!Ursula K. Le Guin - Zewsząd bardzo daleko.doc

(276 KB) Pobierz
Zewsząd Bardzo Daleko

Ursula K. Le Guin

 

 

 

Zewsząd bardzo daleko


Jeżeli ktoś liczy na opowieść o tym, jak zostałem gwiazdą koszykówki i zyskałem sławę, majątek i miłość, to w ogóle niech nie zabiera się do czytania. Nie wiem, co zyskałem w ciągu tych sześciu miesięcy, o których mam zamiar opowiedzieć. Coś zyskałem z całą pewnością, ale ustalenie, co mianowicie, zajmie mi chyba resztę życia.

Nigdy w niczym nie byłem gwiazdą. Jako szczeniak uwielbiałem piłkę nożną, strategię tej gry, i zupełnie nieźle opanowałem taktykę kiwania przeciwnika, ale ponieważ byłem nie wyrośnięty jak na swój wiek, byłem nie dość szybki. A później w szkole średniej wszystko zrobiło się takie zorganizowane. Dobijanie się, żeby wejść do reprezentacji, jednakowe dresy i w ogóle cały ten cyrk. A ponadto nawija się o tym na okrągło. Sport jest dobry do uprawianie, a nudny do gadania. W każdym razie nie będzie tu wiele o sporcie.

Mówię do magnetofonu, a potem spisuję z taśmy. Najpierw próbowałem pisać od razu, ale wychodził mi drętwy gniot, więc spróbuję tego sposobu. Nazywam się Owen Thomas Griffiths. Skończyłem siedemnaście lat w listopadzie. Ciągle jestem niski jak na swój wiek – 174 centymetry. Podejrzewam, że jak skończę czterdzieści pięć, będę również niski jak na swój wiek, al. Eto nieważne. Bardzo się tym gryzłem, gdy miałem dwanaście, trzynaście lat, ale wtedy byłem znacznie niższy od wszystkich rówieśników, prawdziwy konus. W piętnastym roku życia urosłem piętnaście centymetrów przez osiem miesięcy i w trakcie tego czułem się naprawdę fatalnie. W kolanach rwało mnie jak na chińskich torturach, ale kiedy wreszcie stanąłem, byłem takim wielkoludem w porównaniu z moją poprzednią posturą, że nigdy właściwie nie żałowałem, że więcej nie urosnę. Jestem średnio silnie zbudowany, mam szarobure oczy i masę włosów. Włosy mi się kręcą i niezależnie od tego, czy są krótkie, czy długie, zawsze sterczą na wszystkie strony. Walczę z nimi za pomocą szczotki, ale to nic nie daje. Lubię swoje włosy. Mają tyle silnej woli. Nie będzie to jednak również historia o moich włosach.

Zawsze jestem najmłodszy w klasie. I najmłodszy w rodzinie, jako jedynak. Do szkoły posłano mnie wcześnie, ponieważ byłem małym bystrzakiem. Zawsze byłem rozgarnięty jak na swój wiek. Kto wie, może w czterdziestym piątym roku życia też będę rozgarnięty jak na te lata. Historia, którą opowiem, częściowo się z tym wiąże. Z tym, jak byłem bystrzakiem.

Zwykle, jak wiadomo, wszystko jest OK. gdzieś do szóstej klasy. Nikt się tobą specjalnie nie przejmuje a najmniej ze wszystkich ty sam. Nauczyciele są na ogół dla ciebie bardzo mili, bo nie mają kłopotu z uczeniem cię. Niektórzy z tego powodu wprost przepadają za tobą i dają ci fajne książki do czytania. Innych denerwujesz, ale są tak zaabsorbowani osobnikami stwarzającymi Problemy Wychowawcze, że nie starcza im czasu, aby ci uzmysłowić, jak jesteś obrzydliwy ze swoim wyprzedzaniem klasy w matematyce i czytaniu. No i zawsze znajdzie się jeszcze kilkoro innych, zwykle dziewczyn, którzy są również rozgarnięci jak ty, albo i bardziej, więc piszesz do spółki z nimi dowcipne wierszyki, robisz listę dla nauczycieli i tak dalej. A tak na marginesie, jeżeli chodzi o całą tę gadaninę na temat okrucieństwa dzieci, to nie ma co nawet go porównywać z okrucieństwem dorosłych. Małe dzieci są po prostu durne, zarówno te rozgarnięte, jak i te mniej rozgarnięte. Postępują głupio. Mówią to, co myślą. Nie nauczyły się jeszcze mówić inaczej, niż myślą naprawdę. To przychodzi później, kiedy dzieci zaczynają się przeobrażać w dorosłych i odkrywają, że są same.

Myślę, że gdy człowiek uświadomi sobie, że jest sam, wpada z reguły w panikę. I przerzuca się wtedy w drugą skrajność – wciska się we wszystkie możliwe kluby, drużyny, towarzystwa, zrzeszenia. Ni z tego, ni z owego zaczyna ubierać się dokładnie tak jak inni. Żeby być niezauważalnym. Sposób naszywania łat na dziury w dżinsach urasta naraz do miary problemu. Jeśli się je przyszyje niewłaściwi, to się odstaje. A powinno się przystawać. Nie uważacie, że to jest szczególne określenie? Przystawać! Do kogo? Do nich. Do innych. Wszyscy razem. Bezpieczeństwo w masie. Ja nie jestem ja. Jestem gwiazdą koszykówki. Jestem lubianym kumplem. Jestem kolegą kolegów. Czarną skórzaną naroślą na siodełku hondy. Jestem członkiem. Jestem nastolatkiem. Nie możesz zobaczyć mnie, możesz zobaczyć jedynie nas. A my jesteśmy bezpieczni.

A gdy zobaczymy cię stojącego samotnie, to przy odrobinie szczęścia zostaniesz zignorowany; nie będziesz miał szczęścia – oberwiesz kamieniami. Bo nie lubimy, gdy ktoś stoi w ten sposób z tymi łatami na dżinsach nie takimi jak trzeba i przypomina nam, że każdy z nas jest sam i żaden nie jest bezpieczny.

Starałem się, naprawdę się starałem. Starałem się tak usilnie, że aż mnie mdli, jak sobie o tym pomyślę. Naszyłem łaty na dżinsach idealnie tak samo jak Bill Ebold, który robił wszystko tak jak trzeba. Gadałem o rozgrywkach w baseballu. Przez jeden semestr redagowałem gazetkę szkolną, ponieważ zespół redagujący był jedynym, do którego potrafiłem się wcisnąć. Ale nic z tego nie wyszło. Nie wiem dlaczego. Czasami myślę, czy introwertycy nie mają jakiegoś specjalnego zapachu, który jest wyczuwalny dla ekstrawertyków.

Niektóre chłopaki naprawdę niewiele mają swego ja. Tacy rzeczywiście są częścią grupy. Ale większość z nich po prostu gra – udaje – tak jak ja usiłowałem to robić. W głębi duszy wcale nie należą do grupy, a jednak trzymają się jej i jakoś im to wychodzi. Chciałbym to umieć. Serdecznie chciałbym być dobrym hipokrytą. Krzywdy się nikomu nie wyrządza, a żyć jest na pewno łatwiej. Ale nigdy nie udało mi się nikogo nabrać. Wiedzieli, że nie interesuje mnie to, co ich interesuje, i gardzili mną, a ja gardziłem nimi za ich pogardę dla mnie. Ale z drugiej strony gardziłem również tymi nielicznymi, którzy nie usiłowali się upodobniać. W dziewiątej klasie jeden wysoki chłopak, który nigdy nie mył zębów i chodził do szkoły w białej sportowej kurtce, chciał się ze mną zaprzyjaźnić. Ale on mówił tylko w kółko, że z tego jest piła, a z tamtego tępol, i chociaż przyznawałem mu rację, nie chciało mi się bez przerwy o tym gadać. W końcu zacząłem nim gardzić za snobizm. I wówczas poczułem pogardę dla siebie za to, że pogardzam wszystkimi. Tak, fajna sytuacja, nie ma co! Jeśli przeżyliście coś takiego, to wiecie, co mam na myśli.

Ponieważ starałem się ze wszystkich sił być jak inni, nie chciałem jechać na samych piątkach, ale ten problem rozwiązywała za mnie gimnastyczka. Z gimnastyki nie byłem gorszy niż większość chłopaków, ale obrywałem dwóje, bo miałem ją w nosie, bo nie mogłem znieść pana Thorpe’a. „Gdybyś potrafił na moment odwrócić swoje myśli od Keatsa i Shelleya, Griffiths, to mógłbyś przynajmniej stanąć z boku i przypatrzeć się, jak wygląda gra w koszykówkę”. Zawsze był to Keats i Shelley – słyszałem, jak używa niezmiennie tego samego zwrotu jeszcze do dwóch innych chłopaków. Wysykiwał to z autentyczną nienawiścią: Keatssissheley, sss. Głupotą było zwracanie się w ten sposób do mnie, bo ja jestem dobry w matmie i we wszystkich przedmiotach ścisłych, ale jego nienawiść wzbudziła we mnie takie zainteresowanie, że zabrałem się za czytanie ze skryptu dla pierwszego roku „Ody do słowika” Keatsa. Shelleya w szkole nie przerabialiśmy, ale przejrzałem w bibliotece miejskiej jego utwory zebrane, a później kupiłem sobie tomik w antykwariacie, i tak to pan Thorpe, który nauczał gry w koszykówkę, naprowadził mnie na „Prometeusza niespętanego”. Powinien być mu wdzięczny. Ale to bynajmniej nie przyczyniło się do polepszenia moich stosunków z panem Thorpe’em w trzecim semestrze.

Ale – to ważne – nigdy mu nie odszczekiwałem. Nigdy nie mruknąłem ani słowa. A mógłbym przecież powiedzieć: „Kiedy ja, panie Thorpe, nie chcę odwracać moich myśli od Keatsa i Shelleya, czy tam sinusów i cosinusów, więc niech pan lepiej robi swoje i odbija tę swoja piłeczkę, dobra?” Niektórzy potrafili zdobyć się na coś takiego. Pamiętam, jak jeszcze w szkole podstawowej mała czarna dziewczynka z siódmej klasy postawiła się nauczycielowi od matmy: „Jeżeli się panu nie podoba moja praca, to niech się pan od niej odczepi raz na zawsze!” To była regularna walka; nauczyciel niczym sobie na to nie zasłużył, po prostu usiłował nauczyć tę dziewczynkę matmy – ale jednak była to regularna walka, był odwaga, którą podziwiałem. Ale ja nie potrafię w ten sposób. Brakuje mi czegoś. Nie podejmuję walki. Znoszę i wytrzymuję wszystko do momentu w którym mogę uciec. I wtedy uciekam. A czasem nie tylko znoszę i wytrzymuję, ale nawet się uśmiecham i mówię „przepraszam”.

 

 

Było to pięć dni po moich urodzinach. Miałem siedemnaście lat i pięć dni. Wtorek, 25 listopada. Deszcz. Kiedy wyszedłem ze szkoły lało porządnie, więc wracałem do domu autobusem. Było wolne tylko jedno miejsce. Usiadłem i usiłowałem nie dotykać szyją kołnierza który podczas czekania na przystanku przemókł mi doszczętnie. W dotyku przypominał Lodowatą Rękę Śmierci. Więc siedziałem i czułem się winny.

Winny z powodu jazdy autobusem. Z powodu jazdy autobusem. Wiecie co – bycie młodym wiąże się z rzeczą okropną – z banalnością.

Powód, dla którego czułem się winny, że jadę autobusem, był taki: minęło pięć dni od moich urodzin, prawda? Na urodziny ojciec sprawił mi prezent Naprawdę wspaniały prezent. Coś niesamowitego. Musiał go planować i odkładać pieniądze dosłownie przez lata. Przyprowadził go, żeby na mnie czekał, kiedy wrócę ze szkoły. Zaparkował przed domem, a ja go nawet nie zauważyłem. Ojciec usiłował naprowadzić mnie aluzjami, ale nic nie chwytałem. W końcu musiał wyjść ze mną na dwór i pokazać. Kiedy dawał mi klucze, miał twarz skrzywioną, jakby zbierało mu się na płacz z radości i dumy.

Oczywiście był to samochód. Marki nie zdradzę, bo i tak ma za dużą reklamę na każdym kroku. Był to nowy samochód. Zegar, radio, wszystkie szykany. Ponad godzinę zajęło ojcu pokazywanie mi dodatkowych udogodnień.

Nauczyłem się prowadzić samochód i zrobiłem prawo jazdy w październiku. Uważałem, że w awaryjnych sytuacjach może się przydać, poza tym mogłem czasem załatwić jakieś sprawunki mamie i w ten sposób wyskoczyć gdzieś samemu. Mama miała samochód, tata miał samochód, teraz ja miałem samochód. Trzy osoby, trzy samochody. Szkopuł tylko w tym, że ja nie chciałem mieć samochodu.

Ile to cudo mogło kosztować? Nie pytałem, ale co najmniej trzy tysiące dolarów. Mój tata jest księgowym, nie mamy forsy do wyrzucania. Za taką sumę mógłbym utrzymać się przez rok na uczelni, gdybym dostał stypendium. Przyszło mi to do głowy od razu, zanim zdążyłem otworzyć małe, lśniące drzwiczki. Mógł złożyć te pieniądze w banku. Oczywiście można sprzedać samochód z niewielką tylko stratą, gdyby zrobić to szybko. Pomyślałem i o tym, i to właśnie wtedy, kiedy włożył mi klucze do ręki ze słowami: „Jest twój, synu!” i twarz mu się skrzywiła jak do płaczu.

A ja uśmiechnąłem się – chyba.

Nie wiem, czy go nabrałem. Jeżeli tak, był to zapewne pierwszy wypadek, kiedy udało mi się kogoś nabrać, i to tylko dzięki temu, że on strasznie chciał być nabrany, chciał wierzyć, że odebrało mi mowę ze szczęścia i wdzięczności. Wygląda, że sobie z niego szydzę. Wcale nie mam tego zamiaru.

Oczywiście zaraz wzięliśmy samochód, żeby go wypróbować. Ja prowadziłem w stronę parku, a on z powrotem – aż go ręce świerzbiły, żeby chwycić za kierownicę – i wszystko było w porządku. Kłopoty zaczęły się, kiedy w poniedziałek odkrył, że do szkoły nie pojechałem samochodem. Dlaczego?

Nie mogłem mu powiedzieć dlaczego. Sam to rozumiałem tylko w połowie. Gdybym zajechał do szkoły wozem i postawił go na szkolnym parkingu, znaczyłoby to, że się poddałem. Że posiadam samochód, że on posiada mnie. Jestem jego właścicielem. On jest moim właścicielem. Jestem właścicielem nowego samochodu wyposażonego we wszystkie udogodnienia. Ludzie w szkole mówiliby: „Chłopaki, patrzcie no! Widzieliście? Widzieliście tego rajdowca, Griffithsa?” Niektórzy pokpiwaliby sobie, inni szczerze podziwialiby wóz, a może i mnie jako szczęśliwego posiadacza. Ale tego właśnie bym nie zniósł. Nie wiedziałem, kim ja właściwie jestem, ale jedno wiedziałem: nie jestem entuzjastą czterech kółek. Należałem do tych, którzy chodzą do szkoły piechotą (2,7 mili najkrótszą drogą), bo chodzenie jest tym, co lubię robić, i do tego naprawdę lubię ulice miasta. Chodniki, budynki, ludzi, których się mija. A nie światła hamowania na kufrze samochodu stojącego przede mną.

Więc w tym miejscu ustanowiłem granicę. Usiłowałem ją jak najstaranniej zamaskować jeżdżąc w sobotę po sprawunki dla mamy, a w niedzielę proponując rodzicom przejażdżkę po okolicy „moim nowym wozem”. W poniedziałek wieczorem granica została dostrzeżona. Nie pojechałeś do szkoły samochodem? Dlaczego?

Siedziałem więc we wtorek w autobusie z wyrzutami sumienia. Nie wracałem na piechotę mimo tych wszystkich zapewnień, że uwielbiam chodzenie i że lekarze zalecają spacery jako najlepszą gimnastykę dla całego organizmu. Jechałem autobusem. Za dwadzieścia pięć centów. Tymczasem samochód za trzy tysiące dolarów stał na swych białych oponach radialnych przed naszym domem, akurat na wprost przystanku, na którym mam wysiąść.

Wypatrywałem przez okno, czy dostatecznie leje, aby się rozgrzeszyć, że nie wracam na piechotę. Lało tak, że szyby w autobusie wydawały się zrobione ze szkła mrożonego, ale gołe fakty niewielką chyba mogą przynieść ulgę sumieniu. Wyobraziłem sobie, jak ojciec wieczorem pyta: „Nie pojechałeś dziś do szkoły samochodem? Czemu?” Aż mnie skręciło na tę myśl i przy tym skręcaniu zauważyłem, że osoba siedząca przy oknie to dziewczyna z naszej szkoły. Powiedziałem: „Cześć”, ona też powiedziała „Cześć”, a ja gorąco zapragnąłem, żeby siedział tam ktoś nieznajomy, na kogo mógłbym nie zwracać uwagi.

Fieldowie od kilku lat mieszkają na naszej ulicy, o dwie przecznice dalej. W pierwszych latach szkoły ja i Natalie byliśmy w jednej klasie. Miała długie, ciemne włosy, była spokojna, nigdy nie rzucała się w oczy i miała coś do czynienia z muzyką. To była dokładnie całe moja wiedza o Natalie Field. Była ładne, ale mnie prawie wszystkie dziewczyny wydają się ładne, więc nie mogę uchodzić za eksperta. Pewno nie uznano by jej za piękność, bo była krępa i miała surową minę, ale według mnie była ładne, tylko po prostu człowiek nie zwracał na to uwagi, bo ona nie zwracała uwagi na człowieka.

Jednak tym razem zwróciłem na to uwagę, bo ona zwróciła uwagę na mnie. Musiałem. Klapa od mojej teczki przemokła na wylot i kapało z niej na kolano Natalie. Przesunąłem teczkę tak, żeby kapało na moje udo, i powiedziałem:

- Przepraszam, to tylko przecięta tętnica, zaraz ustanie.

To naprawdę dziwne, że tak się odezwałem. Normalnie mruknąłbym „przepraszam”, odsunął teczkę i na tym poprzestał. Myślę, że miałem wtedy tak dość siebie, swoich wyrzutów sumienia z powodu samochodu, swojej irytacji, samotności i rozmyślań, że mieć siedemnaście lat ot niewielka przyjemność, jeszcze mniejsza, niż mieć szesnaście, i tak dalej w tym stylu, że chciałem oderwać się od samego siebie. Uciec wszystko jedno jak! Nawet wygłupiając się przed jakąś nieznajomą dziewczyną. A może było w niej coś, co sprawiło, że zacząłem mówić, że mogłem mówić. Może kiedy spotykamy ludzi, których przeznaczone jest nam spotkać, wiemy o tym jakoś nawet nie wiedząc. Zresztą nie wiem.

Roześmiała się szczerze, zaskoczona i rozbawiona. Więc zasuwałem dalej:

- Z tętnicy udowej wystarczy siedem sekund, może piętnaści, nie pamiętam dokładnie.

- Jak to?

- Śmierć przez wykrwawienie. Ggghhh.

- Opadłem na oparcie i skonałem spokojnie. Ale naraz usiadłem i powiedziałem: - Ajajaj, kołnierzyk mam mokry, ziębi jak porcja lodów.

- Masz całe włosy mokre, kapie ci na kołnierzyk.

- Jestem kroplówka – oznajmiłem z uczuciem.

- Słuchaj – powiedziała – czy ciebie uczy historii pan Senotti? Dobry jest?

- Niezły. Piła. I wiecznie się wścieka. Może dlatego, że nazywają go Wrzaskotti. Facet jest w porządku.

- Dołożyli mi jeszcze jeden przedmiot humanistyczny i tylko mało wymagający nauczyciel może mnie uratować.

- W takim razie Wrzaskotti odpada. Spróbuj Vrebek. Ona się ogranicza do puszczania filmów.

- Byłam w jej grupie. I właśnie przez to zrezygnowała. A zresztą nie wiem. Paf! – Naprawdę powiedziała „Paf”, tylko że z wściekłością. – Nienawidzę bezpłciowych zajęć, a nie mam czasu, żeby na serio wkuwać u dobrych nauczycieli. – Mówiła bardziej do siebie niż do mnie. Nadstawiłem jednak uszu. Przez dwanaście lat chodzenia do szkoły (w tym przedszkole) nigdy nie słyszałem z ust żadnej istoty, że nienawidzi bezpłciowych zajęć.

- Dlaczego nie masz czasu? – zapytałem. – Uszkodzenie tętnicy udowej? Pamiętaj, tylko bez paniki. Masz całe piętnaście sekund.

Roześmiała się znowu i znowu popatrzyła na mnie. Tylko przez chwilę. Ale popatrzyła i zobaczyła. Nie patrzyła na mnie, żeby zobaczyć, jakie ona robi wrażenie, tylko jakie ja robię wrażenie. Jeśli o mnie chodzi, jest to doświadczenie zupełnie szczególne.

Już wtedy zwróciłem uwagę na to, że chyba rzadko ja ktoś zabawiał, że nie była przyzwyczajona do wygłupów, a lubiła je. Dziwna rzecz, ale ja też się rzadko wygłupiałem. Przy ludziach, których dobrze nie znałem – czyli wobec całego ludzkiego gatunku, z wyjątkiem rodziców, Mike’a Reinharda i Jasona Thoera – byłem albo całkowicie niemy, albo mówiłem o śmiertelnie poważnych rzeczach, co z miejsca mroziło wszelką rozmowę. Ale w końcu jestem chłopakiem i wydaje mi się, że w wieku lat kilkunastu wygłupianie jest niemal instynktowną formą zachowania się mojej płci. Dziewczyn śmieją się z czegoś, ale w zasadzie są chyba poważne. Natomiast chłopaki błaznują i wygłupiają się, i ze wszystkiego robią zgrywy. Moje jedyne bliższe związki najbardziej przypominające przyjaźń – z Mike’iem i Jasonem – zasadzały się na dowcipkowaniu. Punktem honoru było, aby nigdy niczego nie traktować serio. Może z wyjątkiem wyników sportowych. Jednym z najczęstszych tematów rozmów był seks. Należało jednak traktować go lekko, co osiągaliśmy albo opowiadając świńskie kawały, albo posługując się ordynarnym słownikiem z zakresu inżynierii seksualnej, jakby kobieta była maszyną z częściami zamiennymi. W świńskich kawałach byłem niezły, ale techniczne słownictwo miałem nie przekonujące.

Muszę w tym miejscu przyznać, że w wieku piętnastu lat nie wiedziałem jeszcze, co to znaczy „zaliczyć dziewczynę”. Myślałem, że to znaczy pójść gdzieś razem, do kina albo na prywatkę czy coś w tym guście. Byłem uświadomiony, oczywiście, ale zwrot „zaliczyć” nie kojarzył mi się jak trzeba. Mike, który był o wiele dojrzalszy ode mnie fizycznie, zaczął kiedyś opowiadać, że w końcu zaliczył dziewczynę. A ja wtedy zapytałem: „No, dobra, i coście robili?” Popatrzył na mnie dziwnie i powiedział: „A jak uważasz, co mogliśmy robić?” Nigdy w życiu nie czułem się bardziej idiotycznie. Czerwienię się jeszcze teraz, kiedy o tym mówię do mikrofonu. Mike oczywiście musiał rozgadać wszystkim naokoło, jak to ja go spytałem: „No i coście robili?” Miele kupę radości. Ale w końcu zapomnieli o tym, a ja opracowałem sobie solidną serię świńskich kawałów, żeby móc jakoś rozmawiać z Mike’iem i Jasonem. Zawsze lepsze to niż siedzenie w czasie lunchu samemu.

Jeszcze jedno w sprawie humoru i powagi – nie zawsze rozwijają się one zgodnie z tym, co powiedziałem. Zdarza się, że starsze panie mówią bardzo śmieszne rzeczy, a starsi panowie robią się śmiertelnie poważni. Mojemu ojcu nie pozostało ani krzty poczucia humoru. Równy facet, ale nie ma dla niego nic śmiesznego. A tymczasem nieraz słyszałem, jak mama ze swoją przyjaciółką Beverley zaśmiewały się w kuchni tak, że aż się zataczały jak pijane i tchu nie mogły złapać. Śmiały się z jakiegoś głupstwa, które palnęła Beverley. Było to takie zaraźliwe, że sam zaczynałem się śmiać z niczego, dla czystej przyjemności.

Tak czy owak, fajnie było, jak się ta dziewczyna śmiała z moich nędznych dowcipów, więc brnąłem dalej:

- Wygląda mi na to, że będą tu potrzebne dwie aspiryny i opaska uciskająca. Proszę przyjść do mnie z tą nogą jutro. Mamy tu jednego trzynożnego centaura, który czeka na przeszczep. – I tak dalej. Słabiutkie to było. Ale ona tak się śmiała… A w końcu, kiedy koncept mi się wyczerpał, zapytałem: - Nie masz czasu, bo co? Pracujesz?

- Daję lekcje.

Nie mogłem sobie przypomnieć, na jakim instrumencie grała. A pytać było niezręcznie.

- Lubisz to?

Wzruszyła ramionami i skrzywiła się.

- No cóż to jest muzyka – powiedziała. Tak jak ludzie mówią: no cóż, to jest życie. Ale kryło się pod tym coś innego.

- Masz zamiar w przyszłości zająć się uczeniem muzyki?

- Nie – powiedziała w ten sam sposób, jak przedtem mówiła „Paf”. – Nie uczeniem. Samą muzyką.

Wyrzucała słowa z gwałtownością, której sam Tarzan by się nie powstydził. Ale to nie było przeciwko mnie. Ta gwałtowność przebijała się przez głos miły, czysty i łagodny w brzmieniu. Zacząłem udawać małpę.

- Nie uczyć, uch, uch, zabić nauczyciel. Dobry nauczyciel, miam, miam. Nie nauczyciel. Dobry tłusty brzuszek z nauczycielem.

Natalie sprostowała:

- Do kitu nauczyciel. Same kości.

Siedzący naprzeciwko osobnik obdarzył nas spojrzeniem nr 12 z serii: zamknąć do klatki. Pod wpływem takiego spojrzenia powstaje między ludźmi więź.

- A ty czym chcesz zostać? – zapytała Natalie.

- Uch, uch, zawodowym gorylem. Obecnie poddawanym zabiegom pielęgnacyjnym Salonie Piękności – i zademonstrowałem te zabiegi wyłapując pchły z teczki i zjadając je ze smakiem. Potem oznajmiłem: - Mam zamiar zostać nauczycielem. – Dało to śmieszniejszy efekt niż udawanie małpy i oboje roześmialiśmy się.

- Serio?

- Nie. Nie wiem jeszcze. Może. Sam nie wiem. Zależy od tego, gdzie pójdę na studia.

- A gdzie chcesz pójść?

- Na MIT.

- Co to jest? Instytut Telepatii w Minnesocie?

- Instytut Techniki w Massachusetts. Laboratoria. Hektary laboratoriów. Białe szczury. Ludzie w białych fartuchach poświęcający życie, aby wydrzeć tajemnice wszechświata. Potwór Frankensteina i tak dalej.

- Aha – powiedziała Natalie. Nie powiedziała tego ani z powątpiewaniem, ani nie drwiąco, ani tak sobie. Powiedziała to zdecydowanie. Właściwie tak. Aha. I dodała: - Fajna sprawa.

- A także kosztowana.

- Co tam – powiedziała. – To zawsze można załatwić.

- Jak?

- Stypendium albo praca. Właśnie dlatego daję lekcje, żeby móc zdawać na Tanglewood.

- Tanglewood w Nowej Południowej Walii?

Parsknęła śmiechem i wyjaśniła:

- To taka szkoła muzyczna.

- Pewnie niedaleko Instytutu Telepatii w Minnesocie.

- Zgadza się.

Akurat był mój przystanek. Podniosłem się i powiedziałem.

- Na razie. – I wysiadłem w deszcze. Dopiero na chodniku pomyślałem sobie, że mogłem pojechać dwie przecznice dalej, do jej przystanku, wtedy można by było jakoś skończyć rozmowę. Urwała się tak nagle. Kiedy autobus ruszała, podskoczyłem parę razy jak małpa w miejscu, w strugach deszczu, ale ona siedziała po drugiej stronie autobusu i nikt nie zwrócił na mnie uwagi, z wyjątkiem dozorcy Zoo, który szybko odwrócił się z niesmakiem.

Całą tę autobusową rozmowę z Natalie Field zrelacjonowałem tak dokładnie, ponieważ była to mało ważna rozmowa, która okazała się wyjątkowo ważna dla mnie.

Mam zdaje się skłonność do wyobrażania sobie, że ważne może być tylko to, co uroczyste, namaszczone i co rozgrywa się na tle stłumionej muzyki. Trudno sobie wyobrazić, że sprawy naprawdę ważne mogą mieć postać zwyczajnych, drobnych zdarzeń i decyzji i że nic ważnego nie wynika na ogół z tych spraw, które rozgrywają się w pełnej gali, w świetle rampy, z muzyką w tle.

Z całej tej rozmowy tylko jedno słowo utkwiło mi w pamięci, słowo najzupełniej zwyczajne, bez znaczenia. Ni to, jak ona wyglądała, ani jak na mnie patrzyła, ani nawet nie to, że moje wygłupy ją rozśmieszyły, albo może to wszystko razem wtłoczone w jedno słowo – aha – i sposób, w jaki je wymawiała. Aha. Więc masz zamiar być tym. Było to jak skała. Ilekroć spoglądałem w głąb siebie, trwała na miejscu.

A mnie skała była potrzebna. Coś, czego mógłbym się przytrzymać, na czym mógłbym stanąć. Coś stałego. Ponieważ wszystko robiło się takie miękkie, zmieniało się w papkę, maź mgłę. Mgłę opływającą cię ze wszystkich stron. Zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem.

Rzeczywiście zaczęło to wyglądać niedobrze. Zbierało się już od pewnego czasu, od dość dawna, jak mi się wydaje, ale wylazło na wierzch w związku z samochodem.

Bo dając mi samochód ojciec jakby mówił: Chcę, żebyś był właśnie taki. Żebyś był normalnym amerykańskim nastolatkiem szalejącym za samochodami. I tym swoim prezentem uniemożliwił mi powiedzenie tego, co chciałem powiedzieć, a mianowicie, że zrozumiałem, że taki właśnie nie jestem i nie mam zamiaru nigdy być i że ktoś musi mi pomóc zrozumieć, kim w takim razie jestem. Ale powiedzieć to teraz znaczyłoby tyle, co powiedzieć: „Zabieraj sobie swój prezent z powrotem, nie chcę go!” A tego zrobić nie mogłem. Włożył w ten podarunek tyle serca. Nic lepszego nie był w stanie mi dać. A tymczasem ja miałbym mu powiedzieć: „Zabieraj się, tata, nie chcę cię!”

Myślę, że mama wszystko to rozumiała, ale na swój sposób, który mi nic nie mógł pomóc. Moja mama była i jest dobrą żoną. I to jest dla niej sprawa najważniejsza – być dobrą żoną i matką. Zawsze solidaryzuje się z ojcem. Oczywiście czasem go tam za coś podkręci, ale nigdy się z niego nie wyśmiewa, nie wsadza mu szpilek, nie upokarza go, jak to robią inne kobiety. We wszystkich poważniejszych sprawach trzyma jego stronę. Co on zrobi – wszystko jest dobrze. No i dba o porządek w domu, naprawdę świetnie gotuje i robi przeróżne wypieki, a kiedy człowiek potrzebuje czystej koszuli, to koszula jest pod ręką i kiedy jest zbiórka na program wali z dystrofią mięśniową albo jakaś akcja społeczna i potrzebny jest organizator albo kwestor, mama zawsze się podejmuje. A jeśli komuś się wydaje, że takie prowadzenie domu i zajmowanie się rodziną, nawet niedużą, tak aby wszystko grało, jest prostą sprawą, to niech sam spróbuje przez rok albo dwa. Mama ma dużo roboty i wszystko, co robi, robi z głową. Cała bieda polega na tym, że boi się zająć czymkolwiek innym, być kimś innym. Myślę, że nie ze względu na siebie, tylko boi się, że gdyby pozwoliła sobie na robienie czegokolwiek innego niż dbanie o nas, byłaby to zdrada, przestałaby być dobrą matką i żoną. Wydaje jej się, że zawsze powinna być na posterunku. Nie potrafi sobie nawet wygospodarować tyle czasu, żeby przeczytać książkę. Myślę, że nie czyta książek dlatego, że ciekawa powieść mogłaby ją zaabsorbować, wciągnąć i byłaby wtedy gdzie indziej, nie byłaby prze nas. A to jest według niej niedopuszczalne. Czyta więc tylko magazyny poświęcone sprawom kulinarnym i urządzeniu mieszkań i jakieś piso turystyczne proponujące superkosztowne wycieczki do miejsc, których wcale nie chce zobaczyć. Ojciec dużo czasu poświęca telewizji, ale mama nie bardzo się nią interesuje i chociaż zwykle siedzi razem z ojcem w pokoju z telewizorem, to albo szyje, albo robi na drutach, albo jest zajęta domowymi rachunkami, labo opracowuje listę na akcję społeczną. Zawsze gotowa wstać i zrobić to, co akurat trzeba zrobić.

Nie rozpieściła mnie, w każdym razie nie więcej, niż rozpieszcza się każdego jedynaka, który siłą rzeczy znajduje się w centrum uwagi. Kiedyś usiłowała ograniczyć moje ślęczenie nad książkami, ale zdaje się, że machnęła na to ręką, kiedy miałem dwanaście czy trzynaście lat. Zawsze, odkąd sięgam pamięcią, musiałem utrzymywać porządek w swoim pokoju i pomagać w ogródku. Strzygę trawnik i wynoszę śmieci, i tym podobne., Oczywiście tylko męskie roboty. Nie umiałem obsługiwać pralki ani wirówki do czasu, kiedy mama poszła na operację i później przez dwa tygodnie nie mogła wchodzić po schodach. Podejrzewam, że ojciec też nie ma o tym pojęcia. To babska robota. Zabawne, bo stary ma bzika na punkcie techniki. Wszystkie nasze domowe urządzenia muszą mieć po dwanaście programów i wszelkie możliwe przystawki. Gdyby kiedykolwiek kupił zwykły, prosty model, miałby poczucie, że źle traktuje żonę. Ale jeżeli jest to sprzęt gospodarstwa domowego, to zajmuje się nim mama. Gdy coś się zepsuje, mama wzywa mechanika. Tata nie lubi dowiadywać się, że coś źle funkcjonuje.

Dlatego nie mogłem powiedzieć nic o samochodzie. Bo przez tan samochód ja sam zacząłem źle funkcjonować. Po prostu przebrała się miara, dobiłem do ostatniego przystanku. Musiałem wysiąść. Ale gdy wysiadłem, okazało się, że na zewnątrz nie ma nic, tylko deszcze i mgła, ii ja rzucający się na wszystkie strony w małpich podrygach na które nikt nie zwraca uwagi.

Tego dnia przyszedłem od strony przystanku autobusowego. Mama była w kuchni i ucierała coś w mikserze. Zawołała coś do mnie przekrzykując wycie silniczka, ale nie dosłyszałem co. Poszedłem na górę do swojego pokoju, rzuciłem torbę. Ściągnąłem kurtkę z mokrym kołnierzem i tak stałem. Deszcz bębnił o dach. Powiedziałem: „Jestem intelektualistą. Jestem intelektualistą. Jestem intelektualistą, a wy wszyscy możecie iść do diabła!”

Usłyszałem swój głos, który zabrzmiał nieprawdopodobnie słabo. Nieważne. No więc byłem intelektualistą i co poza tym nowego? Wtedy właśnie zewsząd otoczyła mnie mgła. I wtedy właśnie odnalazłem skałę. Było to dokładnie tak, jakby moja ręka zacisnęła się wokół mocnej litej skały. Dziewczyna w autobusie mówiąca: „Aha” tym pewnym, spokojnym głosem. Aha. Trzymaj tak i bądź tym, kim jesteś.

Więc kiedy wytarłem z grubsza włosy ręcznikiem, usiadłem przy biurku i zacząłem po raz któryś z rzędu czytać Psychologię świadomości. Orsteina. Bo czymś takim właśnie chciałbym się zajmować – myśleć o tym, jak właściwie człowiek myśli.

Ale długo to nie trwało. Omsknąłem się ze skały. Przy obiedzie ojciec zaczął się rozwodzić na temat docierania samochodu. Trzeba jeździć codziennie, z umiarkowaną szybkością, a trasa do szkoły i z powrotem doskonale się do tego nadaje.

- Jeżeli chcesz, to mogę przez jakiś tydzień pojeździć nim do pracy – powiedział. – Nowy samochód nie powinien stać bezczynnie.

- OK – zgodziłem się. – Proszę bardzo.

No i tu się zaczęło.

Twarz mu stężała.

- Skoro nie chciałeś samochodu, mogłeś mi powiedzieć.

- Nigdy mnie nie spytałeś, czy chcę mieć samochód.

Twarz mu stężała jeszcze bardziej. Zrobiła się niby zaciśnięta pięść.

- Jest prawie nie używany – zaczął. – Powinni przyjąć go z powrotem. Oczywiście pełnej ceny nie zwrócą. Nie mogą go przecież sprzedać jako nowy.

- Co za głupstwa wygadujecie – odezwała się mama. - A jak Owen będzie dojeżdżać w przyszłym roku co dzień na zajęcia bez własnego samochodu? Autobusem traciłby godzinę w jedną stronę. Na miłość boską, Jim, nie wymagaj, żeby z punktu zamieszkał w samochodzie. Jeśli chcesz brać wóz do pracy, to bierz. Ale w przyszłym roku samochód będzie mu nieodzowny.

To było znakomite zagranie. Moja matka jest kobietą wybitnie inteligentną. Po prostu podsunęła ojcu pierwszorzędne praktyczne uzasadnienie dla jego daru, które usprawiedliwiało, tłumaczyło ten dar. Uniwersytet Stanowy znajduje się dokładnie na drugim końcu miasta, mniej więcej dziesięć mil od naszego domu. Samochód byłby mi z pewnością potrzebny, gdybym miał dojeżdżać w przyszłym roku na wykłady. Kłopot polegał jednak na tym, że ja nie chciałem studiować na Uniwersytecie Stanowym.

Ale gdybym się teraz z tym wyrwał, gdybym zapytał: „A co będzie, jeśli pójdę gdzie indziej na studia?”, wywołałbym nową burzę. Mielibyśmy dwie kłótnie zamiast jednej. Ponieważ mama postanowiła nieodwołalnie, że pójdę na Uniwersytet Stanowy. I to absolutnie nieodwołalnie. Ona sama tam studiowała, tam poznała tatę i zrezygnowała z nauki na pierwszym roku, żeby wyjść za mąż. Jej najlepsza przyjaciółka Beverley działała tam w korporacji studenckiej. Mama znała ten uniwersytet. Był bezpieczny. Uczelnie, na które ja chciałem zdawać, nie były bezpieczne. Znajdowały się daleko i mama nie rozumiała, co się tam dzieje; aż roiły się od komunistów i radykałów, i intelektualistów.

Złożyłem podanie do Instytutu Techniki Massachusetts, do Kalifornii i do Princeton, do Stanowego zresztą też. Ojciec wypełniał formularze o przyznanie stypendium i opłacał wpisowe. Formularze były niesamowite, każdy w czterech egzemplarzach, ale przy jego zawodowych upodobaniach czyste i skrupulatne wypełnianie rubryk sprawiło mu nawet przyjemność, a i koszty manipulacyjne wpłacił bez protestu, bo jak sądzę, trochę mu imponowało moje porywanie się z motyką na słońce. Podejrzewam, że w biurze napomykał kolegom, że jego syn zdaje do Princeton. Miło się było pochwalić, zwłaszcza jeśli nie istniała groźba, żebym miał tam studiować. Ale matce, o ile mi wiadomo, nic o tym nie wspominał, ona też nie rozmawiała na ten temat ani z nim, ani ze mną. Jeżeli chcecie wyrzucać dziewięćdziesiąt dolarów na wpisowe, to proszę bardo, ale tak czy owak jej syn pójdzie na Uniwersytet Stanowy.

A dysponowała rzeczowym argumentem. Bardzo mocnym. Na te studia było ich stać.

Nie powiedziałem nic. Nie mogłem. Dostałem szczękościsku. Nie mogłem przełknąć kawałka pieczeni, nad którym się właśnie męczyłem. Po prostu leżał mi w ustach, włóknista gula. Nie mogłem sobie z nim poradzić. Przesunąłem go językiem na jedną stronę, popiłem mlekiem i po dłuższym czasie zdołałem trochę go pogryźć i jakoś przełknąć. Wreszcie obiad dobiegł końca. Poszedłem do siebie odrabiać lekcję. Ale to nie miało sensu. Po co miałem się uczyć? W jakim celu? Na Stanowy mogę się dostać bez uczenia. Prawdopodobnie mógłbym przejść przez całe studia w ogóle się nie ucząc. I tak pewno można by jechać dalej – zostać księgowym albo poborcą podatkowym, albo nauczycielem matmy, zyskać szacunek i pozycję, i ożenić się, i założyć rodzinę, i zestarzeć się, i umrzeć, nigdy się nie ucząc. Dlaczegóż by nie? Wielu ludzi tak żyło. Myślisz, że jesteś taki wyjątkowy, Griffiths?

Nie mogłem znieść widoku tych wszystkich książek w pokoju, nienawidziłem ich. Zszedłem na dół i ponad duchem tego kawałka wołowiny, który jakby ciągle jeszcze tkwił mi na ustach, powiedziałem:

- Wychodzę się przejechać. – Wyszedłem na dwór i wsiadłem do nowego samochodu. Okazało się, że w niedzielę zostawiłem kluczyki w stacyjce. Tata jakoś nie zauważył. W ciągu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin