Nicholas Evans
(The Divide)
Przełożył Jacek Manicki
Dla Charlotte
W powstanie tej książki swój znaczący wkład wniosły następujące osoby: Charles Fisher, Glenys Carl, Blaine Young, Bruce Geiss, Alexandra Eldridge, Buck i Mary Brannamanowie, Daisy Montfort, Andrew Martyn - Smith, Jill Morrison, Dennis Wilson, Sarah Pohl, Barbara Therowc, Doug Hawes - Davis, Dan Pletscher, Tom Roy Elizabeth Powers, Sara Walsh, Jake Kreilick, JeffZealley, Gary Dale, Roger Seewald, Rick Branzell, Sandi Mendelson, Deborah Jensen, Sonia Rapaport, Richard Baron, Pat Tucker i Bruce Weide, Fred i Mary Davis oraz George Anderson. Jestem im wszystkim niezmiernie wdzięczny za życzliwość, cierpliwość i pomoc w zbieraniu materiałów.
Dziękuję też bardzo za pomoc w paru szczególnych kwestiach Ronni Berger, Rachael Harvey, Elizbeth Davis, Gordonowi Stevensowi, Larry’emu Finlayowi, Caradocowi Kingowi, Sally Gaminara, Carole Baron oraz Charlotte Evans.
I dopiero kiedy uczynił już wszystkie inne stworzenia ziemi, Stwórca uczynił mężczyznę i kobietę. I uformował ich ciała tak, by mogli je wzajem poznawać, lecz dusze tak, by na zawsze pozostały sobie obce. Bo tylko w ten sposób rozróżnieni mogli odnaleźć każde swoją drogę.
Calvin Sashone, Mitologia kreatywna
Wstali przed świtem i wyszli w mroźną, bezksiężycową rozgwieżdżoną noc. Pod nogami chrzęścił zmarznięty żwir a przy każdym oddechu z ust buchały im obłoczki pary. Na parkingu stało tylko ich stare kombi, dach i maskę powlekała warstewka szronu. Chłopiec zamocował na dachu dwie pary nart, ojciec tymczasem wrzucił do bagażnika plecaki, obszedł wóz i wyciągnął zza wycieraczki zatkniętą tam przez kogoś gazetę. Sztywna od lodu zatrzeszczała, kiedy miął ją w rękach. Nie wsiadali jeszcze, stali przez chwilę przy samochodzie wsłuchani w ciszę, wpatrzeni w rysujący się na tle gwiazd masyw pasma górskiego.
Miasteczko jeszcze spało. Jechali w ciszy główną ulicą na północ przez kałuże bladego światła rozlewające się pod latarniami. Minęli budynek sądu, stację benzynową, stare kino; odbicie samochodu ślizgało się po szybach ciemnych witryn sklepowych. Psu, który stał z opuszczonym łbem przy drodze na skraju miasteczka, ślepia zalśniły w blasku reflektorów upiorną zielenią. Był jedynym naocznym świadkiem ich wyjazdu.
Zaczynał się ostatni dzień marca i na poboczach piętrzyły się poszarzałe pryzmy odgarniętego z jezdni śniegu. Poprzedniego popołudnia, gdy jechali przez równiny na zachód, widzieli wśród wyblakłej trawy pierwsze zalążki świeżej zieleni. A kiedy przed zachodem słońca wyszli z motelu na przechadzkę po okolicy, słyszeli śpiew wojaka żółtogardłego. Można by pomyśleć, że zima odeszła na dobre. Ale Czoło Gór Skalistych - tę ścianę prastarego wapienia rysującą się w dali za sfałdowanymi polami podgórza i ciągnącą przez sto mil - nadal pokrywał całun bieli i ojciec zapewniał chłopca, że na pewno znajdą tam dobry wiosenny śnieg.
Milę za miastem skręcili z głównej szosy w lewo, w boczną drogę biegnącą prosto jak strzelił w kierunku Czoła. Przed maską przebiegł im długouchy mulak, potem kojot, a kiedy asfaltową nawierzchnię zastąpił żwir, z topoli poderwała się wielka, jasnoskrzydła sowa i długo leciała przed nimi w światłach reflektorów nisko nad ziemią, zupełnie jakby ich pilotowała. A góry, tajemnicze, wszechwiedzące, błękitne, przez cały czas rosły w oczach, aż w końcu jakby się przed nimi rozstąpiły i wjechali w kręty wąwóz o wysokich na tysiące stóp ścianach koloru kości, którym między kępami bezlistnych osik i wierzb spływał ze szczytów wartkim strumieniem tający śnieg.
Robiło się coraz stromiej, koła zaczynały buksować na pokrytej ubitym śniegiem nawierzchni, jazda stawała się niebezpieczna. Ojciec zatrzymał wóz, żeby założyć łańcuchy. Wysiedli w mroźny, bezwietrzny przedświt rozbrzmiewający ogłuszającym szumem strumienia. Rozwinęli przed tylnymi kołami łańcuchy, ojciec zajął znowu miejsce za kierownicą, najechał na nie, wysiadł i ukląkł, żeby spiąć najpierw jeden, potem drugi. Chłopiec czekał, przytupując w miejscu i chuchając w marznące dłonie.
- Spójrz - powiedział w pewnej chwili.
Ojciec wstał z klęczek i otrzepując ręce ze śniegu, spojrzał. Daleko przed nimi, za uformowaną w kształt litery V doliną, w pierwszych promieniach wschodzącego słońca rozbłyskiwał właśnie wierzchołek ogromnej, pokrytej śniegiem góry. Na ich oczach cień nocy zaczął zsuwać się z jej zboczy pod naporem poszerzającego się pasma różu, złota i bieli.
Zaparkowali wóz u wejścia na szlak. Brak śladów na śniegu świadczył, że nie było tu przed nimi nikogo. Przysiedli obok siebie pod otwartymi drzwiami bagażnika i zmienili buty. Właściciel motelu zrobił im kanapki na drogę. Zjedli teraz po jednej, popijając parującą słodką kawą z termosu i patrząc, jak cienie wokół stopniowo jaśnieją. Czekało ich kilka mil stromego podejścia, przykleili więc do nart foki. Ojciec sprawdził stan wiązań i pracę krótkofalówek. Potem zarzucili na ramiona plecaki i przypięli deski.
- Ty przodem - zakomenderował ojciec.
Planowali zatoczyć dzisiaj pętlę długości pięćdziesięciu mil. Przed dwoma laty, pokonując tę samą trasę, odkryli wymarzone warunki zjazdowe. Najgorsze były trzy pierwsze godziny - najpierw długa wspinaczka przez las, potem niebezpieczne podejście zakosami pod północno - wschodnią stronę grani. Ale warto było. Południowa strona stanowiła idealne, bezdrzewne zbocze opadające w żleb trzema następującymi po sobie stokami o różnych nachyleniach. Jeśli dobrze pójdzie, dotrą na szczyt, kiedy słońce, oświetlając go pod kątem, rozmiękczy już śnieg na głębokość pół cala, podczas gdy ten pod spodem pozostanie nadal zmrożony i twardy.
Te wyprawy narciarskie w mało uczęszczane miejsca stały się ich dorocznym zwyczajem i chłopiec przepadał teraz za nimi tak samo jak ojciec. Uprawiający snowboarding koledzy z Great Falls pukali się w czoło. Niech już ci będą te narty, ale nie możecie na nie jeździć gdzieś, gdzie jest wyciąg? I prawdę mówiąc, kiedy przed czterema laty ojciec zabierał go na pierwszą taką eskapadę w góry Tetons, przyznawał im w duchu rację. Dwunastolatkowi wkładany wysiłek wydawał się niewspółmierny do przyjemności; za długo pod górkę, za krótko z niej. Czasami był bliski łez. Nadrabiał jednak miną i następnego roku też pojechał.
Zapracowany ojciec rzadko gościł w domu i niewiele rzeczy robili wspólnie, tylko we dwóch. Czasami chłopiec odnosił wrażenie, że prawie się nie znają. Obaj nie grzeszyli rozmownością. Ale w tych wspólnych podróżach do dzikich, odludnych okolic było coś takiego, co zbliżało ich bardziej niż słowa. I z czasem zrozumiał, dlaczego podejście sprawia ojcu taką samą frajdę jak zjazd. Była to osobliwa formuła przemiany energii fizycznej w psychiczną, spalanie pierwszej podsycało jakby tę drugą. Niemające końca rytmiczne powtarzanie ruchów, przesuwanie jednej narty przed drugą, wprowadzało człowieka w rodzaj transu. Radość i poczucie satysfakcji, kiedy osiągnęło się wreszcie upragniony szczyt i spoglądało na stok przysypany dziewiczym, wiosennym śniegiem, graniczyły z euforią.
Zapewne zrozumiał to dlatego, że z każdym rokiem stawał się silniejszy. Był teraz wyższy od ojca i na pewno sprawniejszy fizycznie. I chociaż nie miał jeszcze takiego doświadczenia w poruszaniu się po górach, to narciarzem stał się lepszym. Może dlatego dzisiaj ojciec po raz pierwszy puścił go przodem.
Przez pierwszą godzinę wspinaczki na szlak pnący się południową stroną krętego kanionu padał cień rosnących tu gęsto sosen i jodeł. Pomimo cienia spocili się szybko, a kiedy przystawali, żeby zaczerpnąć tchu, napić się albo zrzucić kolejną warstwę wierzchniej odzieży, słyszeli stłumiony ryk rwącego dołem strumienia. W pewnej chwili ich uszu doleciał trzask powodowany przez jakieś wielkie zwierzę buszujące w lesie powyżej.
- Myślisz, że co to było? - spytał chłopiec.
- Jeleń. Może łoś.
- A niedźwiedzie już się aby nie budzą?
Ojciec pociągnął łyk z manierki i otarł usta grzbietem dłoni w rękawicy. Obaj wiedzieli, że to kraina grizzly.
- Całkiem możliwe. Dni od tygodnia są ciepłe.
Godzinę później wyszli z lasu w słońce i przecięli żleb wypełniony bryłami zmrożonego śniegu, skałami, połamanymi drzewami, rumowiskiem pozostałym po lawinie, która tędy zeszła.
Grań osiągnęli przed dziesiątą. Stanęli obok siebie i kontemplowali w milczeniu widok, który się przed nimi roztaczał: ośnieżone zbocza, las i płowe równiny hen, w dali. Chłopiec miał wrażenie, że wystarczy mu wytężyć dostatecznie wzrok, a wbrew prawom nauki sięgnie nim poza wszystkie widnokręgi świata i zobaczy plecy swoje i ojca, dwie maleńkie figurki na jakimś odległym, przykrytym śnieżną czapą szczycie.
Stok, który mieli przed sobą, spełniał bez reszty ich oczekiwania. Był już nasłoneczniony i skrzył się niczym biały aksamit usiany cekinami. Zdjęli narty oraz ściągnęli z nich foki, które otrzepali starannie ze śniegu i schowali do plecaków. Tu, na górze, wiał zimny wiatr, włożyli więc kurtki, usiedli na skalnym garbie, żeby napić się gorącej kawy i zjeść ostatnie kanapki. Na tle lazulitowego nieba krążyła nad nimi kracząca para kruków.
- I co ty na to? - spytał ojciec.
- Wygląda całkiem nieźle.
- Moim zdaniem lepszych warunków nie można sobie wymarzyć.
Nie skończył jeszcze mówić, kiedy cień jednego z kruków przemknął mu przez twarz. Ptak wylądował na grani kilka jardów od nich i chłopiec rzucił mu skórkę od chleba. Spłoszony kruk załopotał skrzydłami i wzbił się z powrotem w powietrze, ale tylko na chwilę. Zaraz usiadł ponownie i przekrzywiając łepek, popatrywał to na skórkę, to na chłopca. Już - już zbierał się na odwagę, by przyjąć poczęstunek, kiedy jego towarzysz zanurkował i w przelocie porwał mu skórkę sprzed dzioba. Pierwszy kruk zakrakał rozjuszony i puścił się w pogoń za złodziejem. Chłopiec i ojciec parsknęli śmiechem i patrzyli, jak ptaki zakosami zlatują w dolinę, kracząc rozdzierająco.
Chłopiec, który prowadził podczas podchodzenia, teraz też zjeżdżał pierwszy. Śnieg pod nartami był dokładnie taki, na jaki wyglądał. Słońce rozmroziło jego powierzchnię akurat na tyle, by dawał odpowiednią przyczepność i chłopiec szybko złapał rytm. Rozrzuciwszy ramiona, tak jakby chciał porwać w objęcia i przytulić do piersi cały stok, upajał się błogim dla ucha chrzęstem śniegu pod nartami przy każdym skręcie. Ojciec miał rację. Lepszych warunków zjazdowych nie można sobie było wymarzyć.
U podnóża pierwszego z trzech stoków, gdzie kąt nachylenia zbocza nieco się zmniejszał, chłopiec wyhamował i obejrzał się, by nasycić oczy śladami, które zostawił. Ojciec sunął równolegle do nich, sumiennie powtarzając każdy skręt. Po chwili był już na dole. Zatrzymał się koło chłopca, obaj wydali triumfalny okrzyk i przybili piątki.
- Dobry zjazd!
- Twój też niezgorszy.
Ojciec roześmiał się i oświadczył, że ze stoku, który mają przed sobą, on zjeżdża pierwszy i zrobi chłopcu z dołu kilka fotografii. Chłopiec obserwował ojca, a kiedy ten krzyknął z dołu, puścił się w ślad za nim, dając z siebie wszystko, by jak najlepiej wypaść na zdjęciach.
Stojąc u podnóża drugiego stoku, widzieli w dole parów, do którego słońce jeszcze nie dotarło. Byli tu już kiedyś na nartach i wiedzieli, że płynący jego dnem strumień tworzy ciąg małych rozlewisk i małych wodospadów. Wówczas było cieplej, śniegu o wiele mniej, i nie licząc cienkiej warstewki lodu na obrzeżach rozlewisk, widać było płynącą wodę. Teraz zamarznięty strumień został zasypany przez śnieg i jego istnienie zdradzały tylko ledwie rysujące się kontury i prążki zdradliwych pęknięć w śnieżnej pokrywie.
Ojciec spojrzał na zegarek, a potem, osłaniając oczy, na słońce. Chłopiec wiedział, o czym myśli. Połowa stoku przed nimi znajdowała się nadal w cieniu. Tam, w dole, powietrze było chłodniejsze i śnieg jeszcze nie zdążył odtajać. Może należałoby trochę odczekać.
- Wygląda mi na trochę zlodowaciały - mruknął ojciec.
- Będzie dobry. Ale jak strach cię obleciał, to zaczekajmy.
Ojciec spojrzał na niego sponad okularów przeciwsłonecznych i uśmiechnął się.
- Taki z ciebie chojrak, to wal pierwszy.
Wręczył chłopcu aparat.
- Tylko żeby dobrze wyszły.
- Wyjdzie na nich jak na dłoni, jaki z ciebie narciarz. Czekaj tu, dopóki nie zawołam.
Schował aparat do kieszeni kurtki, uśmiechnął się do ojca, i pomknął w dół. Przez pierwszych kilkadziesiąt jardów śnieg był jeszcze spulchniony. Ale w miarę zbliżania się do granicy cienia stopniowo twardniał. Przy skrętach deski zaczynały tracić przyczepność, nie słyszało się już chrzęstu białego puchu, lecz chrobot obitych stalą krawędzi szorujących po lodzie. Chłopiec zatrzymał się na granicy cienia i spojrzał w górę na ojca stojącego na tle nieba.
- No i jak? - zawołał ojciec.
- Trochę ślisko. Ale ujdzie.
- Czekaj tam na mnie. Ruszam.
Chłopiec ściągnął rękawice i wyjął z kieszeni aparat. Zdążył zrobić szusującemu z fantazją ojcu dwa zdjęcia. Na trzecim, jak się potem okaże, utrwalił dokładnie moment, w którym ojciec popełnił błąd.
Kiedy podczas skrętu przenosił ciężar ciała na prawą nartę, krawędź odciążonej lewej nie wgryzła się wystarczająco w śnieg i ześliznęła gwałtownie w dół. Ojciec próbował skorygować błąd, ale za mocno nacisnął na prawą deskę i ta również spod niego uciekła. Balansując ciałem i wymachując w powietrzu kijkami, usiłował ratować się przed upadkiem. Przyniosło to taki skutek, że utrzymał się, co prawda, na nogach, ale jednocześnie obrócił twarzą ku szczytowi i sunął teraz tyłem. Przez chwilę wyglądał niemal komicznie, zupełnie jakby udawał, że podjeżdża pod górkę. Zaraz jednak stracił równowagę, runął na wznak i nabierając szybkości, zaczął się ześlizgiwać na plecach ze stoku.
Chłopcu przemknęło przez myśl, żeby ustawić się na drodze ojca i jeśli go nie zatrzymać, to przynajmniej przyhamować. Szybko jednak doszedł do wniosku, że zderzenie ścięłoby go z nóg i sam poleciałby w dół. Zresztą i tak było już za późno. Ojciec przyśpieszał w takim tempie, że chłopiec nie zdążyłby przeciąć mu drogi. Jedna narta już się odpięła i pędziła po zboczu niczym torpeda, teraz odpięła się druga. Chłopiec wyciągnął odruchowo kijek i omal nie stracił równowagi. Udało mu się dotknąć narty, ale ta sunęła za szybko i przemknęła obok jak rakieta.
- Podnieś się! - wrzasnął. - Spróbuj się podnieść!
Tak krzyczał kiedyś do niego ojciec, kiedy to on się przewrócił. Nie udało się to wtedy jemu, nie udało się teraz ojcu. Mijając go - obrócony już twarzą do dołu, z rozrzuconymi rękami i nogami - krzyknął coś, ale chłopiec nie zrozumiał. Wlókł za sobą przymocowane do nadgarstków kijki - w tym jeden mocno wygięty - za nim, niczym ciekawski krab, podążały okulary przeciwsłoneczne. I wciąż przyśpieszał.
Chłopiec ruszył w dół. Choć wciąż zszokowany, roztrzęsiony, z walącym sercem, zachowywał jednak świadomość, że najważniejsze to się nie przewrócić. Powtarzał sobie, że nie wolno mu tracić zimnej krwi, i starał się stosować wszystkie zasady narciarstwa zjazdowego, jakich się nauczył. Nie trać wiary w niższą nartę, nawet jeśli się ślizga. Kontruj krawędzią. Pierś od zbocza, nie ku niemu. Kończ każdy skręt. Kontruj, kontruj! Patrz, idioto, przed siebie, nie pod nogi, nie na narty.
Teraz przyczepności nie było już żadnej, ale po kilku pierwszych niepewnych skrętach przejął kontrolę nad ślizgającymi się deskami i zaczęła mu wracać wiara w swoje umiejętności. Jak zahipnotyzowany patrzył za ciemną, malejącą figurką ześlizgującą się w cień doliny. Ojciec, znikając mu z oczu, krzyknął po raz ostatni. Był to nie tyle krzyk, ile raczej mrożący krew w żyłach wrzask zwierzęcia stojącego w obliczu śmiertelnego zagrożenia.
Chłopiec zatrzymał się z poślizgiem. Dyszał ciężko, nogi mu drżały. Rozsądek podpowiadał, że najważniejsze, to zapamiętać dokładnie miejsce, w którym zniknął ojciec, chociaż dlaczego zniknął, nie potrafił sobie wytłumaczyć. Czyżby znajdował się tam jakiś nagły uskok, którego z góry nie widać? Spróbował sobie przypomnieć, jak wygląda profil zbocza, bo przecież już kiedyś tędy zjeżdżali, nie pamiętał jednak nawet tego, czy nachylenie stoku w dolnych partiach wzrasta, czy maleje. A jeśli ojciec spadł na samo dno parowu? Czy śnieg przykrywający strumień zdołałby zamortyzować upadek, czy może jest zmrożony na kamień i ojciec w zderzeniu z nim pogruchocze sobie wszystkie kości? Z nerwów chłopiec zapomniał już, gdzie stracił go z oczu. W zalegającym poniżej cieniu wszystko wyglądało tak samo. Może na lodzie pozostały jakieś ślady, które go tam zaprowadzą? Wziął głęboki oddech i odepchnął się kijkami.
Przy pierwszym skręcie uciekła mu niższa narta i o mało nie upadł. Kolana miał jak z waty, resztę ciała napiętą i upłynęło trochę czasu, zanim odważył się ruszyć dalej. I nagle, kilka jardów przed sobą zobaczył na lodzie ciemną, długą na stopę plamę. Podjechał do niej ledwie kontrolowanym bocznym ześlizgiem.
To była krew. Poniżej było jej więcej. W lodzie widniały też dwie równoległe bruzdy. Prawdopodobnie ojciec usiłował hamować czubkami butów.
Przy dobrym śniegu chłopiec zjechałby z tego stoku w cztery, pięć minut. Teraz, kiedy na trzęsących się nogach i z duszą na ramieniu zmuszony był schodzić bokiem po śliskiej, oblodzonej powierzchni, zajęło mu to blisko pół godziny. Słońce tymczasem dogoniło go, wyprzedziło, i cień przed nim kurczył się, odsłaniając krwawy trop na śniegu.
Widział teraz, że trop znika za krawędzią, a na jego końcu coś leży. Zbliżywszy się, stwierdził, że to okulary przeciwsłoneczne ojca, które tkwiły w śniegu, jakby obserwowały finał przedstawienia. Chłopiec pochylił się i podniósł je. Jedno szkło było pęknięte, brakowało jednego zausznika. Schował okulary do kieszeni.
Zbocze opadało stromo dwieście stóp w wypełniający się właśnie słońcem parów. Spojrzał w dół przygotowany na to, że na dnie zobaczy zmaltretowane ciało. Ale ojciec jakby się pod ziemię zapadł. Pozostała po nim tylko oślepiająco biała cisza.
Znikły nawet ślady krwi i bruzdy wyryte w zlodowaciałym śniegu przypuszczalnie czubkami butów. W powietrzu zakotłowało się nagle i para kruków przemknęła tuż nad głową chłopca, nurkując z krakaniem w kierunku strumienia. Czyżby wskazywały mu drogę? Śledząc ich cienie przecinające strumień, dostrzegł tam jedną z nart ojca i czarną dziurę w sfałdowanej śnieżnej pokrywie.
Pięć minut później był już na dole. Zmrożony śnieg popękał w tym miejscu i zarwał się, tworząc krater o poszarpanych krawędziach i średnicy jakichś trzech jardów.
- Tato?! - zawołał chłopiec.
Nie było odpowiedzi. Słyszał tylko przytłumiony plusk przepływającej gdzieś pod spodem wody. Podchodził powoli, ostrożnie, bokiem, kroczek za kroczkiem, przygotowany na to, że śnieg w każdej chwili może się pod nim zarwać. Ale ten sprawiał wrażenie solidnie ubitego. W pewnej chwili przypomniał sobie o krótkofalówce. Do tego właśnie była, miała pomagać w odszukiwaniu zagrzebanych pod śniegiem ludzi. Ściągnął rękawice, rozpiął kurtkę, wyciągnął radio i zaczął manipulować gałkami. Ale ręce mu się trzęsły i ogarnięty paniką miał w głowie taki zamęt, że nie mógł sobie przypomnieć, jak się to cholerne urządzenie obsługuje.
- Kurwa! Kurwa! Kurwa!
- Tutaj! Tutaj jestem!
Chłopcu serce omal nie wyskoczyło z piersi.
- Tato?! Nic ci nie jest!
- Nic. Uważaj.
- Widziałem krew.
- Rozharatałem sobie policzek. Ale poza tym wszystko w porządku. Nie podchodź za blisko krawędzi.
Ale było już za późno. Pod chłopcem zatrzeszczało przeciągle, poczuł, jak śnieg usuwa mu się spod nart i po chwili już spadał. Mignęła mu przez moment zakrwawiona twarz ojca patrzącego z dna dziury na zarywającą się krawędź, a potem nie widział już nic prócz walących w dół wraz z nim kaskad białego śniegu.
Ocknął się, kiedy ojciec wyciągał go spod osypiska, pytając, czy nic mu się nie stało. Nie znał jeszcze odpowiedzi, ale wykrztusił, że chyba nie. Ojciec uśmiechnął się.
- Dobra robota, synu. Usypałeś nam właśnie wyjście na świat.
Wskazał głowę i chłopiec, obejrzawszy się, zrozumiał, o co mu chodzi. Śnieżny zawał utworzył coś w rodzaju pochylni, po której można było wygramolić się na powierzchnię. Siedzieli, patrząc na siebie. Ojciec wciąż się uśmiechał i przykładał do policzka zakrwawioną chusteczkę. Rozcięcie było długie, ale chyba niezbyt głębokie, a krwawienie już prawie ustało. Chłopiec pokręcił głową.
- Nie myślałem, że znajdę cię żywego.
- Tylko mi nie mów, że nie masz tego na zdjęciu.
- Kurczę, tato. To ci był upadek.
W ściany dziury, w której siedzieli, powbijały się tafelki błękitno - białego lodu pokruszonego w wyniku obu upadków. Wyglądała jak przekrój gigantycznego, zamarzniętego gniazda os. Dno było twarde, sprawiało wrażenie solidnego i kiedy chłopiec odgarnął śnieg, okazało się, że tworzy je gruby lód. Narty odpięły mu się, kiedy spadał, i leżały teraz na wpół przysypane śniegiem. Wstał i odgrzebał je. Ojciec też powoli wstał, krzywiąc się przy tym trochę. Do dziury zaczynało już zaglądać słońce.
- Trzeba będzie chyba poszukać moich nart - powiedział ojciec.
Jego plecak leżał na dnie obok miejsca, z którego chłopiec odgarnął przed chwilą śnieg. Padała na niego smuga słońca. Chłopiec schylił się, żeby go podnieść, i w tym momencie coś przyciągnęło jego wzrok - jakiś blady zarys w przezroczystym błękicie lodu. Ojciec zauważył jego zawahanie.
- Co jest?
- Spójrz. Tu, pod spodem.
Uklękli i zajrzeli w lodowe dno dziury.
- Jezu - sapnął cicho ojciec.
Była to ludzka dłoń z rozcapierzonymi palcami, zwrócona wnętrzem do góry. Ojciec otrząsnął się z pierwszego szoku i oczyścił ze śniegu większą powierzchnię. Ich oczom ukazała się wewnętrzna strona przedramienia. Spojrzeli na siebie, a potem bez słowa rzucili się do pracy. Odgarniając, zeskrobując, spychając śnieg z dna, tworzyli lodowe okno, przez które z każdym ruchem rękawic widać było coraz więcej tego, co w nim ugrzęzło.
W końcu zobaczyli twarz zasłoniętą częściowo przez nagi bark i popatrującą na nich spod pachy jednym martwym okiem. Sądząc po burzy długich włosów utrwalonych jak na fotografii, była to młoda kobieta. Leżała pod kątem, wygięta w pasie, nogi nikły w ciemniejszym głębiej lodzie. Karmazynowa bluzka czy kurtka, którą na sobie miała, była pofałdowana i skręcona, zerwana, chyba w pośpiechu, z barku do połowy ramienia. Ciągnęła się za dziewczyną, tak jakby ta zamarzła w trakcie jej zdejmowania. Ciało miało barwę pergaminu.
Szeryf Charlie Riggs spojrzał na zegarek. Miał jeszcze piętnaście minut na przekopanie się przez tę nieszczęsną stertę teczek, która piętrzyła się przed nim na n...
zck68