Rozdział IX.doc

(140 KB) Pobierz

Rozdział IX

Co jeśli…?

 

 

 

Kiedy z powrotem znalazłyśmy się w domu, wszędzie panowała cisza. Nie było nikogo w zasięgu wzroku, chociaż słyszałam ciche szelesty, oddechy. Nie wydawało mi się, że dom jest martwy, tak jak zwykle by było, kiedy widziałam coś równie pustego i cichego, ale że jest bardziej uśpiony, oczekujący. Na jakiś cud, zapewne.

Alice nie puszczała mojej dłoni. Pociągnęła mnie na górę, po schodach. Były strome, ale w całej tej ciemności i mimo własnych galopujących myśli, wiedziałam, że zrobione z drewna, mają rzeźbione poręcze i zdecydowanie, są wysokie.

Jej pokój był biały, jak wszystko w tym miejscu, z pojedynczymi czerwonymi plamami, reprezentowanymi przez dwie prawie przeciwległe ściany. Miałam okropne przeczucie, że za jedną z nich znajduje się prawdziwa dusza i serce tego pokoju, sens istnienia tej przestrzeni, otchłań mojej prywatnej rozpaczy, miejsce tortur, palące piekło, ulubione miejsce Alice. Gigantyczna garderoba, w której, zapewne, ostatecznie się znajdę, choćbym nie wiem jak się próbowała wymigać. Alice nic nie powstrzyma przed traktowaniem mnie jak lalki, skoro nie mogła tego robić przez tak długi czas, a rozstała się ze mną, jak sądzę, w samym środku mojej „transformacji”. Może wyżyła się na tej dziewczynie, Cecile i skoro zobaczy, że nie chodzę w stroju jaskiniowca po polowaniu dookoła, to da mi spokój. Oby.

Przez całą drogę tutaj, zastanawiałam się jak zacząć. Od czego. Od chwili kiedy mnie opuścili? Czy nie wspominać w ogóle o tych paru czarnych miesiącach i przejść od razu do Anthony’ego? To nie byłoby chyba sprawiedliwe, w końcu Edward opowiedział mi wszystko. Tak sądzę.

- Kto cię zaatakował?

Na początku nie zrozumiałam o co mnie pyta, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że mówi o moim ugryzieniu, o tym jak stałam się wampirem.

- Nikt mnie nie zaatakował.

Odwróciłam się do niej plecami i wyjrzałam przez okno. Wciąż nie miałam pojęcia jak przeprowadzić tę rozmowę. Zazwyczaj nie miałam z tym problemu, mówiłam to, co chciałam, konkretnie dążyłam do celu. Nagle na szybę pacnęła wielka kropla, rozbijając się na miliony mniejszych drobinek. Dziwnie lśniły w tej prawie zupełnej ciemności. Widok był całkiem ładny, podobał mi się. Po pierwsze byliśmy wysoko, co już jest dużym plusem. Nie lubiłam być w miejscach, gdzie mam ograniczony widok, gdzie mogę poczuć się jak w kartonowym pudełku. W czerni nocy wybijały się mokre dachy, korony drzew drgały na wietrze i pod uderzeniami kropel wciąż padającego deszczu. Słyszałam pojedyncze odgłosy samochodów, skrzypienie furtek, huśtawek. Normalne dźwięki zwykłego przedmieścia.

Zaczęłam mówić, wciąż się nie odwracając.

- Zostałam wampirem pod koniec września, ponad rok po tym, jak mnie opuściliście. Co w sumie nie powinno was dziwić, miałaś przecież odpowiednią wizję.

Usłyszałam jak gwałtownie porusza się na wielkim łóżku, samą mową ciała zaprzeczając moim słowom. Widziałam jej zaciętą i pewną siebie twarz w odbiciu lustrzanym.

- Nie prawda. Nic nie widziałam.

- Ależ tak. Tylko że o wiele wcześniej. Już na samym początku, jak tylko się poznałyśmy, a nawet wcześniej, jak tylko Edward zrozumiał, że jego… sytuacja ze mną się skomplikowała, że w pewnym momencie zacznie się ze mną widywać. Pamiętasz? Te dwie wizje, w których albo zostaję wampirem albo umieram. Edward zmienił swoją decyzję, odrzucił tą opcję, porzucił mnie. Nie chciał, abym była taka jak wy. Tylko że z mojej strony… nic się nie zmieniło. Moja decyzja, której byłam pewna od początku, odkąd tylko zdałam sobie sprawę z jej istnienia, pozostała. Dlatego też wizja nie nawiedziła cię ponownie, widziałaś ją już przecież tyle razy.

Wiedziałam, że za drzwiami wszyscy siedzą i podsłuchują. Myśleli, że ich nie słyszę, że nie jestem świadoma, ale mi to nie przeszkadzało. Też powinni posłuchać, dowiedzieć się wszystkiego. Byłam im to winna. Chociaż tyle. 

- Trzeba było tylko czekać. Nie liczyłam się z opcją, że kiedykolwiek was spotkam, to już była przeszłość. Byłam jednak pewna, że trafienie na kogoś z waszego gatunku, będzie tylko kwestią czasu. Nie wiem dlaczego. Po prostu wiedziałam. To było dla mnie oczywiste, że to nie może się tak skończyć, że musi być ciąg dalszy. Nawet bez was. W sumie nie czekałam zbyt długo. Ledwo trafiłam do collegeu od razu natknęłam się na Tony’ego. Nie miałam problemu z rozpoznaniem, kim tak naprawdę jest. A on… był zainteresowany, może już wtedy przeczuwał, może brał pod uwagę, że ja... W każdym razie wiedział, że znam jego prawdziwą naturę. Musisz zrozumieć, że Tony nie jest taki jak wy. On nie boi się takich konsekwencji, nie stara się ukrywać, nie szuka domu, stałego miejsca. Nie stara się być bardziej człowiekiem niż to mu się podoba, wybiera z człowieczeństwa tylko odpowiadające fragmenty. Sumienie… to dla niego pojęcie dość abstrakcyjne, w każdym razie przetwarza je i dostosowuje do siebie, pod własne potrzeby. Twierdził, że czeka na mnie. Że miał przeczucie, że powinien tu pozostać, stracić trochę czasu, jak się wyraził. Nasza pierwsza rozmowa była właściwie milczeniem. Pamiętam, że to był spacer, szliśmy zwykłą ulicą chyba przez cały dzień, zatrzymując się co jakiś czas, ze wzglądu na moje ludzkie ciało. Oboje się cieszyliśmy, że w końcu trafiliśmy na kogoś, kto, przynajmniej w pewnym stopniu, zaspakajał nasze potrzeby, odpowiadał nam. Lubiliśmy swoje towarzystwo. Oczywiście, przeszkadzała mu moja, wciąż płynąca w żyłach krew, ale nie na tyle, by zahamować cokolwiek, co, jak się okazało, miało nadejść bardzo szybko.

Odróżniałam granatowe, może trochę szarawe chmury, pełzające po niebie, od czarnej ciemności sklepienia. Co chwilę migał księżyc, ale gwiazd nie było praktycznie wcale widać. Były za małe, nieistotne, znikające we wszechświecie, pod naporem chmur. A przecież to dzięki nim dostrzega się piękno nocy.

- Po około dobie byłam już wampirem. A przynajmniej miałam w swoich żyłach jad. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym się z tym wstrzymywać. Może jedynie Charlie. Albo Jake. Ale nie mogłam żyć tylko dla nich, to nie było to. Czas było zacząć decydować o własnym dobru. Wiem, że żadne z was tak tego nie widzi, raczej postrzega to jako samobójstwo lub coś o wiele gorszego. Ale to była moja suwerenna decyzja, podjęłam ją, bo wiedziałam, że nie ma odwrotu od tego, co było. Nie mogłam sobie wymazać pamięci, pozbawić się doświadczeń, wiedzy, którą zdobyłam. 

- W końcu umarłam. Tony był cały czas przy mnie, pamiętam to dobrze, mimo bólu. Czasami trzymał mnie za rękę, bo jak mi później wyjaśnił, nie mógł się powstrzymać. Od samego początku się mną opiekował. Nigdy nie dopuścił do sytuacji, przez którą mogłabym żałować jakiegoś swojego czynu.

Usłyszałam lekki szelest. W tym pokoju i poza nim. Wiedziałam, że się ze mną nie zgadzają, że dla nich Anthony jest czarnym charakterem, może nawet mordercą. Większość osób tak myślała, co w sumie, obiektywnie rzecz biorąc, było prawdą. Tyle że ja nie byłam obiektywna. I co najważniejsze, nie musiałam być.

- Nigdy nie zabiłam człowieka. Oboje poczyniliśmy wszelkie przygotowania, by uniknąć… by nie dać mi okazji. Poprosiłam go o to. Kosztowało nas to wiele wysiłku i poświęceń. On sam nie pije ludzkiej krwi chociaż, jak się przyznaje, zdarza mu się oszukiwać w swojej wstrzemięźliwości. Lubi ludzkie towarzystwo, bawi go to.

Do czego miałam teraz przejść? Przecież nie będę jej opowiadać jak siedziałam przez dłuższy czas w jakiejś puszczy, żeby tylko nie trafić na człowieka i nie rozszarpać go. Nie zamienić się w potwora. Albo jak później zaczęłam w końcu wałęsać się po różnych miejscach, nigdzie nie zostając na dłużej, nie mogąc znaleźć domu. Nie byłam taka jak Tony, dla mnie domem byli ludzie, czy raczej już wampiry. Bliskie dusze. Aż…

- Po około dwudziestu latach spotkałam w okolicach Luizjany pewnego wampira, Luciusa. Byłam akurat sama, Anthony przebywał w Paryżu na jakiś hucznych balach, a ja nie lubiłam rzeczy tego typu, sama wiesz. Zawsze się od nich wymigiwałam i w tym czasie sama organizowałam sobie zajęcia. Zwróciłam na niego uwagę, bo widać było, że nie był żadnym normandem, ani włóczęgą. Wyglądał bardziej jak… arystokracja, wyższa klasa. Bardzo głośno się śmiał. Nie był smutny, jak mi się wydawało, że powinien być, wiesz, potępiona kreatura z piekła rodem, te sprawy. Sprawiał wrażenie otwartego, miłego. Więc kiedy w końcu postanowiliśmy ze sobą porozmawiać, nie robiłam żadnych problemów. Nie uciekałam, postarałam się za to nie robić z siebie idiotki. Nasza… rozmowa trochę trwała. Parę dni. Plus minus, nie zwracałam na to uwagi, była ona… rozproszona.

Miałam ochotę walnąć głową w okno. Po cholerę ja w to wchodziłam, no po co?! Zachciało mi się opowiadać o eks chłopakach, kiedy poprzedni eks przyciska ucho do dziurki od klucza. Ależ ze mnie idiotka. Naprawdę, zasługuję na te ognie piekielne w garderobie Alice. Słowo daję.

- Jakoś to tak wyszło, że… My… To jest ja, a potem on… Razem trafiliśmy do Paryża. – dokończyłam smętnie. Skok z okna wydawał się bardzo dobrym pomysłem. Tak samo jak deszcz. Przymiarki krawieckie. Wszystko, tylko nie kontynuowanie tej rozmowy. Czy tam monologu.

Usłyszałam nagle coś dziwnego za ściany, jakby padające na drewnianą podłogę kamyczki. I ciche połączenie jęku z westchnieniem, syk i wreszcie wszystko umilkło. Oprócz padających „kamyczków”.

- W każdym razie, ja i Tony, trafiliśmy do domu Luciusa, którym była Montenegra. Dość szybko zostałam oświecona w roli, jaką pełnił ten klan na świecie. O tym, jak zachowujemy naszą neutralność, suwerenność. Obojętność. Jak dbamy tylko o siebie i swoich członków. My nie prowadzimy żadnych krucjat, nie jesteśmy mordercami do wynajęcia. Rzadko kogokolwiek zabijamy, mimo tych wszystkich plotek, które znacie, robimy to tylko, kiedy ktoś… wyrządzi nam jakąś krzywdę. Po prostu bronimy siebie w bardziej aktywny sposób niż wieczna ucieczka. Mamy tę siłę. Jednak najbardziej kuszącą rzeczą z tego wszystkiego, wydawała mi się swoboda wszystkich członków. Chcesz to zostań, chcesz to odejdź. Możesz nam pomóc, użyczyć swoich talentów, jeśli je masz. Przydać się w taki czy inny sposób. Do niczego nie jesteś zmuszany, możesz zawsze odmówić naszej prośbie. Oczywiście, to oznacza, że w każdej chwili my możemy odmówić ci azylu. Odpowiadasz za swoje decyzje, ponosisz konsekwencje. I nie jesteś sam.

- Dołączyłam do nich. Anthony nie miał nic przeciwko, cieszył się z takiego rozwiązania. Gwarantowało mi ono bezpieczeństwo, zajęcie i substytut rodziny. Po pewnym czasie, mimo tego, że co jakiś czas miałam, coś, co mój przyjaciel Tobias określał „ciągotą do przestrzeni”, zostałam liczącym się członkiem klanu. Niebagatelną rolę w tym odgrywały moje zdolności, od których wkrótce uzależnili się wszyscy. Było to takie wygodne.

- Wygodne? W jaki sposób? Pacyfikowałaś innych zamykając ich we własnych głowach?

W sumie nie powinnam jej tego mówić. Nikt nie powinien znać dokładnie twoich granic, tego, do czego możesz się posunąć. Znać cię zbyt dobrze. Ale z drugiej strony… to była Alice.

- Nie tylko. To, co zrobiłam Cecile… Trochę czasu zajęło mi dokładne sprawdzenie, co potrafię. Jak mogę wykorzystywać swój dar.

Odwróciłam się w jej stronę. Siedziała prawie na krawędzi łóżka, ledwo się już na nim trzymając. Jakby chciała być jak najbliżej mnie, jednocześnie wiedząc, że nie powinna wstawać. Usiadałam obok niej.

- Wyobraź sobie jezioro. Wielkie, spokojne jezioro. Nie marszczone przez wiatr, kaczki, ryby, ludzi, cokolwiek. I że czasami wystają z tego wielkiego jeziora pojedyncze patyczki trzciny. Wbijają się jasno i wyraźnie ponad powierzchnię. Znasz je, rozpoznajesz. Widzisz je od razu, bez żadnego wysiłku. Ale jeśli zaczniesz się uważnie przyglądać, jeśli naprawdę się skupisz, zobaczysz także inne patyczki, nawet jeśli dobrze ich nie znasz.

Na jej twarzy widniało totalne zagubienie.

Wiedziałam, że nie powinnam zabierać się za metafory.

- No dobra, nieco prościej. Świecisz się dla mnie jak jakaś meduza na baterie. Kiedy tego chcę.

Teraz wyglądała… no, cóż, wcale nie wyglądała. Absolutna pustka na twarzy.

Wychodzi na to, że z metaforami szło mi lepiej niż z waleniem prosto z mostu.

- Meduza?

- Nie tak dosłownie. Chodzi mi o to, że… Każdy jest jedyny w swoim rodzaju. Nie ma dwóch identycznych osób. Ale na świecie jest tyle dusz… Nie widzę wszystkich, na pierwszy plan zawsze wysuwają mi się te, które znam najlepiej, z którymi miałam emocjonalny kontakt, coś przeżyłam. Jeśli się skupię i mam jakieś punkty zaczepienia, mogę też znaleźć innych.

- Widzisz dusze?

Miała szeroko otwarte oczy, zafascynowanie wypisane na twarzy. Lepsze to niż nic.

Wzruszyłam ramionami.

- Coś tak jakby. Dusze, cokolwiek tam jest. Iskry, nitki, coś, co jasno pulsuje, zawsze gdzieś z tyłu mojej głowy… Nie potrafię tego opisać. Zresztą to zmienia swoją postać, mogę interpretować to na różne sposoby… Czasem to blednie, i wiem, że wtedy ta osoba nie jest w najlepszej formie, ja sama czuję się nienajlepiej, martwię się zawsze, bo... To nie jest nic takiego jak umiejętność Jaspera lub Edwarda, nie czytam w myślach, nie mam pojęcia, co dana osoba czuje. Po prostu wiem, czy nie dzieje się coś złego. I to nie zawsze. Czasami się mylę. Próbuję ci powiedzieć, że nic nie jest pewne.

Zrzuciłam buty z nóg i podwinęłam je pod siebie, objęłam je ramionami.

- Ale przede wszystkim moja umiejętność przydaje się w inny sposób. To, co zrobiłam twojej siostrze podziel przez sto. I wtedy otrzymasz idealną barierę, która pozwala ci robić, co chcesz, mieć wolną wolę, ale jednocześnie zabezpiecza cię przed jakąkolwiek ingerencją innego umysłu. Jesteś sama w swojej głowie.

- Tak jak ty? Jeśli byś zrobiła mi coś takiego, Edward nie mógłby przeczytać moich myśli?

- Tak. Ale Jasper wciąż mógłby odczuć twoje emocje, ty sama widziałabyś czyjąś przyszłość itp. To działa na innych tylko, jeśli chodzi o bardziej namacalne rzeczy jakimi są myśli, sztuczne odczucia. Kiedy ingerujesz, próbujesz się włamać do czyjejś głowy, namieszać, a nie tylko odbierasz sygnały. Ty nie zmieniasz przyszłości, tylko ją widzisz. Jasper… no cóż, nie wiem jak było by z nim, nigdy nie próbowałam chronić kogoś przed kimś, kto manipuluje emocjami. One są jeszcze bardziej zmienne i ulotne niż myśli. Ale sądzę, że byłby w stanie to robić, chociaż pewnie nie szło by mu to tak łatwo jak zwykle. Natomiast ze mną nie ma szans. Nikt jeszcze, nawet w najmniejszym stopniu, nie potrafił mnie złamać, dostać się do mojej głowy czy… duszy. Jasper nie wyczuje niczego. Jakby mnie tu nie było. Jakbym nie istniała.

Byłam tak zatopiona we własnych myślach, że nie zauważyłam, kiedy znalazłam się na łóżku w całej jego rozciągłości. Dopiero po chwili zrozumiałam, że nie rozwaliłam jakimś cudem następnego mebla, tylko Alice z całej siły się do mnie przytuliła, niszcząc moją postawę obronną, zamkniętą. Przytuliła się do mojej szyi, czułam mocno jej dłonie, ramiona, na sobie. Prawie boleśnie.

Było mi dziwnie przyjemnie.

Jak w domu.

 

************

 

Nie mam najbledszego pojęcia, jak długo tak leżałyśmy.

Byłam natomiast pewna, że za ścianą, za drzwiami wciąż wszyscy są. Nie przeszkadzało mi to jednak w najmniejszym stopniu. Nie psuło to chwili, a w przedziwny sposób ją uzupełniało. Kompletowało.

Czułam jej rzęsy przy prawym obojczyku. Łaskotały mnie, poruszając się w górę i dół.

- Co było dalej?

Jej głos był bardzo cichy, przez chwilę nie byłam pewna czy sobie tego nie wyobraziłam przypadkiem.

- Nic takiego. Po prostu… egzystowałam. Och, nie myśl, że to był smutny czas, że go żałuję. Że było mi źle. Przez większość chwil byłam dosyć szczęśliwa. Przede wszystkim nie byłam sama. Jednak wciąż mi czegoś brakowało, najważniejszego elementu. Wciąż nie jestem pewna czego konkretnie. Umyka mi to…

- Czy wiedziałaś, że spotkasz nas w Wenecji?

Poczułam, że napinam mięśnie. Robiłam tak odruchowo, na samą wzmiankę tego miasta. Mimo wszystko, nie kojarzyło mi się dobrze. Wiedziałam, że to, co teraz robię, zapewni mi spokój. Ostatecznie pogodzę się z przeszłością, rozwiążę najważniejszy problem. Jednak nie oznaczało to wcale, że jest to przyjemne. Przynajmniej czasami.

- Nie. Zobaczyłam was po raz pierwszy od osiemdziesięciu lat chwilę przed spotkaniem się twarzą w twarz. Nie miałam zbytniego wyboru zresztą. Czy chciałam tego czy nie.

Zaśmiałam się gorzko na myśl o tamtejszych słowach Tony’ego. „Niczego nie musisz”.

- Co to znaczy?

- Że miałam ograniczone możliwości.

Wyplątałam się z jej ramion i wstałam, dość szybko i gwałtownie, podchodząc do drzwi. Natychmiast usłyszałam coś jak głuchy stuk i stłumione „Cholera, Rose…!”. Uśmiechnęłam się pod nosem. Zawsze wiedziałam, że Emmett nie przebiera w środkach, kiedy coś sobie ubzdura. Najwyraźniej podglądanie i podsłuchiwanie mnie w kretyńskich i skomplikowanych pozycjach obecnie go bawiło.

Odchrząknęłam. Głośno, tak, aby wszyscy, absolutnie wszyscy, to słyszeli.

- Muszę iść na polowanie. Dawno nie byłam…

Zobaczyłam szybko przenikającą panikę przez jej twarz i coś jeszcze, jakby zaniepokojenie. O czym ona myślała? Że zamierzam już sobie pójść? Najwyraźniej. Wcale nie chciałam. Poczułam nagłe, dziwne pragnienie, uspokojenia jej, zapewnienia, że będę. Że nie zniknę ze świtem jak przystało na wampira.

- Do zobaczenia za kilka godzin, Alice.

Naprawdę musiałam szybko zapolować. Czułam, że pragnienie sprawia, że jestem coraz bardziej drażliwa, łatwo pękałam, poddawałam się od razu. Potrzebowałam trochę kontroli nad sytuacją i własnym ciałem, skoro nie mogę jej mieć nad emocjami.

Znów nie spotkałam nikogo. Jednak dom wydawał mi się mniej spokojny, jakby drzemała w nim energia, gotowa w każdej chwili wybuchnąć. Po kilku sekundach byłam już na dworze.

Wreszcie przestało padać. Powietrze było rześkie, pełne ozonu, takie jakie lubiłam. Świeże. Zmrok wciąż był dookoła, jednak nieco bardziej szarawy niż czarny, co nie powstrzymało mnie przed biegiem zdecydowanie nie przypominającym ludzkiego. Nie dość, że biegłam z prędkością wykraczającą poza możliwości większości zwierząt, nie wspominając o człowieku, to jeszcze miałam na sobie elegancką czarną sukienkę i byłam boso. Czułam wodę źdźbła traw na podeszwach. Łaskotały jak rzęsy Alice na mojej szyi chwilę temu. Nie miałam pojęcia, gdzie może być najbliższy las, nie potrafiłam skorzystać ze wspomnień, które zachowały mi się z przejażdżki z Jasperem. Mój mózg był absolutnie bezużyteczny.

Krążyłam jakiś czas po okolicy. Próbowałam poradzić sobie z zamętem w mojej głowie, uporządkować i przyswoić sobie fakty. Edward mnie okłamał. Postąpił jak ostatni kretyn, beznadziejnie przewidując przyszłość i kierując moimi losami, najwidoczniej przebywanie z siostrą niczego go nie nauczyło. Ten kretyn mnie kocha. To jest, tak mówi. Co wydaje mi się prawdą, pasuje to do jego charakteru. A co ze mną? Czy ja też… Nie, mowy nie ma. Jego kochała Bella, nie Isabell. Ludzka dziewczyna, nie wampirzyca. I on też kochał Bellę. Nie mnie. Jedyne, co Isabell ma wspólnego z nim, to, to, że totalnie mięknie na sam dźwięk jego głosu i ma niepokojące myśli. Co nie znaczy nic. Głupoty, nieistotne szczegóły, które da się zignorować. Nie mogę się jednak wypierać tego, że kocham Alice. Była dla mnie jak siostra, najbliższa przyjaciółka i teraz nagle, w ciągu kilku chwil, znów się nią stała. Na samą myśl o tym miałam ochotę jeszcze bardziej przyspieszyć z radości i jednocześnie odczuwałam potrzebę walnięcia w drzewo. Żadna z opcji nie była możliwa. 

Trafiłam na jakieś zwyczajne zwierzaki, łosie i sarenki. Nic ciekawego, żadne wyzwanie. Szybko się z nimi uporałam. W drodze powrotnej już nigdzie nie kluczyłam, biegłam prosto do ich domu. Musiałam się trochę pospieszyć, moje zmysły wyczuwały coraz większe natężenie ludzkiego ruchu. I zaczynało świtać. Słońce nie było jasne, ostre, ale mimo wszystko nie powinnam ryzykować. W końcu wyhamowałam przed ich bramą, niezauważona przez nikogo, nawet mieszkańców domu, którzy przecież mieli wyczulony węch i słuch. Rozejrzałam się czy nikt nie patrzy i włamałam się do bagażnika samochodu Jaspera, który wciąż stał przy krawężniku. Jak zwykle w takiej sytuacji pojawiły się wyrzuty sumienia, ale szybko je stłumiłam, wmawiając sobie, że właściciel nie miałby mi tego za złe. Poza tym nie wyrządziłam żadnych szkód, nie pozostawiłam ani rysy. Byłam pewna, że nawet nie zauważy.

Zależało mi na mojej torbie. Chciałam się przebrać, odciąć się od wczorajszego wieczoru chociaż samym ubraniem. W mojej torbie były tenisówki i inne bezpieczne rzeczy. Bezpieczne? Zirytowało mnie użycie tego słowa, nawet we własnych myślach. Nie przyjechałam tutaj nikogo uwodzić, wszystko jedno czy nosiłam koronkową kieckę czy rozciągnięty sweter. Nikogo to nie obchodziło, na pewno. Nie powinno przynajmniej. Ale mimo to się przebrałam. W bezpieczne rzeczy.

Bezszelestnie prześlizgnęłam się do tylnego wejścia. Nie chciałam aby ktokolwiek mi otwierał, wolałam znaleźć się w domu niezauważalnie. Na samym wstępie moją uwagę przykuły dźwięki dochodzące z jakiegoś pokoju. Starając się być cicho i ogólnie zachowując się jakby mnie nie było, uchyliłam drzwi. Była to jakaś część salonu, pokoju, w którym siedziałam wczoraj czekając na Cecile. Widziałam teraz fragment Emmetta z natężeniem wpatrującego się w gigantyczny telewizor. Oczywiście. Football. Faktycznie, były teraz jakieś superważne, w oczach większości mężczyzn, rozgrywki. Moje myśli bezwiednie powędrowały do Charliego. Szybko weszłam do pokoju, starając się od nich odpędzić. Nie potrzebowałam ich teraz. Brat Edwarda wciąż mnie nie zauważał. Nie wiedziałam czy jest to efekt moich umiejętności, czy sportowej gorączki. Zareagował dopiero wtedy, kiedy kanapa obok niego ugięła się pod moim ciężarem. Ledwo na mnie spojrzał. Byłam w sumie zadowolona; miła odmiana po całym dniu bycia pod obserwacją i czujnymi spojrzeniami.

Zastanawiałam się czy powinnam coś powiedzieć. Zagaić o wynik meczu? O tym kto gra? Bo przecież nie o to czy on też nie ma ochoty porozmawiać lub czy nie chce mi oznajmić czegoś niezmiernie ważnego. Wystarczy, naprawdę. 

- Jak idzie?

- Co?

Chyba powinnam dać sobie spokój.

- Mecz. Kto wygrywa?

- Francuzi.

- Aha.

Westchnęłam cicho i rozejrzałam się po pokoju. Był, jak wszystkie domy Cullenów, idealnie urządzony. Ze smakiem i gustem. Raczej panował tu półmrok, zasłony były zasunięte. Kątem oka zobaczyłam otwarte drzwi do jakiegoś innego pomieszczenia. Wydawało mi się, że jest tam pełno książek. Biblioteka? Chyba. Ciekawe, czy…

- JEEEEEESTTT!!!

Jeśliby się dało, to w tej chwili leżałabym bez ducha na podłodze.

- No, dalej, złap to, złap, złap…! To jest piłka! Łap…! No, mówiłem! Idiota! Przecież ta piłka jest wielka, jak ten kretyn mógł…

Już zapomniałam jak nie lubię footballu, piłek, telewizorów i mężczyzn z tym obłędem w oczach. Chociaż w sumie wyglądało to całkiem zabawnie. Machał rękami na wszystkie strony, próbował chyba wyrywać sobie włosy, uderzał co chwilę o kolana, kanapę, wszystko, co mu się nawinęło.

Może powinnam znaleźć Alice? Na pewno na mnie czeka, cała w nerwach czy jednak nie zwiałam. Nie miałam o to do niej żalu. Już planowałam się jakoś cichcem wymknąć, kiedy poczułam jego rękę na ramieniu. Pomyślałam, że tym razem oberwać miałam ja, a nie poduszka czy stolik, ale nie. Zaczął ignorować telewizor i patrzeć na mnie. A tak dobrze nam szło.

- I jak tam?

Skręciłam się w duchu. Nienawidziłam takiego pytania. Co miałam odpowiedzieć, „dziękuję, okropnie, a u ciebie”? Raczej nie.

- W porządku.

- Alice się zastanawia czy może cię poprosić, byś została z nami przez chociaż kilka dni. A mój kochany braciszek, w ramach jakiegoś pokręconego altruizmu, chce jej to wyperswadować. 

Nie powiedziałam mu nic. Przyznaję, przeleciała mi przez głowę myśl, że w sumie to nigdzie mi się nie spieszy, mam czas, do nikogo nie muszę biec. Ale nie rozważałam jej na poważnie, wolałam nie.

- A tak wracając do tego co podsłuchałem, kiedy rozmawiałaś z Alice. Wiesz, zastanawiałem się… czy to, co robisz, wyrządza jakieś szkody w mózgu?

Przewróciłam oczami.

- Nic nieodwracalnego.

- Super. Mogłabyś zrobić coś takiego mnie?

Spojrzałam na niego jak na wariata. Ewidentnie szaleństwo w tej rodzinie rozszerzało się jak wściekła szarańcza.

- Proszę, Bella. Wiesz, oddajesz tym przysługę wszystkim.

- Co? Robiąc z ciebie lalkę? Może i masz rację, wszystkim tu przyda się mały odpoczynek od…

- Nie, miałem na myśli, tą lżejszą opcje. No wiesz, że taką Edward nie mógłby przeczytać moich myśli. Chociaż, na trochę.

Mówiąc to rzucił ukradkiem spojrzenie na telewizor. I od razu wiedziałam o co tak naprawdę chodziło.

- Chcesz z nim walczyć? Pogięło cię?!

- On zawsze wie co myślę, to nudne brać udział w takich potyczkach. Jeszcze nie walczyłem z nim tak fair. Daj spokój. Użycz mi odrobinki swojej mocy, o wielka, o Bello, moja…

- Nawet nie kończ.

- Super. Więc kiedy zaczniesz operację? No wiesz, muszę mieć przedtem chwilę, żeby go sprowokować.

- Cóż, Emmett. Zważywszy na wszystko, na to, jak dobrze cię znam, jak bardzo cię lubię, ile dla mnie znaczysz… to nigdy.

- No weź! Nie możesz mi tego zrobić! Cale życie czekałem, aby się odkuć!

Około miliona razy słyszałam podobne błagania, nieodzownie z ust mężczyzn. Zupełnie napędzani przez chromosom X, rywalizacja przesłaniała im wszelkie sensowne myśli. Na początku ulegałam, głównie po to, by mieć w końcu święty spokój i zawsze kończyło się to gapieniem na naparzających się facetów i pilnowaniem ich, aby nie poodrywali sobie różnych kończyn. Dziękuję bardzo.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin