JOANNA OPAREK
JESIEŃ W NOWYM JORKU
Było już po szóstej i marzyłem o rzęsistym deszczu z zasnutego nudą nieba, deszczu, który zmyje srebrzysty łeb Thomasa Ellmana i nieodwołalnie zakończy naszą uroczą wycieczkę. Bolały mnie nogi, moja żona Barbara musiała przeżywać prawdziwe katusze chybocząc się na tych swoich szpilkach, marszcząc z wysiłku brwi przy każdym kroku, który stawiała posuwając się za Thomasem, udając, że jego wykład o działaniu tamy jest interesujący dla kogokolwiek, poza samym Thomasem i, oczywiście – tamą.
Nie przerywając wywodu schylił się, żeby zdjąć źdźbło trawy z wyglansowanej powierzchni prawego buta, drażniące jak rysa na lustrze, a Thomas, byłem tego pewien, lubił przeglądać się w butach.
Żona Thomasa była dawną przyjaciółką mojej żony, jeszcze z czasów licealnych, i chociaż dzisiaj, po sześciu czy siedmiu latach odkąd widziały się po raz ostatni, nie miało to już żadnego znaczenia – zaraz po naszym przyjeździe do Nowego Jorku po prostu musieliśmy się spotkać.
– Więc zajmujesz się literaturą – stwierdził, gdy wyrywałem rękę z żelaznego uścisku, który nie powinien dziwić u konstruktora mostów oraz tam. Złożona ta tematyka (mostów, nie literatury) zajmowała nas przez kolejne trzy godziny, kiedy jedliśmy ostrożnie słodkowodne ryby, co ucinało możliwość dygresji. Przyjaciółka Barbary, Margaret, odkąd zamieszkała w Ameryce, a zwyczajna Małgośka, w czasach, gdy jeszcze się jej o tym nie śniło, z chirurgiczną precyzją wyłuskiwała smętne szkieleciki nie naruszając chrupkiej złocistości skórki i odkładała je na półmisek, przeznaczony specjalnie do tego celu, o czym miał świadczyć opływowy kształt, pozłacany rybi ogon z jednej i bursztynowe oczko z drugiej strony. Zapewne uznałbym ten gadżet za pretensjonalny, gdyby nie ogromna życzliwość, jaką miałem dla Polaków mieszkających za granicą, a szczególnie w Stanach. Potem, w samochodzie, Barbara powiedziała mi, zabawnie podniosłym szeptem, że miłość do ryb Thomas zawdzięcza swojej polskiej żonie, która degradując się do roli pani domu (a przecież miała doktorat), chciała chociaż w ten sposób dzielić z nim zawodowe pasje. Wyobrażałem sobie, jak wartko płynie im życie, w słodkowodnej poetyce, a umiejętność tamowania wszelkich gwałtownych uczuć nie pozwala na zerwanie zadzierzgniętych z rozmysłem więzi. Była to w gruncie rzeczy sympatyczna para, jednak nie znajdowałem powodu, aby widywać ich częściej. Nie mieli zresztą nic wspólnego z naszym przyjazdem tutaj, ani z tym, co miało nastąpić w najbliższych tygodniach i miesiącach. Ich obecność w tej historii uzasadnia jedynie migocząca w pamięci chwila, tuż po szóstej, nad brzegiem tej szarej i obojętnej rzeki, gdy Barbara cichutko, by nie przeszkodzić Thomasowi w dokończeniu prezentacji („To moje nowe dziecko, zapewne nie ostatnie” – mówił, wskazując wielką ścianę ze stali i betonu), szepnęła: – Zapomniałam, przyszła do ciebie jakaś paczka.
Zaledwie kilka osób znało adres, pod którym mieliśmy się zatrzymać i żadna z nich nie miała powodu przysyłać mi czegokolwiek. Nie czekałem na nic, lecz najwyraźniej było coś, co czekało na mnie. Nad naszymi głowami z wolna tężała ciemność – jednolita, sina chmura, oddech rzeki zatrzymanej w biegu, atmosferyczna groźba.
Moja wizyta w Stanach była związana z ostatnią książką Aleksa Krafta. Tak, tego Krafta. Niemało zarobiłem na jego twórczości przez ostatnie lata i niemal uległem przyjemnemu złudzeniu, że łączy nas prawdziwa przyjaźń. Znajdowaliśmy się zresztą w specyficznym momencie życia, który nazywa się „przekroczyć pięćdziesiątkę (uwaga eufemizm) i nie dać tego po sobie poznać”. Aleks wątpił w sens swojego pisania, a ja wątpiłem w sens pisania w ogóle. Ukrywaliśmy to skrzętnie, choć bez powodzenia, i z braku innych możliwości – brnęliśmy do przodu. Charakter naszej współpracy był nieco nietypowy. Pomagałem mu w redakcji – weryfikowałem źródła, znajdowałem materiały, ale również, przede wszystkim, tłumaczyłem książki Aleksa... tak... to skomplikowane – z polskiego na polski. Były to te same książki, które w ciągu ostatnich kilkunastu lat napisał po angielsku. Kilka z nich przetłumaczono na niemiecki, włoski i hiszpański. Francuzi nie interesowali się twórczością Aleksa, a przekłady na polski robił sam – taka była przynajmniej wersja oficjalna (mój udział pozostawał tajemnicą dla wszystkich, również dla wydawnictwa).
Zanim wyjechał do Ameryki (pod koniec lat siedemdziesiątych) łączyły nas bliskie stosunki stolikowe. Bywaliśmy w tych samych kawiarniach, w tym samym momencie i w podobnym stanie upojenia. Angażowaliśmy się w bełkotliwe dyskusje i czuliśmy się przysłowiowymi unknown legislators, podejrzewając, że nasze zgrabne strofki mogą ruszyć system, skoro poruszały nas. Zwyczajnie młodość – wiara, nadzieja, towarzystwo, całkiem typowy przebieg kulturalnego życia, aż do zużycia. Wznosiliśmy toasty za przyszłe sukcesy i cieszyliśmy się ich wyobrażeniem. Potem on nonszalancko wyemigrował – ja nonszalancko zostałem. Po dwudziestu latach różnica między nami była taka, jak między Stanami a Europą. Aleks stał się znany i zarabiał krocie. Był wysokonakładowym pisarzem amerykańskim, ja jedynie zajmowałem się literaturą w Polsce. Jednak literaturą prawdziwą, cokolwiek to znaczy. Czułem swoją wyższość wobec jego wielkości. Zazdrościłem mu i nie ufałem do końca – taki mniej więcej stosunek ma poezja do prozy i teatr do kina. Cicha zawiść umościła się w ciepłym kokonie z dystansu i lekceważenia – ta poczwarka nigdy nie miała już w nic się przeistoczyć. Nie snułem żadnych planów. Z perspektywy drobnych sukcesów formułowałem post factum moje małe cele. Jednak poczwarki nieświadome są swych metamorfoz... owszem... dopuszczałem pewną możliwość... ale póki co, zazdrościłem Aleksowi bezinteresownie i bezinteresownie gardziłem nim. Nie przyspieszałem kroku, nie zamierzałem gonić go ani mu towarzyszyć.
Moja prowincjonalna duma pozwalała mi jedynie śledzić z daleka tę kuriozalną karierę – skłamałbym jednak mówiąc, że czyniłem to z obojętnością, z jaką w letnie wieczory wypatruje się gwiazd. Bolało mnie, że jest gwiazdą. Bolało... ale przecież chodziłem po ziemi. Nie przeżywałem w związku z tym żadnych szczególnych uniesień – zrozumiałem, że ziemia jest po prostu bliżej... Wtedy się ze mną skontaktował, mniej więcej... osiem lat temu. Spłynął strumieniem mamony z wyżyn swojej sławy. Sypnął mi w twarz akcjami z literackich giełd. Cała sprawa śmierdziała, jak używany banknot, ale ja miałem żonę, dorosłego syna z poprzedniego związku i kłopoty, tysiąc innych powodów, by ten banknot wydać. Tysiąc dobrych powodów, by przyjąć tę pracę:
– Oczywiście Aleks, pomogę ci w redakcji. Z radością. Przyjacielu!
Nie był ani Conradem, ani Nabokowem, żeby pisać nadające się do czytania książki w obcym języku i miał pełną świadomość swoich ograniczeń w tym względzie (jak sądzę, tylko w tym). A jednak chciał pisać, chciał wszystkiego i uważał, że wszystko należy mu się z definicji. Ponieważ był tym, który dostaje. Ponieważ było tyle nagród, tyle obszarów... Dla pisarzy anglojęzycznych były samoloty. Rozkładane fotele, układne stewardesy i uprzejme powitania. Reszta jeździła pociągami, zatrzymując się na granicach. Aleks, ze swoją determinacją, upodobaniem do komfortu i elit, urodził się w złym kraju i kiedy tylko nadarzyła się sposobność wyjechał do Ameryki, by narodzić się na nowo. W nowym języku. W systemie wartości przekładających się na pieniądze (był to okres Wielkiej Emigracji Konsumentów, bardzo znaczący dla ich własnej historii). O ile pamiętam, nigdy nie walczył z komunizmem na trzeźwo – co najwyżej kpił, pluł z upodobaniem, z siłą rażenia pestek słonecznika – zakładając prawdopodobnie, że komunizm nie zasługuje na nic więcej. A wolność... ta, którą ukochał, była wolnością rynku. Uważał, że każdy ma niepodważalne prawo sprzedawać z zyskiem swoje przekonania. Jeżeli za coś go lubiłem, to chyba właśnie za to. Cały Aleks. Męża głoś, Muzo, wielce obrotnego, co wizę dostał i obywatelstwo... (tak, był obrotnym mężem i miał rzadką odwagę przyznawać to przed ludźmi). Nic dziwnego, że raz dwa dali mu obywatelstwo. Wystarczyło na niego spojrzeć, by odkryć ten potencjał – przyszłe bogactwo – miał je wypisane na czole. Jakby na mocy zawartego z diabłem paktu, to bogactwo już na niego czekało – gwarantowana chciwością nagroda. Wyjeżdżał pewien, że mu się powiedzie... ale... nie zapominajmy – był pisarzem. Cholerne, małe „ale” jest tym, co różni życie od biografii. Bo chociaż kraj go przyjął (Ameryka przyjmie każdego, kto legitymuje się żądzą zysku), język kraju wywalał się tylko w złośliwym grymasie. Język pokazywał Aleksowi, gdzie jego miejsce. Zapraszał do konwersacji przy budowach, drobnych naprawach, nawet do flirtu... Ale! Rozmowa o literaturze nie wchodziła w grę. Nawet teraz, po tych wszystkich latach, mógł jedynie budować poprawne gramatycznie, złożone zdania. Umieszczał w nich sensy, ale nie wydobywał piękna. Korzenie składni wypuszczały wątłe, blade roślinki o pustych pąkach... Czytał w oryginale – pisał podszywając się.
...
marzenka2100