Diana Stuckart - Gambit królowej.doc

(1151 KB) Pobierz

Diana A.S. Stuckart

 

 

 

Gambit królowej

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu mężowi Gerry'emu.

On wie, dlaczego.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Kiedy sądziłem, że uczę się, jak żyć,

uczyłem się, jak umierać.

Leonardo da Vinci Codex Atlanticus

Mediolan, Lombardia, rok 1483

 

Karmazynowa plama, która wykwitła na białym jak alabaster brokacie, powiększała się wzdłuż krawędzi przywodzących na myśl płatki kwiatu, przybierając zarazem nieco jaśniejszy odcień. Fragment kurdybanu wokół tych rubinowych płatków utworzył przypadkowy wzór, jakby ktoś pociągnął raz czy dwa zanurzonym w farbie pędzlem. Moje oko artysty doceniło kontrast bieli i czerwieni, podkreślonych soczystą zielenią trawnika. Gdybym  miał odtworzyć tę scenę przy sztalugach, dodałbym kilka jasnych wiosennych liści na ciężkiej tkaninie i może naszkicowaną kilkoma liniami perłową gołębicę na pobliskim głazie. Na pewno jednak pominąłbym wąski sztylet, którego rękojeść sterczała niczym makabryczna łodyga ze środka krwistoczerwonego kwiatu.

Miałem mnóstwo czasu, by przeanalizować kompozycję tej niepokojącej martwej natury, bo to właśnie ja znalazłem zabitego. Leżał w otoczonym wysokim murem ogrodzie, maleńkiej enklawie spokoju na terenie rozległej posiadłości Sforzów. Obecnie panujący książę Mediolanu Ludovico Sforza - zwany Il Moro od śniadego koloru skóry i obdarzony kilkoma mniej miłymi przydomkami z racji okrucieństwa - był księciem tylko z nazwy, gdyż dopiero przed kilku laty pozbawił tytułu swego małoletniego siostrzeńca i jeszcze nie został namaszczony przez papieża.

Teraz zamek Sforzów był również moim domem, choć nie miałem tu wysokiej pozycji. Jako uczeń nadwornego inżyniera i artysty, Leonarda Florentyńczyka - zwanego również Leonardem da Vinci - zajmowałem w pałacowej hierarchii miejsce równe chłopcu stajennemu. Wraz z rzeszą innych młodzieńców wykazujących większy od przeciętnego talent w posługiwaniu się pędzlem od świtu do zmierzchu trudziłem się w pracowni Mistrza. Gromadziłem próbki tkanin, mieszałem pigmenty i czyściłem palety, a jeśli zdarzył się szczęśliwy dzień, mogłem pod okiem Mistrza nakładać kolor na jakiś fresk lub płycinę.

Na szczęście jednak dla odbywających się w tym dniu uroczystości to nie chłopiec stajenny, lecz ja - uczeń znany wszystkim jako Dino - dokonałem tego ponurego odkrycia. Gdyby stało się inaczej, w jednej chwili zostałby wszczęty alarm. Po chwili wszyscy - od chłopca czyszczącego nocniki po samego księcia - znaleźliby się w ogrodzie, aby zobaczyć ciało. Takie wydarzenie z pewnością zakłóciłoby partię żywych szachów, którą tego właśnie popołudnia rozgrywano na głównym trawniku przed zamkiem.

Partia ta była dodanym w ostatniej chwili uzupełnieniem trwających przez cały tydzień rozrywek zorganizowanych dla uhonorowania goszczącego u księcia francuskiego posła, pana Villasse'a. Między księciem i jego gościem doszło do sprzeczki o pewien obraz, do którego obaj rościli sobie prawa. Zamiast rozstrzygnąć konflikt w sposób mogący urazić którąkolwiek ze stron, Ludovico zdecydował, że rozegrają partię jakiejś gry wymagającej użycia intelektu, a malowidło będzie nagrodą dla zwycięzcy.

Rozmowa odbyła się poprzedniego ranka w pracowni Mistrza. Książę i poseł stali naprzeciwko siebie pośrodku podłogi z nierównych desek niczym przeciwnicy w czasie pojedynku. Obaj byli ubrani w niebiesko-czerwono-złociste, obszyte aksamitem doblety z rozcięciami i wielobarwne pończochy. Książę miał karmazynowy aksamitny beret wyszywany klejnotami, który podkreślał surowość rysów jego smagłej twarzy. Wysoki niebieski kapelusz posła ładnie się komponował z jego miękkimi siwymi włosami i ciemnymi oczami.

Bogactwo ich stroju tworzyło ostry kontrast z prostą brązową tuniką i ciemnozielonymi spodniami Mistrza, który ubierał się jak jego uczniowie. Stał w pewnej odległości od obu, jakby obojętny na zakłócenie porządku dnia, i obserwował szlachetnych gości z uprzejmym uśmiechem, nie przeszkadzając im w rozmowie.

Pozostali uczniowie, ja także, tłoczyli się za niedokończonymi malowidłami, zachowując pełny szacunku dystans. Udawali, że nie podsłuchują, lecz wytężali słuch, by uchwycić choć kilka słów.

- Może szachy? - podsunął poseł w odpowiedzi na propozycję Ludovica. Na jego twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. Zapewne wyobrażał sobie, że zasiądą przy szachownicy przed kominkiem w głównej sali zamku i będą przesuwać figury z kości słoniowej, sącząc przednie wino.

Il Moro jednak miał inny pomysł.

- Szachy... dobrze, ale pozwólmy sobie na coś odrobinę bardziej wyrafinowanego - rzekł. - Legenda głosi, że pewnego razu dwaj szlachcice z Wenecji zabiegali o względy tej samej młodej damy. Zamiast rozstrzygnąć spór przy użyciu mieczy, rozegrali partię żywych szachów, w której rolę figur odgrywali ich dworzanie. Zwycięzca pojedynku zyskał także narzeczoną.

Zawiesił głos i wskazał przedmiot ich sporu, portret urodziwej niewiasty stojący na sztalugach przed nimi.

- My także walczymy o kobietę, dlaczegóż więc nie mielibyśmy rozstrzygnąć sprawy w podobny sposób?

- To ciekawy pomysł, wasza wysokość - rzekł Villasse, wzruszając ramionami - ale czy można zorganizować takie widowisko, mając tak niewiele czasu?

- Oczywiście. Poznaliście już, panie, mojego nadwornego artystę. On przygotuje wszystko do jutra. Dasz radę, Leonardo, nieprawdaż?

Wyjrzawszy zza zasłaniających mnie płócien, zobaczyłem, jak Mistrz zbliża się do nich. Nawet w tych kilku krokach dał się zauważyć jego wrodzony wdzięk. Wysoki i smukły, o ciemnych, lekko rudawych włosach, które opadały mu na ramiona niczym lwia grzywa, i przystojnej twarzy okolonej gęstą brodą, wydawał mi się bardziej majestatyczny od nich obu. Na jego obliczu jak zawsze gościł miły uśmiech, lecz ja pracowałem pod jego opieką dostatecznie długo, by dostrzec, jak strzelił palcami, co było wyrazem lekceważenia lub zniecierpliwienia... a często jednego i drugiego.

- Naturalnie, wasza wysokość - odparł gładko, jak przystało człowiekowi, który wie, kto jest jego dobroczyńcą. Ponieważ był odpowiedzialny za organizację wszelkich dworskich uroczystości, czyli rozmaitych widowisk i festiwali, nie dziwiły go żadne książęce kaprysy, co jednak nie czyniło zadania łatwiejszym. - Jutro w południe wszystko będzie gotowe do rozegrania partii żywych szachów. Zakładam, że figurami będą dworzanie waszej wysokości?

Kiedy książę wydawał szczegółowe rozkazy, wypowiadane tonem tak uprzejmym, że brzmiały jak zwykłe sugestie, nachylił się ku mnie Vittorio, najmłodszy z uczniów.

- Myślisz, że Mistrz skorzysta z okazji, by pokazać swojego mechanicznego lwa? - spytał szeptem, potrząsając niesfornymi jasnymi lokami.

- Być może - odszepnąłem z uśmiechem, rozumiałem bowiem ekscytację chłopca.

Mistrz pozwolił nam zobaczyć to cudowne stworzenie, które niedawno zbudował. Dzięki skomplikowanemu systemowi ciężarków i wielokrążków mosiężny lew otwierał paszczę, wydając ryk, a jego pierś otwierała się, odsłaniając bukiet świeżych kwiatów. Uważałem to za wspaniały wynalazek i jego prezentację przed całym dworem miałem nadzieję wkrótce zobaczyć. Lecz tym razem mechaniczny lew nie miał się pojawić.

Przez całą noc pod okiem Mistrza książęcy ogrodnicy trudzili się przy świetle pochodni, przycinając trawę na kwadratowym obszarze tuż przy głównej bramie, aby wyglądał jak ogromna szachownica. Przez całą noc pracowała też cała armia służących, krawców i szwaczek. Ich zadaniem było przygotowanie odpowiednich - czarnych i białych - strojów dla dworzan, którzy mieli się wcielić w poszczególne figury.

Ja, tak jak wszyscy uczniowie, miałem przez cały czas pozostawać u boku Mistrza, gotowy wykonać każde jego polecenie. Nie byłem zaskoczony, kiedy wczesnym przedpołudniem przygotowania zostały ukończone. Tam, gdzie wcześniej rozciągał się zwykły trawnik, teraz wielobarwne namioty, stoły i ławy tworzyły karnawałowy nastrój. Dla księcia wzniesiono okazały pozłacany pawilon, z którego wraz z posłem mógł wygodnie obserwować przebieg gry. W drugim pawilonie mieli zasiąść członkowie książęcej rodziny, wysokiej rangi dworzanie i najznamienitsi goście, tacy jak bawiący właśnie z wizytą arcybiskup Mediolanu. Nieopodal ustawiono przykryte czarnym i białym jedwabiem ozdobne sztalugi, na których spoczywał portret będący nagrodą dla zwycięzcy. Dwaj uczniowie trzymali przy nich straż, na wypadek gdyby któryś z widzów chciał zajrzeć pod jedwabną zasłonę.

Leonardo - co wkrótce miało się okazać przedziwną ironią losu - postanowił wprowadzić pewną zmianę wśród figur na szachownicy. Zamiast zgodnie z tradycją ustawić po obu stronach króla i królowej chorążych, nalegał, aby mieli oni stroje biskupów[1]. Twierdził, że takie kostiumy będą bardziej interesujące i że tak właśnie grywano na angielskim dworze. Owa zmiana nie miała większego znaczenia dla nas, pomocników, gdyż nie znaliśmy tej gry, będącej rozrywką możnych. Ja sam potrafiłem wówczas tylko rozpoznać poszczególne figury.

Kiedy w samo południe rozległy się fanfary, przebrani dworzanie zajęli wyznaczone miejsca na szachownicy. Zarówno przystrzyżony trawnik, jak i kostiumy uczestników spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem widzów, którzy zebrali się, by obejrzeć to niezwykłe widowisko. Mistrz był bardzo zadowolony z ich reakcji. Twierdził wprawdzie, że jedynym źródłem satysfakcji jest dla niego służba księciu, lecz my, jego uczniowie, wiedzieliśmy, jak ogromną przyjemność sprawia mu uwielbienie publiczności, nawet jeśli nie wyrażała swoich pochwał bezpośrednio.

Ludovico grał białymi figurami, co - jak się dowiedziałem - dawało mu prawo wykonania pierwszego ruchu. Otoczeni grupą doradców książę i poseł przekazywali polecenia dworzaninowi, którego Leonardo wyznaczył na mistrza gry. Ten szczupły, siwobrody mężczyzna o twarzy pełnej dostojeństwa zasiadał w mniejszym pawilonie udrapowanym czarnym i białym jedwabiem, a jego zadanie polegało na głośnym wykrzykiwaniu poleceń, aby wszyscy mogli je usłyszeć.

Każdy ruch odbywał się z wielką pompą i przy dźwięku rogów, toteż przejście gracza z jednego pola na drugie mogło trwać nawet kilka minut. Wędrówka czarnego skoczka na środek szachownicy zajęła niemal godzinę; aby mógł tam dotrzeć, przyprowadzono czarnego rumaka, na którym przesunął się o trzy pola.

Chociaż po dwóch godzinach z szachownicy zeszło zaledwie kilka figur, widowisko przykuwało uwagę wszystkich obecnych. Gdybym był mniej senny po długiej, pracowitej nocy, zapewne podzielałbym ich entuzjazm. Tymczasem dołączyłem do kilku innych uczniów za jednym z pospiesznie ustawionych ekranów z namalowanymi żywopłotami, które oddzielały szachownicę od widzów. Zamknąłem oczy tylko na chwilę i... podobnie jak pozostali natychmiast zasnąłem.

Obudził nas donośny dźwięk trąbek sygnalizujących przerwę w grze. Dworzanie przebrani za figury zeszli z szachownicy, aby nieco odpocząć. Ogłoszenie przerwy ze szczególnym zadowoleniem przyjęli czterej mężczyźni, którzy jako białe i czarne wieże nosili na sobie rusztowania z drewna i płótna wyobrażające wieże oblężnicze. Ja dołączyłem do pozostałych uczniów, by czekać na polecenia Mistrza.

Kłopoty zaczęły się, kiedy po wznowieniu rozgrywki biały goniec nie zajął swego miejsca wśród innych figur. Ogłoszono kolejną przerwę, ja zaś, jako że stałem najbliżej Mistrza, otrzymałem zadanie odszukania zaginionego gońca.

- Poszukaj go w ogrodzie, Dino, i nie ociągaj się! - rzekł Leonardo, po czym kazał dwóm innym uczniom, Paolowi i Davide'owi, przeszukać pałac.

Najpierw sprawdziłem namiot bankietowy i latryny - bez powodzenia - i dopiero potem poszedłem do ogrodu. Gdyby nie wyraźne polecenie Mistrza, nigdy nie ośmieliłbym się zajrzeć w miejsce, do którego wstęp mieli tylko najwyżsi rangą dworzanie.

Otoczony murem ogród, choć położony na tyle blisko szachownicy, że słyszałem głosy widzów oczekujących wznowienia gry, pozostawał zaskakująco zaciszny. Może za sprawą grubego muru albo szumu liści poruszanych przez lekki wietrzyk. Spowił mnie intensywny aromat kwitnących róż, plusk wody spływającej do wąskiego kamiennego zbiornika pełnego różowych i żółtych lilii wodnych tłumił odgłosy z zewnątrz, tworząc atmosferę spokoju i zadumy.

Nic dziwnego, że ogród ten mógł służyć i jako ustronny azyl, i jako doskonałe miejsce do popełnienia morderstwa. Niewątpliwie bowiem było to morderstwo, skoro sztylet tkwił w ciele ofiary między ramieniem a szyją. Co więcej, śmiertelny cios musiał zostać zadany ze znaczną siłą, gdyż przebił gruby brokatowy płaszcz nałożony na tunikę i ornat.

- Na krew świętych - wyszeptałem i przeżegnałem się; nie tyle z pobożności, ile dla odpędzenia złych mocy. Czując się nieco pewniej, podszedłem bliżej, ukląkłem na wilgotnej trawie i przyjrzałem się leżącemu mężczyźnie.

Był człowiekiem, którego szukałem, gdyż miał na sobie śnieżne szaty biskupa - kapryśnego białego gońca. Mitra - wysoki, spiczasty kapelusz, jaki noszą najwyżsi rangą duchowni - leżała obok niego. Zapewne spadła mu z głowy, kiedy napastnik powalił go na ziemię. Biały drewniany krzyż, niemal tak wysoki jak on, też leżał na trawie. Szybko zrozumiałem, że temu biskupowi książęcy medyk nie może już pomóc. Zastanawiałem się, co teraz powinienem uczynić.

Z tego, jak chłodno oceniałem sytuację, ktoś mógłby wywnioskować, że przywykłem do znajdowania zabitych dworzan, tak jednak nie było. Aż do tego momentu w moim stosunkowo krótkim życiu doświadczenie w obcowaniu ze zmarłymi ograniczało się do garstki krewnych i sąsiadów, z których żaden nie zginął gwałtowną śmiercią. Znalezienie zwłok człowieka, którego spotkał tak straszny koniec, było dla mnie wstrząsającym przeżyciem. Tylko zmuszając się do patrzenia na tę scenę jak na coś, co miałoby zostać namalowane, zdołałem się opanować i nie uciec w przerażeniu. Kiedy jednak minął pierwszy szok, myślałem przede wszystkim o powiadomieniu Mistrza.

Podniosłem się z wilgotnej trawy i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ten, kto popełnił ów straszny czyn, wciąż może być w pobliżu i obserwować mnie z jakiegoś mrocznego zakątka ogrodu. Moje życie mogło być w niebezpieczeństwie!

Spokojna atmosfera panująca w ogrodzie nagle wydała mi się posępna. Cichy plusk wody przerodził się w złowieszcze mamrotanie niewidzialnych głosów, a delikatny zapach kwiatów stał się prostacką zasłoną niemiłych woni emanujących z martwego ciała. Brzęczenie owadów latających wokół zwłok zagłuszyło szmer wiatru, a dające miły chłód cienie w ogrodzie zdawały się schronieniem dla nieznanego, podstępnego wroga.

Oglądając się trwożnie za siebie, wyszedłem z ogrodu. Modliłem się w duchu, bym nie musiał nigdy więcej tu wracać. Zatrzymałem się tylko na chwilę i patykiem zablokowałem bramę, aby nikt, przechodząc tędy przypadkowo, nie odkrył ukrytego w ogrodzie ponurego sekretu. Zadowolony, że jestem bezpieczny, pobiegłem odszukać Mistrza.

Przechadzał się niespokojnie wzdłuż krawędzi szachownicy, a widzowie i żywe figury dreptali wokół równie nerwowo. Widząc, że wracam sam, ruszył ku mnie niemal biegiem. Jego rudawe włosy powiewały niczym peleryna.

- Dino! - krzyknął. - Dlaczego tak dużo czasu zajmuje ci znalezienie jednego zabłąkanego człowieka? Nie możemy wznowić gry bez gońca. Gdzie jest hrabia, kuzyn jego książęcej mości?

Więc nieboszczyk był kuzynem Il Moro? Poczułem, że blednę. Choć jedynym, co wiązało mnie ze śmiercią tego człowieka, była niefortunna rola tego, który znalazł jego ciało, doskonale zdawałem sobie sprawę, iż możni są skłonni obwiniać posłańca przynoszącego złe wieści. A książę wręcz lubował się w karaniu ciężką ręką drobnych występków. Wprawdzie nie byłem nawet świadkiem samej zbrodni, lecz odkrycie zabójstwa książęcego krewniaka mogło mieć dla mnie bardzo przykre konsekwencje.

Mistrz musiał zauważyć wzburzenie malujące się na mojej twarzy, gdyż spytał nieco łagodniejszym tonem:

- Powiedz mi, drogi chłopcze, co wiesz o losie hrabiego?

- Nie żyje - wyszeptałem. - Został zamordowany.

Inny mistrz zacząłby mną szarpać, domagając się wyjaśnień, ale nie Leonardo. Przez chwilę pocierał brodę kciukiem i palcem wskazującym, jakby rozważał moje słowa, a następnie, nie okazawszy zdziwienia w żaden inny sposób poza lekkim uniesieniem brwi, przywołał do siebie najstarszego z uczniów, Constantina.

- Obawiam się, że muszę udzielić pomocy naszemu zaginionemu białemu gońcowi - rzekł. - Przekaż moje instrukcje mistrzowi gry. Niech wezwie na szachownicę żonglerów i muzykantów, aby zapewnili widzom rozrywkę na kilka dodatkowych chwil. Byłoby dobrze włączyć jakieś sztuczki z ogniem albo coś równie emocjonującego. Kiedy tylko goniec będzie w stanie wrócić, wznowimy grę. A gdyby tymczasem pojawili się Davide i Paolo, powiedz im, że mają dołączyć do pozostałych uczniów.

- Możesz na mnie polegać, Mistrzu - odparł chłopiec, przejęty wagą powierzonego mu zadania. Wyprężył pierś, ukłonił się i ruszył pospiesznie w stronę pawilonu, w którym zasiadał mistrz gry.

Leonardo znów spojrzał na mnie.

- Chcę wiedzieć wszystko, ale nie opowiadaj o niczym, dopóki nie znajdziemy się poza zasięgiem uszu gości. Po prostu zaprowadź mnie do hrabiego.

Kiedy odwróciłem się i żwawym krokiem ruszyłem w stronę ogrodu, poczułem uścisk jego silnej ręki na ramieniu.

- I starajmy się nie zwracać na siebie uwagi, Dino. Dobrze?

Skinąłem głową i już wolniej zacząłem przedzierać się przez tłum, Mistrz zaś spokojnie szedł za mną. Od czasu do czasu zaczepiali go ludzie znający jego pracę, a on każdemu odpowiadał uśmiechem i kilkoma ciepłymi słowami. Dopiero gdy dotarliśmy do ogrodu, na jego twarzy pojawił się wyraz ponurej determinacji.

- No dobrze, chłopcze. Powiedz mi, gdzie jest hrabia i co wiesz o jego losie.

- J-jest tam - wyjąkałem, wskazując ręką bramę, która, jak stwierdziłem z ulgą, nadal była zamknięta. - Ale niewiele więcej mogę powiedzieć. Już nie żył, kiedy go znalazłem, i nie widziałem tam nikogo innego. Nic nie mogłem dla niego zrobić, więc wróciłem do ciebie, Mistrzu.

- Słusznie postąpiłeś. - Skinął głową z aprobatą, spoglądając na patyk, którego użyłem jako zasuwy. - Teraz muszę sam zobaczyć hrabiego i ocenić sytuację.

Poszedłem za Leonardem do budzącego grozę ogrodu. Przez chwilę miałem nadzieję, że wszystko było tylko wytworem mojej zmęczonej wyobraźni, tak się jednak, rzecz jasna, nie stało. Mężczyzna w białych szatach biskupa leżał na trawie tam, gdzie go zostawiłem.

Leonardo ukląkł i bezceremonialnie, niczym wieśniak oglądający zabitą owcę, przewrócił nieboszczyka na plecy. Głowa hrabiego opadła bezwładnie, a ja zadrżałem, widząc jego puste, na wpół przymknięte oczy i język wystający lekko spomiędzy warg. Zobaczyłem, że ręce ma zaplamione własną, zasychającą już krwią. Pewnie przyciskał nimi ranę, daremnie próbując zatamować krwotok.

Pomyślałem o jego ostatnich chwilach. Musiał być zaskoczony atakiem, potem poczuł silny ból... i wreszcie strach, gdyż z pewnością zdawał sobie sprawę, że rana jest śmiertelna. Czy zabójca stał spokojnie obok swojej ofiary i patrzył, jak umiera, czy też uciekł natychmiast po zadaniu ciosu?

Pełny współczucia dla zabitego pozwoliłem sobie dokładniej mu się przyjrzeć. Szczupły, o jasnej cerze i modnie przystrzyżonych czarnych włosach był bez wątpienia przystojnym mężczyzną. Znacznie młodszym i znacznie atrakcyjniejszym od swojego starszego kuzyna, lecz teraz jego twarz wykrzywiał przedśmiertny grymas.

Mistrz, niewzruszony tym widokiem, przyłożył dłoń do szyi nieboszczyka, a następnie chwycił go za nadgarstek.

- Tak, dla niego jest już za późno - rzekł i układając zwłoki w poprzedniej pozycji, kontynuował: - Ale ciało wciąż jest elastyczne i tylko trochę chłodniejsze, niż zwykle bywa za życia. Zobacz, mogę nacisnąć - nacisnął palcem wskazującym odsłoniętą łydkę mężczyzny - i nie zostaje ślad po palcu. Poza tym wiemy, że hrabia jeszcze żył, kiedy ogłoszono przerwę w grze, możemy więc być pewni, że zasztyletowano go nie wcześniej niż przed godziną. Jeśli zaś chodzi o przyczynę śmierci, odpowiedź jest oczywista, nieprawdaż?

Przełknąłem z trudem ślinę i skinąłem głową. Krótko po tym, jak zostałem przyjęty do pracowni Mistrza, usłyszałem od innych uczniów powtarzane szeptem plotki, jakoby signor Leonardo poznał anatomię, badając... zwłoki ludzi i zwierząt. Ponoć rozcinał ciała tylko po to, by zobaczyć, jak wyglądają w środku. Widząc chłodne zainteresowanie, z jakim teraz oglądał leżące przed nim zwłoki, bez trudu uwierzyłem w te opowieści.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin