zurychu. „Jest nas tu, czeskich emigrantów, sześć tysięcy, wszyscy chylimy przed panem czoła, gotowi jesteśmy dla pana zrobić wszystko, może pan na nas liczyć!". Proponuje wszelką pomoc materialną, no i w dodatku zna rosyjski. Dziękuję serdecznie; wielka jest nasza wina wobec Czechów za sierpień 68, są to już więc moi prawdziwi sojusznicy. Umawiam się na spotkanie.

A tu proszę, jaki telegram z Monachium: Wszyscy radiowcy z Radia „Swoboda" są do pańskiej dyspozycji, jesteśmy otwarci na wszelkie pańskie propozycje. Dyrektor F. Reynolds. Ho ho! Mogę mówić na cały Związek, ile chcę. Tak, z pewnością, trzeba! Ale czy dadzą mi bodaj chwilę, żebym mógł przyjść do siebie?

O ile pamiętam, było to nie tamtego wieczoru, ale następnego, przy okazji jednak wspominam o tym już tutaj. Z dołu, gdzie przy schodach stoją policjanci (bo inaczej wszyscy by się wdarli do mieszkania), przychodzi meldunek: Pisarz Anatolij Kuzniecow dobija się do mnie, prosi, żeby go przyjąć. Aha, Kuzniecow od Babiego Jaru, ten, który zaskoczył wszystkich swoją ucieczką na Zachód w 1969 roku (pod pretekstem studiów nad pobytem Lenina w Londynie - tak samo jak ja teraz w Zurychu?), ale również tym, że wstydzi się już nazwiska Kuzniecow (bo na żądanie władz radzieckich procesował się ze swoim samozwańczym zachodnim wydawcą), swoje książki będzie więc odtąd podpisywał „Anatol" (i ani jednej przez pięć lat nie wyda). Wpuścili go. Czasu jednak, żeby pogadać, nie ma, wszystko na chybcika, w biegu. Małego wzrostu, ruchliwy, bardzo szczery i z rozpaczą w głosie. Rozpaczą oczywiście, że tak źle mu się wszystko ułożyło - ale i z rozpaczliwym strachem o mnie, żebym nie narobił błędów, tak jak on: to taka choroba kesonowa, przejście od silnego ciśnienia do małego grozi człowiekowi rozerwaniem! Przede wszystkim nie składać żadnych oświadczeń, tylko najpierw się rozejrzeć (ma rację!). Biedaczysko, tylko po to leciał z Londynu, na te dziesięć minut, żeby powiedzieć mi coś, o czym sam dobrze wiem? Doskonale rozumiem, że trzeba się tego wystrzegać, nie tylko nie wyrywam się do prasy, ale przed jej bezlitosnym naporem schowałbym się choćby w mysią dziurę.

No i nie wyszedłem do reporterów. Już ciemno, trzeba się chyba położyć? Żona Heeba daje mi proszek, ale i tak nie mogę zasnąć. Warto by zaczerpnąć świeżego powietrza. W zupełnej ciemności wychodzę na balkon

12

trzeciego piętra, na tylnej stronie domu, chcę odetchnąć w ciszy - nagle zapala się mocny reflektor, świeci mi prosto w oczy, mają mnie! Sfotografowali! To już któryś raz. Nie pooddycham sobie, nie dadzą. Wracam do pokoju. Jeszcze jakieś tabletki.

W ten rozgardiasz powitania na zuryskim dworcu trafił także Nikita Stru-ve - Trzeci Wierzchołek Trójkąta Oparcia. Zurych więc, jak się okazuje, jest odpowiednim miejscem: mam tu adwokata; z Wiednia łatwo może dojechać Betta, a z Paryża właśnie Nikita. Łatwiej stąd rozplątywać nasze sprawy, zaplątane przez konspirację. A przecież czekają nas walki na pierwszej linii o „niewidzialnych *, których przyciśnie bezpieka.

Mieliśmy dalekiego przyjaciela za Żelazną Kurtyną - i oto mamy go na żywo. Niedużego wzrostu, w okularach, nie wyróżniał się powierzchownością ani tym bardziej ubiorem, mógł się zadowolić czymś zwyczajnym, tak samo jak ja. Za to rozmówcy przyglądał się bystro, przenikliwie; nie żeby zrobić na nim wrażenie, tylko żeby wszystko zauważyć i wyrobić sobie zdanie. Z panem Nikitą wszystko było tak proste, takeśmy się nawzajem rozumieli, jakby nie dzieliło go ode mnie całe życie, spędzone za granicą: duchem ciągle żył w Rosji, ale szczególnie interesowały go jej literackie, filozoficzne i teologiczne osiągnięcia na obczyźnie. W roku 1963 w książce Chrześcijanie w ZSRR w porę powiadomił Zachód o chruszczowowskich prześladowaniach Cerkwi. Był też zresztą wielkim znawcą kultury Zachodu. (Ukończył Sorbonę, studiował języki starożytne, język i filozofię arabską, w końcu skupił się na języku i literaturze rosyjskiej). Bardzo delikatny (czy to nie przeszkadza mu w pracy wydawniczej? bo tam czasami trzeba być surowym); jak gdyby w obawie, że wyda się natrętny, wszystko wypowiadał w formie propozycji. (Z tym zwyczajem będę musiał się jeszcze oswoić, żeby nie przegapić jego mimochodem rzucanych uwag). Jeszcze bardziej bał się patosu i ledwie tylko zaczynał weń wpadać, sam się z siebie śmiał.

Po katastrofie Archipelagu musiał po cichu, po kryjomu szykować detonację pierwszego tomu, zadać najważniejszy cios w mojej walce z bezpieką. Do publikacji doszło wcześniej, niż się spodziewałem -jeszcze przed rosyjskim Bożym Narodzeniem, a nawet Nowym Rokiem; i mimo że na Zachodzie były akurat ferie - od razu na wydawnictwo IMKA spadła prawdziwa nawałnica telefonów, zaproszeń i żądań.

* „Niewidzialni" (niewidimki) - tak autor nazywa swoich licznych zakonspirowanych współpracowników (przyp. tłum.).

13

Czekało nas mnóstwo spraw. Drugi tom Archipelagu przestał być taki pilny, jak nam się wydawało w Moskwie, teraz już się tak nie spieszyłem. Ale trzeba było szybko drukować na nowo broszurę List do przywódców: ostatnie poprawki ciągle nie pozwalały na wydanie już gotowej publikacji. Pora była też zaczynać francuski przekład książki Bodło cielę dąb*. (Klisze już wcześniej przybyły tajnymi kanałami). A jeszcze trzeba... cóż, wszystkie rzeczy drukowałbym najszybciej jak się da.

Dalej nie pamiętam, zupełna karuzela przez parę dni. Pojechaliśmy z Widmerami (pani Elisabeth okazała się nadzwyczaj miłą osobą), z Bettą i Struvem w góry, obejrzeć dom Widmerów, w którym mógłbym spokojnie pracować. (Od karawany reporterskich samochodów mogliśmy się oderwać tylko dzięki temu, że prezydent miasta był władny wstrzymać ruch przez trzy minuty po naszym przejeździe). Ów domek, stojący w paśmie regli, bardzo mi się spodobał: oj, tak, tu sobie popracuję!

Z jakiegoś powodu potrzebowałem wielkiej lupy, pewnie do oglądania wywiezionych klisz. Zachodzę z Bettą do sklepu, wybieram odpowiednią lupę, a sprzedawca stanowczo odmawia przyjęcia pieniędzy: spieramy się, w końcu jednak biorę lupę w prezencie. (Bardzo się do niej potem przyzwyczaiłem). Na głównej ulicy Zurychu, Bahnhofstrasse, odwiedzamy imponujące biuro adwokackie Heeba; pracuje tutaj jego żona, syn Herbert, sympatyczny, inteligentny młody człowiek, i jeszcze jakaś panna, jest mnóstwo jakichś teczek, ale teraz zupełnie mi to nie w głowie. A i pilnie potrzebuję okularów, zamawiam je więc w sąsiedztwie.

Potem całą kompanią mamy pójść na obiad, i wtedy zaskakuję wszystkich (poza Bettą), bo nie chcę iść do restauracji: nuży mnie ta stateczna ceremonia (strata czasu!), kult powolnego jedzenia, smakowania; przez całe życie w Sowietach, pięćdziesiąt pięć lat, chyba tylko dwa razy byłem w restauracji, kiedy już nie można się było wymówić. (Przecież żyłem na zupełnym marginesie i nigdy nie miałem pieniędzy). Teraz, będąc obiektem powszechnej uwagi, miałbym się pojawić w restauracji? Toż spaliłbym się ze wstydu! Heeb jest wyraźnie zaszokowany, ja jednak proszę, żeby zjeść obiad w jakiejś zwyczajnej stołówce, byle szybko. Heeb i Betta naradzają się, nie bez trudu znajdują stołówkę poza centrum, przy jakiejś fabryce. Sie-

* Bodalsia tielonok s dubom - rzecz na pograniczu pamiętnika i książki publicystycznej, pisana od 1967 roku i wielokrotnie później uzupełniana. Niniejsza książka jest w pewnym sensie jej kontynuacją (przyp. tłum.).

14

dzi tam pełno robotników i urzędników, pozdrawiają mnie, rozpoznają, dziennikarzy w tym miejscu jakoś sobie nie przypominam. Za to na ulicy nam towarzyszą, bezceremonialnie podsuwając mi pod nos długie mikrofonowe kije: żeby nagrać, o czym rozmawiam z przyjaciółmi. Nie tylko nic poufnego, ale w ogóle nic nie można powiedzieć, żeby natychmiast nie poszło w eter. Zatrzęsło mną: żądam, żeby dali mi spokój i odczepili się: „Jesteście gorsi od bezpieki!". Moje stosunki z prasą psują się coraz bardziej.

Ale rzecz najważniejsza! - zobaczyć dom Lenina na Spiegelgasse. Co za traf, jaki sukces! prawie nie szukając, trafiłem na złotodajną żyłę: Październik 1916, dalszy ciąg zaczętych rozdziałów o Leninie! Od razu na pierwszym spacerze idziemy tam z Bettą. (Błąd: niechcący wyszła z tego manifestacja, w gazetach napisano: przyszedł złożyć hołd domowi, w którym mieszkał Lenin!). Zawczasu już czuję, ile materiałów na temat Lenina mogę teraz zebrać w Zurychu.

Akurat podczas tego spaceru doścignął mnie na ulicy Frank Crepeau z Associated Press, ten sympatyczny i szlachetny Crepeau, który wtedy, w zamęcie walki, tak mi pomógł utrzymać się na nogach - i teraz miałbym mu odmówić? Dałem nieduży wywiad [1]. (Nieduży niedużym, ale przede wszystkim drżałem o archiwum, bez którego nie mogłem ruszyć z miejsca. Nie wiedziałem, że tak się Ali z nim udało, naiwnie więc wymyśliłem, że pogrożę władzy radzieckiej: jak nie wypuścicie archiwum historycznego, to wygarnę całą prawdę o dniu dzisiejszym). Niestety, inni dziennikarze, którzy tłumnie podążali za nami, widzieli, że Crepeau podszedł do mnie na ulicy, że ucieszyłem się na jego widok, i że po paru godzinach już miał wywiad. Wówczas ktoś - z zazdrości, albo chcąc usprawiedliwić swoją porażkę - przekazał informację, że Crepeau nielegalnie przywiózł mi z Moskwy list od żony. (Nic podobnego). Następnego dnia można było to przeczytać we wszystkich gazetach. A dla Crepeau to szlaban, teraz odmówią mu wizy radzieckiej, korespondentowi tego przecież robić nie wolno! Jest przybity. Co robić w takim razie? W takim razie składam nowe oświadczenie dla prasy. Wyszedłem do tłumu przed domem Heeba i wyrażam oburzenie podobną dezinformacją. Niech się potem tłumaczy dziennikarz, agencja czy też gazeta.

Ależ byłem naiwny, myśląc że korespondent, agencja albo gazeta wyrażą skruchę! - przecież oni tak właśnie walczą, na domysły, pomysły, wymysły, nie są nic warci, jeśli nie są uparci. Od jednego takiego wydarzenia do drugiego - i w rezultacie pierwsze dni na Zachodzie, dni bezpośredniego

15

zetknięcia się z rozhukanymi zachodnimi mediami, stały się dla mnie obrzydliwe, w przykry sposób zaskakujące. Narosło we mnie mocne, choć trudne do określenia uczucie sprzeciwu wobec tych tanich chwytów: wyszła książka o śmierci milionów ludzi, a oni tu takimi michałkami się pasjonują. Oczywiście było to niewdzięcznością z mojej strony: właśnie zachodnie media, takie, jakie są, zbudowały mi piedestał, widoczny z całego świata, i wyzwoliły od prześladowań. Nie tylko zresztą one: walczyłem przecież sam. Bezpieka wiedziała dobrze, że jeśli mnie zapudłują, to tym bardziej wszystkie moje rzeczy zostaną wydrukowane, co dla nich byłoby dużo gorsze. Prasa zaś ratowała mnie siłą inercji, szukając sensacji. Ta sama inercja sprawiała, że ciągle żądali oświadczeń, a mojego uporu nie rozumieli.

Myśleli sobie: milczę, póki nie wypuszczą rodziny? Ale ja już byłem pewny, że nie ośmielą się jej nie wypuścić. A może - póki nie wydadzą archiwów? I bez tego wiadomo było, że nie wypuszczą ani papierka, wszystko zależy tylko od przemyślności Ali i pomocy naszych życzliwych cudzoziemców. Nie, to nie to. Odezwał się we mnie pisarski instynkt samozachowawczy: wcześniej niż rozum podpowiedział mi, jak niebezpieczną rzeczą byłoby, gdybym zaczął tu trajkotać. Przypłynąłem na Zachód, niesiony wielką falą, teraz bym się tylko wypalił, zaczął się powtarzać, zniszczył swój talent. Oczywiście, mam wrodzone zamiłowanie do polityki. Ale mimo wszystko występuje ona u mnie po literaturze, za nią, poniżej. I gdyby w naszej nieszczęśliwej ojczyźnie nie wytracono tylu społecznie aktywnych ludzi, że do socjologii musieli się zabrać fizycy-matematycy, a do oratorstwa politycznego - poeci, nie wyszedłbym nigdy poza granice literatury.

A tutaj jeszcze zetknąłem się z zachodnimi mediami i ich wściekłą zachłannością: podsłuchują, podglądają, fotografują każdy krok. Czyżbym więc, nie płaszcząc się przed Smokiem na Wschodzie, miał się teraz płaszczyć i zgrywać przed tym Zachodnim? Spowijacie mnie w sławę? Ależ jest mi niepotrzebna! Ani przez tydzień nie krążyłem po „orbicie" wokół Chruszczowa i po waszej też nie będę krążył. Nazbyt wstrętne mi były te wszystkie chwyty. Moje słowa: „Gorsi jesteście od bezpieki!" rozniosły się po całym świecie. Tak więc od pierwszych dni wiele robiłem, żeby sobie popsuć stosunki z prasą. Powstały wówczas konflikt miał się ciągnąć przez długie lata.

A drugi atak - natychmiastowy, nie dający pomyśleć i przyjść do siebie, nastąpił ze strony poczty. Jeszcze nigdzie nie mieszkałem, jeszcze nie zdecydowałem, gdzie będę mieszkał - przez kilka dni kwaterowałem u Heeba -

16

a już przywozili pakami telegramy, listy z całego świata, ciężkie książki (do Bolla pchały się same), w dodatku we wszystkich językach świata, i nie było szans, żeby je chociaż przejrzeć, wziąć do ręki, a co dopiero czytać wszystko i odpowiadać. W dodatku te paki od drzwi pytały natarczywie: gdzie je położę? gdzie mieszkam? Trzeba było czym prędzej ustalić, gdzie mieszkam.

Z dawna miałem wiele sympatii dla Norwegii: północna kraina śniegu, dużo nocy, pieców, dużo drewna na co dzień, drewniane naczynia i (sądząc po Ibsenie, po Griegu) tryb życia i charakter narodowy w jakimś stopniu podobne do rosyjskich. A w dodatku jeszcze w ostatnim czasie bronili mnie i zapraszali, gdzieś już nawet „stało biurko" dla mnie - przypuszczaliśmy z Alą, że jeśli nas wyrzucą z kraju, to pojedziemy do Norwegii. (Przewidując zamieszkanie w Skandynawii, proponowałem Stigowi Fredriksonowi, żeby został moim sekretarzem). Oczywiście nie do Oslo, ale na jakieś odludzie. Wyobrażałem sobie to tak: wysoki, urwisty brzeg fiordu, nad urwiskiem dom - a stamtąd rozległy widok stalowego, wiecznie będącego w ruchu oceanu.

Trzeba więc niezwłocznie pojechać i obejrzeć Norwegię!

Mój wyjazd zaraz po deportacji zwrócił uwagę i wywołał zdziwienie. (Ala w Moskwie usłyszała o tym przez radio i wcale się nie zdziwiła: pojechałem szukać miejsca). Na stacjach kolejowych w Niemczech i Szwecji poznawano mnie przez okno z peronu, na niektórych nawet czekały powitalne delegacje, po Kopenhadze oprowadzano mnie z honorami przez cały dzień - już na dworcu piliśmy piwo na posterunku policji, a mała orkiestra dęta zagrała mi marsza powitalnego. Potem - spacer ulicami z prezesem związku duńskich pisarzy, oglądaliśmy zabytki, weszliśmy na sławną Okrągłą Wieżę (zobaczyłem wtedy zamek królewski i uroczystą odprawę wart w niedźwiedzich czapach), którą przedtem znałem tylko z opowiadań współwięźniów Butyrek. Trafiliśmy nawet do parlamentu - pusta sala, posiedzenia nie było. Potem zaciągnięto mnie do związku pisarzy, na wręczenie jakiejś tutejszej nagrody. Wszyscy mówili po duńsku, nikt nie tłumaczył, siedziałem więc, odpoczywałem i kiwałem głową, po ceremonii podszedł do mnie jakiś pisarz, a kiedy stanął ze mną twarzą w twarz, wypalił wyraźną, czystą ruszczyzną: „Nienawidzimy pana! Takich jak pan trzeba tępić" -czerwona Międzynarodówka od razu przypomniała o swoim istnieniu. ^—"*

Wieczorem tego dnia ja i Peer Hegge, stary znajomy z Moskwy^wtE^*" ciągle jeszcze korespondent „Aftenposten", popłynęliśmy promem. Wielki statek, z wieloma setkami pasażerów, z bufetami, rozrywkami i atrakcjami) do Oslo. Chodzić wśród tego hałaśliwego ludzkiego mrowia nie miałem najmniejszego zamiaru, położyłem się więc w kajucie i przeleżałem plackiem całą noc. A rano, kiedy wpływaliśmy do zatoki, już w pobliżu w Oslo, zaproszono mnie na mostek kapitański, żebym zobaczył, jak nadzorują rejs, i nacieszył się widokiem. Już w ciepłej kurtce, kupionej przez Bettę w Zurychu, wyszedłem na wysoki dziób statku - wiał zimny wiatr, ale powietrze było przezroczyste, nasycone światłem słonecznym - i zobaczyłem w dole, na przystani, grupki ludzi z plakatami God bless you! Nie od razu się domyśliłem, że chodzi o mnie. Przybijaliśmy długo, ze statku schodziły tłumy, ale ci ludzie doczekali się mnie i przyjaźnie powitali.

Szliśmy po najdłuższej z głównych ulic. Hegge spytał: „Czy wie pan, kto panu przed chwilą, na chodniku, powiedział «dzień dobry»? Minister spraw wewnętrznych". Tak jest, do ministerstwa szedł piechotą, nie jechał żadną limuzyną, żadną tam czarną wołgą. (Znowu przypomniała mi się butyrska opowieść Timofiejewa-Riessowskiego, że nawet król norweski chodzi po Oslo pieszo i bez ochrony). Tutaj też trzeba było iść do parlamentu, i też nie było posiedzenia, za to powitało mnie prezydium. Wówczas wyjaśniłem po raz pierwszy cel swego przyjazdu, a przewodniczący parlamentu, wskazując mi zbiór praw, obiecał ich pełną obronę, dopóki istnieć będzie Norwegia.

Ale główne moje poszukiwania dotyczyły fiordu, jakiegokolwiek fiordu do pierwszej przymiarki. Z Peerem Hegge zatem i norweskim malarzem Vi-ctorem Sparre, bardzo oryginalnym, pojechaliśmy wzdłuż najważniejszego norweskiego jeziora Mjósa z błękitną wodą, pełnymi głazów brzegami, powyżej zaś - czarno-lesistymi pagórkami; a dalej dolinami rzek Lagen i Gud-brandsdal, zagłębiając się w norweskie surowe góry, w czerń nagich, urwistych skał, przechodzącą w fiolet ciemną siność podnóży i zamarznięte w górze niebieskozielone wodospady. W domu malarza Weidemanna przyjęto nas z norwesko-rosyjską serdecznością, mówiliśmy do siebie per „ty", co brzmi tak samo naturalnie po norwesku, jak i po rosyjsku, a norweski góral podarował mi swój kindżał na znak braterstwa. Wszystkie budynki -domy i kościoły - wyciosane były z bali, jak u nas, a niektóre pokryte korą brzozową; tylko drzwi miały ozdobne żelazne okucia. Na płotach sterczały snopki owsa i prosa, żeby małe ptaki miały się zimą czym pożywić. Jechaliśmy obok drewnianych kościołów, wzniesionych jeszcze w IX wieku, z pogańskimi ozdobami na dachach (mieczem nawracał tutaj ludzi król Olaf II, na początku XI wieku), przed furtą w parkanie stał słup z żelazną obrożą dla

18

wystawianych na pokaz grzeszników (nie tylko w wyklinanej Rosji stosowano podobne metody!), a przed kościołem było miejsce, gdzie zbrojni wierni zostawiali oręż. Surowość, zimowość i prostota tego kraju głęboko zapadały mi w serce. Miałem dobre przeczucie: gdzie jeszcze można znaleźć coś takiego na dzisiejszym, wydelikaconym Zachodzie? W takich warunkach - mógłbym mieszkać.

(W norweskiej telewizji, pierwszej, w której nie sposób było nie wystąpić, powiedziałem zatem - właśnie odszukałem brudnopis: „Norwegowie zachowali w duszach część zbawczego idealizmu, którego we współczesnym świecie jest coraz mniej, bez niego jednak ludzkość nie mogłaby myśleć z nadzieją o przyszłości". Być może nie dotyczy to całej Norwegii, ale z tamtej podróży i z tamtych spotkań takie wyniosłem wrażenie).

No bo też: ile dla Norwegii i dla całej naszej zniedołężniałej cywilizacji znaczyła tratwa „Kon-Tiki"! Cały obecny, żyjący w dobrobycie świat coraz dalej odchodzi od naturalnego ludzkiego życia, wzmacnia się intelektualnie, ale słabnie i ciałem, i duszą. Żeby odpowiedzieć na pytanie, skąd emigrowali mieszkańcy wysp Pacyfiku, wystarczyłoby siedzieć wygodnie, otoczyć się kupą papierów i dyskutować nad teorią. A Thor Heyerdahl wykazał się odwagą, którąśmy dawno utracili - wyruszył w podróż, by udowodnić, że przypłynęli na czymś tak prymitywnym. No i udowodnił! A teraz „Kon-Tiki" umieszczono w muzeum, w specjalnym pomieszczeniu, jako narodową dumę Norwegii - a ja oglądam ją, pełen szacunku. W muzealnym garażu wydaje się wielka - ale na oceanie -jakaż to łupinka...

Byliby więc Norwegowie najbliżsi mi duchowo spośród Europejczyków?

Od razu wiozą mnie, żebym obejrzał jakiś sprzedawany właśnie majątek pod Oslo - o ile pamiętam, sto siedemdziesiąt hektarów, na nim rozsypano z dobry tuzin domów, malowniczych, w starym stylu, ze starodawnymi paleniskami - ale dla kogo? A właścicielki domu, w jego wymyślnie urządzonym wnętrzu, częstują mnie gazowanymi napojami: może pan kupić posiadłość za bezcen - dziesięć milionów koron. Oczywiście nawet nie próbowałem się skusić, a może szkoda: wówczas osiem miesięcy wcześniej dowiedziałbym się od Heeba o swoich niezbyt dużych możliwościach finansowych.

W Oslo natknęliśmy się na kino, w którym akurat grano film o Iwanie Denisowiczu. Oczywiście poszliśmy. Film był angielsko-norweski. Iwana Denisowicza grał Tom Courtenay. I on, i realizatorzy dołożyli wszelkich starań, żeby film był jak najwierniejszy oryginałowi. Ale jedyne, co udało im

19

się oddać, to zimno, zimno i - w umowny sposób - przegrane życie. Co do reszty - i warunki, i sama atmosfera życia w obozie - wszystko to było tak źle oddane, tak beznadziejnie dalekie, tak nietrafione. Dziennikarze pytali mnie po seansie, a ja cóż? - pochwaliłem. Wykonawcy nie odwalali roboty, starali się jak mogli. Zrozumiałem jednak, że nikomu oprócz naszych - dysponujących radzieckim doświadczeniem - aktorów to się nie uda. Zionęła na mnie nagle owa nieprzekraczalna, po dziesięcioleciach sowietyzmu, przepaść, oddzielająca nasze doświadczenia życiowe, odczuwanie świata. (Nie znałem jeszcze wtedy haniebnego filmu Krąg pierwszy, zrobionego przez jakichś bezdusznych cwaniaków). Czy też za życia doczekam się rzetelnej adaptacji?

Dziennikarze gonili za mną już i po Norwegii, tak że kiedyśmy nocowali u Weidemanna (on sam wyjechał), u podnóża góry patrol policyjny zagrodził drogę prześladowcom. I ledwie przepuścił do mnie... nieoczekiwanie przybyłe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin