ALAN DEAN FOSTER Obcy 3.doc

(1075 KB) Pobierz
ALAN DEAN FOSTER

ALAN DEAN FOSTER

 

OBCY3 DECYDUJĄCE STARCIE

 

1.

Złe sny.

Śmieszna sprawa z tymi koszmarami. Są jak chroniczna, nawracająca choroba.

Umysłowa malaria. Kiedy już myślisz, że się z nimi załatwiłeś, uderzają w ciebie

znowu z całą mocą. Atakują znienacka w chwili, gdy jesteś na to nie

przygotowany, całkowicie odprężony i najmniej się ich spodziewasz. Nie można też

za cholerę nic na to poradzić. Za cholerę. Nie pomogą żadne tabletki czy

medykamenty. Nie można też poprosić o zastrzyk o działaniu wstecznym. Jedyne

lekarstwo stanowi zdrowy, mocny sen, a ten podsyca tylko infekcję.

Usiłujesz więc unikać snu. Jednakie w głębokim kosmosie nie masz wyboru. Jeśli

nie udasz się do komory hibernacyjnej, nuda podróży przez pustkę zabije cię.

Albo gorzej, przeżyjesz, otumaniony i mamroczący, poświęciwszy dziesięć,

dwadzieścia czy trzydzieści lat przytomności na darmo. Życie zmarnowane na

gapienie się w przyrządy pomiarowe i poszukiwanie oświecenia w ich niezmiennym

blasku o ograniczonym zestawie kolorów. Można czytać, oglądać vidy i ćwiczyć, a

także myśleć o tym, co by się stało, gdybyś zdecydował się na zabicie nudy za

pomocą snu hibernacyjnego. Nie ma wielu zawodów, w których spanie podczas pracy

uważa się za pożądane. To całkiem niezła robota. Płacą dobrze i masz przy tym

szansę na obserwowanie postępu społecznego i technicznego z niepowtarzalnej

perspektywy. Co prawda odroczenie śmierci nie jest równoznaczne z

nieśmiertelnością, jednak jest przynajmniej jakąś jej namiastką.

Z wyjątkiem koszmarów. Bo te są nieuniknionym dodatkiem do służby na statku

kosmicznym dalekiego zasięgu. Najlepszym na nie lekarstwem jest przebudzenie.

Podczas snu hibernacyjnego jest to jednak niemożliwe. Maszyny na to nie pozwolą.

Ich zadaniem jest trzymać cię w uśpieniu, spowolnić funkcje ciała, oddalić

świadomość. Z tym, że inżynierowie nie wykombinowali jeszcze sposobu na

eliminację koszmarów, bękarcich kuzynów snów. Razem więc z krążeniem i

oddychaniem twoje podświadome rozmyślania ulegają rozwleczeniu, przedłużeniu,

rozciągnięciu. Pojedynczy sen może trwać rok lub dwa. Koszmar także.

W pewnych sytuacjach zanudzenie się na śmierć może stanowić bardziej pociągającą

alternatywę. W trakcie hibernacji nie ma się jednak wyboru. Zimno, regulowana

atmosfera, igły, które kłują cię i sondują, zgodnie ze wstępnie ustalonymi

programami medycznymi, władają twoim ciałem, jeśli nawet nie życiem. Gdy

pogrążasz się we śnie hibernacyjnym, wyrzekasz się wolnej woli na rzecz maszyn,

ufasz im i polegasz na nich. Dlaczegóż by nie? W ciągu dziesięcioleci dowiodły

one, że są diablo bardziej godne zaufania niż ludzie, którzy je wynaleźli.

Maszyn nie możesz urazić, maszyny nie odczuwają też wrogości. Ich sądy są oparte

wyłącznie na obserwacji i analizie. Uczucia nie są czymś, co muszą uwzględniać w

swoich rachunkach, a tym bardziej kierować się nimi w działaniu.

Maszyna, którą był Sulaco, wykonywała swe zadania. Czworo śpiących na pokładzie

śniło i wypoczywało na przemian. Gdy podążali swym z góry ustalonym kursem,

chuchały i dmuchały na nich produkty najbardziej zaawansowanej techniki, jaką

miała do zaoferowania cywilizacja. Utrzymywały ich przy życiu, kontrolowały

działanie ich organów, zajmowały się krótkotrwałymi zaburzeniami w organizmach

Ripley, Hicksa, Newt, a nawet Bishopa, choć to, co pozostało z tego ostatniego,

łatwo było utrzymać w dobrym stanie. Bishop przyzwyczaił się do tego, że

włączano go i wyłączano. Z całej czwórki on był jedynym, który nie śnił ani nie

miał koszmarów. Było to coś, czego żałował. Sen bez snów wydawał się okropną

stratą czasu. Niemniej konstruktorzy androidów z zaawansowanej serii, do której

należał, zapewne uznali sny za kosztowny kaprys i nie starali się znaleźć

rozwiązania tego problemu.

Nikt, rzecz jasna, nie pomyślał, by zapytać androidy, co na ten temat sądzą.

Po Bishopie, który formalnie stanowił część statku, a nie załogi, i w związku z

tym się nie liczył, Hicks był najcięższym przypadkiem spośród śpiących. Nie

dlatego, że jego koszmary były straszniejsze od snów jego towarzyszy, lecz ze

względu na fakt, że rany, które niedawno odniósł, źle znosiły długotrwałe

zaniedbanie. Potrzebna mu była pomoc udzielana w nowoczesnym, w pełni

wyposażonym ośrodku medycznym. Najbliższy podobny ośrodek znajdował się jednak

niewyobrażalnie daleko stąd, w odległości dwóch lat podróży.

Ripley zrobiła dla niego, co mogła. Ostateczną diagnozę i wybór terapii

pozostawiła niezawodnemu osądowi urządzeń medycznych Sulaco. Ponieważ jednak

nikt z personelu medycznego statku nie przeżył tragedii na Acheronie, terapia

miała siłą rzeczy charakter minimalny. Dwa lata zamknięcia i snu hibernacyjnego

nie sprzyjały szybkiemu zdrowieniu. Ripley nie mogła zdziałać wiele, patrzyła

tylko, jak Hicks pogrąża się w chroniącej go nieświadomości i miała nadzieję, że

wydobrzeje.

Podczas gdy statek robił co w jego mocy, organizm mężczyzny przystąpił do

naprawy uszkodzeń. Spowolnienie funkcji życiowych było pomocne, gdyż ograniczało

rozszerzanie się potencjalnej infekcji, lecz w sprawie obrażeń wewnętrznych

statek nie mógł uczynić nic. Pacjent przeżył tak długo dzięki swej determinacji.

Korzystał z rezerw. Teraz potrzebna mu była operacja.

Wewnątrz komory snu poruszyło się coś, co nie było częścią statku, choć ze

względu na fakt, że kierował nim również wyłącznie program, nie różniło się aż

tak bardzo od chłodnych, obojętnych korytarzy, które przemierzało. Jego nie

ustającym poszukiwaniem, bezmyślnym pędem naprzód, rządził tylko jeden nakaz.

Nie głód, gdyż nie było głodne i nie przyjmowało pożywienia. Nie seks, którego

nie znało. Jego jedynym, wszechogarniającym motywem było pragnienie rozmnażania.

Mimo organicznego charakteru było ono maszyną w równym stopniu jak komputery

kierujące statkiem, choć cechowała je determinacja, która była im całkowicie nie

znana.

Ze wszystkich ziemskich stworzeń najbardziej przypominało skrzypłocza

wyposażonego w giętki ogon. Posuwało się po gładkiej podłodze komory snu na

zbudowanych z niezwykle bogatej w węgiel chityny nogach o wielu stawach. Jego

fizjologia była nieskomplikowana, jednokierunkowa. Miało za zadanie spełniać

tylko jedną funkcję biologiczną i robić to skuteczniej niż jakakolwiek znana,

porównywalna konstrukcja. Żadna maszyna nie mogłaby sprawić się lepiej.

Kierowane przez zmysły będące niepowtarzalną kombinacją prymitywu i

zaawansowania, gnane przez głęboko osadzony imperatyw, nie mający sobie równych

w żadnym z żywych stworzeń, przemykało z determinacją przez komorę.

Wdrapanie się po gładkiej ścianie cylindra hibernacyjnego było łatwym zadaniem

dla czegoś skonstruowanego w tak znakomity sposób. Górna część komory została

wykonana z przezroczystego szkła metalicznego. W środku spał mały organiczny

kształt. Nie w pełni uformowana, jasnowłosa, niewinna - nie licząc

prześladujących ją koszmarów, które były równie wyrafinowane, a często miały

jeszcze szerszy zasięg niż u dorosłych śpiących tuż obok. Dziewczynka spała z

zamkniętymi oczyma, nieświadoma okropieństwa, które badało otaczającą ją cienką

kopułę.

Nie śniła. W tej chwili koszmar miał charakter materialny i bardzo rzeczywisty.

Całe szczęście, że nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia.

Stworzenie badało niecierpliwie cylinder hibernacyjny. Zaczęło od jednego końca

i posuwało się metodycznie ku drugiemu. Cylinder był szczelny, zamknięty trzema

pieczęciami. Pod wieloma względami stanowił lepszą barierę niż kadłub samego

Sulaco. Choć stworzenie gnał niepokój, uczucie frustracji było mu obce.

Perspektywa rychłego spełnienia biologicznego imperatywu podniecała je tylko i

skłaniała do większego wysiłku. Rozciągliwy przewód sterczący z jego brzusznej

strony badał nieustępliwą przezroczystą ścianę, która chroniła bezsilne ciało

leżące na nieosiągalnych poduszkach. Bliskość ofiary wprawiała stworzenie w szał

aktywności.

Ześliznąwszy się na jedną stronę, odkryło wreszcie niemal niezauważalną linię

oddzielającą przezroczystą pokrywę cylindra od jego metalowej podstawy. Maleńkie

pazury wbiły się w wąziutką szczelinę, a niewiarygodnie silny ogon znalazł punkt

zaczepienia na instrumentach znajdujących się z przodu cylindra. Stworzenie z

ogromną siłą zadziałało jak dźwignia. Jego małe ciało drżało z wysiłku.

Pieczęcie zostały poddane działaniu silnych naprężeń. Istota nie ustawała w

wysiłkach. Rezerwy jej sił były niewyobrażalne.

Dolna krawędź przezroczystej kopuły pękła. W metalicznym szkle pojawiła się

równoległa do podłogi szczelina. Odprysk przezroczystego materiału, ostry jak

instrument chirurgiczny, przebił na wylot ciało stworzenia. Z cylindra buchnęło

lodowate powietrze. Ale po chwili zadziałało uszczelnienie awaryjne,

przywracając wnętrzu hermetyczność.

Leżąca twarzą w dół na swym łożu niespokojnych snów Newt jęknęła cicho. Zwróciła

głowę w bok. Jej oczy poruszyły się pod zamkniętymi powiekami, nie obudziła się

jednak. Szczelność cylindra została przywrócona akurat na czas, by ocalić jej

życie.

Wydając z siebie co chwila nieziemski skrzek, śmiertelnie ranny pełzacz rzucił

się w drugą stronę pomieszczenia. Nogi i ogon tłukły spazmatycznie w

przezroczysty odprysk, który przeszył mu ciało. Wylądował na szczycie cylindra,

w którym spoczywał nieruchomy Hicks. Nogi pełzacza objęły konwulsyjnym ruchem

szczyt kopuły. Drżał i dygotał, usiłując wbić pazury w metaliczne szkło, podczas

gdy z rany wypływały kwasowe płyny ustrojowe. Przeżarły one szkło, przedostały

się przez metalową podstawę cylindra i przenikały dalej, przez podłogę. Skądś

spod pokładu zaczął się wydobywać dym, który wypełnił komorę.

Wokół pomieszczenia i na całym statku przebudziły się urządzenia alarmowe.

Zalśniły ostrzegawcze światła i zawyły syreny. Żaden człowiek ich nie słyszał,

nie wpłynęło to jednak na reakcję Sulaco, który wykonywał swe zadania zgodnie z

programem. Tymczasem dym nie przestawał buchać z otworu o nierównych brzegach

wyżartego w pokładzie. Z pełzacza, w obrzydliwy sposób przygarbionego na

szczycie cylindra Hicksa, nadal wypływał siejący zniszczenie kwas.

Kobiecy głos, spokojny i przepojony sztuczną pogodą, rozległ się, nie słyszany,

wewnątrz komory.

- Uwaga. Wewnątrz pomieszczenia kriogenicznego gromadzą się wybuchowe gazy.

Wewnątrz pomieszczenia kriogenicznego gromadzą się wybuchowe gazy.

Sufitowe wentylatory zaszumiały, wchłaniając w siebie wirujący, coraz bardziej

gęstniejący gaz. Kwas wciąż sączył się z nieruchomego, martwego już pełzacza.

Pod podłogą coś eksplodowało. Rozbłysło jasne, aktyniczne światło, po czym

pojawiły się ostre, żółte płomienie. Ciemny dym zaczął się mieszać z rzadszymi

gazami, które wypełniały teraz komorę. Światła na suficie zamrugały niepewnie.

Wentylatory wysysające dym zatrzymały się.

- Ogień w pomieszczeniu kriogenicznym - oznajmił nieporuszony kobiecy głos tonem

kogoś, kto nie ma nic do stracenia. - Ogień w pomieszczeniu kriogenicznym.

Z sufitu wyłonił się pysk gaśnicy wirujący jak miniaturowe działko. Wycelował w

płomienie i gaz wydostający się z otworu w pokładzie. Na końcówce pojawiły się

bąbelki płynu, który trysnął w kierunku płomieni. Chwilowo ich postęp został

opanowany.

Podstawa gaśnicy zaiskrzyła. Strumień przestał bić. Z wylotu urządzenia sączyły

się tylko nie przynoszące żadnego pożytku krople.

- System przeciwpożarowy nieczynny. System przeciwpożarowy nieczynny. System

wentylacji nieczynny. System wentylacji nieczynny. Ogień i gazy wybuchowe w

komorze kriogenicznej.

Silniki przebudziły się z pomrukiem. Cztery czynne cylindry hibernacyjne

dźwignęły się na hydraulicznych podnośnikach ze swych leży. Ich światła alarmowe

mrugały. Cylindry zaczęły się przesuwać na drugą stronę pomieszczenia. Coraz

intensywniejsze płomienie przesłaniały widok, lecz nie spowalniały ich ruchu.

Martwy pełzacz, nadal przebity odpryskiem metalicznego szkła, ześliznął się z

poruszającej się trumny i upadł na podłogę.

- Cały personel zgłosi się do promów ratunkowych nalegał głos niezmiennym tonem.

- Za minutę nastąpi zapobiegawcza ewakuacja:

Jeden za drugim cylindry hibernacyjne wsunęły się do przewodu transportowego,

przemknęły z wielką prędkością przez wnętrzności statku, aż wreszcie wynurzyły

się w śluzie na prawej burcie, gdzie automatyczne ładowarki umieściły je w

oczekującym promie ratunkowym. Były jego jedynym ładunkiem. Pod przezroczystą

płytą Newt szarpnęła się przez sen.

Światła błyskały, silniki buczały. Głos przemawiał, mimo że nie było nikogo, kto

by go słuchał:

- Wszystkie promy ratunkowe zostaną wystrzelone za dziesięć sekund. Dziewięć...

Wewnętrzne śluzy zamknęły się szczelnie, zewnętrzne otworzyły na oścież. Głos

kontynuował odliczanie.

Gdy padło "zero", jednocześnie wydarzyły się dwie różne rzeczy: dziesięć promów,

w tym dziewięć pustych, zostało wyrzuconych ze statku, zaś mieszanina

wydostających się w uszkodzonej komorze hibernacyjnej gazów weszła w krytyczną

reakcję z płomieniami buchającymi z wyżartej przez kwas dziury w podłodze. Przez

krótką chwilę wybuchu cała przednia lewa burta Sulaco rozbłysła w gorejącej

imitacji ognia odległych gwiazd.

Połowa oddalających się promów uległa na skutek eksplozji poważnym wstrząsom.

Dwa zaczęły koziołkować, tracąc sterowność. Jeden odbył krótką podróż po

krzywej, która, gdy zakreślił szeroki łuk, zaprowadziła go z powrotem do statku,

z którego został wyrzucony. Nie zwolnił nawet, gdy zbliżył się do swej gondoli,

lecz uderzył z pełnym przyspieszeniem w bok statku, którym wstrząsnęła druga,

większa eksplozja. Wlókł się ranny przez pustkę, od czasu do czasu emitując

nieregularne salwy światła i ciepła oraz zaśmiecając nieskazitelnie czystą

przestrzeń stopionymi, poszarpanymi na strzępy fragmentami swej nieodwracalnie

uszkodzonej istoty.

Na pokładzie statku ratunkowego, w którym znajdowały się cztery cylindry

hibernacyjne, błyskały światła alarmowe, migotały i iskrzyły obwody. Mniejsze i

mniej zmyślne komputery promu ratunkowego usiłowały wyizolować, zminimalizować i

powstrzymać skutki uszkodzeń spowodowanych przez zaszłą w ostatniej sekundzie

eksplozję. Kadłub promu nie został naruszony, jednakże wstrząs uszkodził

delikatne instrumenty.

Prom zwrócił się do statku macierzystego o informację na temat stanu i, gdy ta

nie nadeszła, rozpoczął przegląd bezpośredniego otoczenia. W połowie pośpiesznie

wykonywanych czynności niezbędne instrumenty zawiodły, szybko jednak zastąpił je

system rezerwowy. Trasa Sulaco daleko odbiegła od uczęszczanych fotonowych

szlaków. Misja zawiodła go aż na kresy znanej człowiekowi przestrzeni. Do

chwili, gdy nastąpiła katastrofa, nie pokonał dużego odcinka drogi wiodącej do

domu. Obecność człowieka w tym sektorze przestrzeni dawała się zauważyć, nie

miała jednak charakteru ciągłego. Jego instalacje były nieliczne i rozsiane w

dużych odległościach od siebie.

Komputer kierujący promem odnalazł coś. Nie to, co chciałby znaleźć, najbardziej

pożądany cel. W obecnej sytuacji jednak nie miał wyboru. Statek nie potrafił

ocenić, jak długo jeszcze będzie funkcjonował, biorąc pod uwagę poważny

charakter uszkodzeń. Jego najważniejszym zadaniem była ochrona życia

znajdujących się na pokładzie ludzi. Dokonał wyboru kursu. Napęd niewielkiego,

wciąż rozstrojonego i usiłującego ze wszystkich sił naprawić się promu

przebudził się, pulsując, do życia.

Fiorina nie była zachwycającym światem. Jej wygląd okazywał się jeszcze mniej

zachęcający, była to jednak jedyna planeta w całym sektorze Neroid, która

posiadała czynną latarnię kierunkową. Banki danych promu ratunkowego

zsynchronizowały się ze stałym sygnałem. Uszkodzony system nawigacyjny

dwukrotnie gubił wiązkę naprowadzającą, lecz statek nie zbaczał z wyznaczonego

kursu. W obu wypadkach odnalazł sygnał na nowo. Informacji na temat Fioriny była

niewiele, i do tego przestarzałych, ze względu na jej izolację i specyficzny

status.

"Fiorina »Fury« 361," głosił odczyt, "Rafineria Rud Mineralnych. Welon

zewnętrzny. Ośrodek pracy poprawczej o najwyższym stopniu zabezpieczenia."

Te słowa nie oznaczały nic dla komputera. Dla pasażerów statku znaczyłyby wiele,

lecz nie byli oni w stanie czegokolwiek przeczytać.

"Czy potrzebne są dodatkowe informacje?" żałośnie rozbłysnął komputer. Gdy nikt

nie nacisnął odpowiedniego guzika, ekran posłusznie zgasł.

W kilka dni później prom ratunkowy pogrążył się w szarej, mętnej atmosferze celu

podróży. W ciemnych chmurach przesłaniających powierzchnię planety nie było nic

pociągającego. Nie prześwitywał przez nie ani skrawek błękitu czy zieleni. Nie

było żadnych oznak życia. Katalog wykazywał jednak, że znajduje się tam ziemski

przyczółek, latarnia kierunkowa zaś wysyłała w pustkę swój niezmienny sygnał z

precyzją automatu.

Systemy pokładowe nadal odmawiały posłuszeństwa ze zniechęcającą regularnością.

Komputer promu usiłował zachować panowanie nad statkiem, podczas gdy systemy

rezerwowe zdychały jeden po drugim. Chmury koloru pyłu węglowego gnały na

zewnątrz luków, przy których nikt nie siedział, podczas gdy atmosferyczne

błyskawice odbijały się groźnym blaskiem w mroźnych, opieczętowanych trumnach

znajdujących się wewnątrz.

Komputer nie odczuwał żadnego napięcia próbując sprowadzić prom bezpiecznie na

powierzchnię planety. W jego czynnościach nie było szczególnego pośpiechu.

Działałby w sposób identyczny, gdyby niebo było czyste, wiatr łagodny, a jego

własne systemy funkcjonowały w sposób optymalny zamiast psuć się - w rosnącym

tempie.

Podwozie promu nie zareagowało na sygnał wysunięcia. Nie było już czasu ani

wystarczającej mocy, by próbować drugiego podejścia. Biorąc pod uwagę nierówną,

poszarpaną przepaściami powierzchnię wokół latarni i tego, co uchodziło za teren

lądowiska, komputer zdecydował, że spróbuje posadzić statek na stosunkowo

gładkiej, piaszczystej plaży.

Gdy jednak zażądał zwiększenia mocy, okazało się, że nie jest to możliwe.

Komputer próbował. To było jego zadanie. Jednakże prom nie zdołał dotrzeć do

plaży, lecz uderzył w powierzchnię morza pod zbyt ostrym kątem.

Wewnątrz grodzie i tężniki usiłowały zamortyzować wstrząs. Metalowo-węglowe

kompozyty zajęczały, gdy zatrzęsły nimi siły, do znoszenia których nie były

przystosowane. Podtrzymujące rozpory pękły lub powyginały się. Ściany także

uległy deformacji. Komputer skupił wszystkie wysiłki na próbach sprawienia, by

cztery cylindry znajdujące się pod jego opieką pozostały nienaruszone. Kryzysowa

sytuacja nie pozostawiła mu wiele czasu na cokolwiek innego. O siebie komputer

nie dbał. Nie była to funkcja, w którą go wyposażono.

Powierzchnia Fioriny była równie pusta, jak jej niebo skłębione masy szaro-

czarnego kamienia, chłostane przez wyjący wicher. Nieliczne powykręcane,

pokrzywione rośliny rosły jedynie w osłoniętych zagłębieniach skał. Nieustanny

deszcz mącił powierzchnię wilgotnych, zimnych bajor.

Po całej tej ponurej okolicy poniewierały się martwe kształty ciężkiej

maszynerii. Ładowarki, transportery, ogromne koparki oraz dźwigi spoczywały tam,

gdzie je porzucono, zbyt masywne i drogie, by zabrać je z terenu niewiarygodnie

bogatego złoża, które niegdyś wymagało ich użycia. Trzy olbrzymie zwałowarki

opierały się wichrowi niczym trio gigantycznych drapieżnych robaków. Ich wyloty

były uśpione, pomieszczenia operatorów ciemne i porzucone. Mniejsze maszyny i

pojazdy zbiły się w stada, jak tłum zagłodzonych pasożytów. Sprawiały wrażenie,

iż czekają, aż jedna z większych maszyn przebudzi się z chrzęstem do życia, by

mogły pracowicie zbierać okruszyny z jej boków.

Poniżej kopalni ciemne bałwany uderzały systematycznie w plażę pokrytą

błyszczącym czarnym piaskiem, wytracając energię na pozbawionym życia brzegu.

Żadne eleganckie stawonogi nie przemykały po powierzchni tej cienistej zatoki,

żadne ptaki nie spadały w dół na sprawnych, przywykłych do polowań skrzydłach,

by znaleźć w spienionych bałwanach małe jadalne stworzonka.

A jednak w wodzie żyły jakieś ryby. Niezwykłe podłużne stworzenia z wyłupiastymi

oczyma i małymi ostrymi zębami. Ludzie, którzy czasowo mieszkali na Fiorinie i

którzy nazywali ją swoim domem, spierali się niekiedy o ich prawdziwą naturę,

ale ponieważ nie należeli do osób, dla których długie dyskusje na temat

równoległej ewolucji stanowiłyby ulubioną formę rozrywki, z reguły przyjmowali

do wiadomości fakt, że żyjące w oceanie stworzenia, bez względu na ich

przynależność systematyczną, są jadalne, i to im wystarczało. Świeże wiktuały

stanowiły tu rzadkość. Lepiej, być może, nie wnikać zbyt głęboko w pochodzenie

tego, co lądowało w garnku, dopóki dawało się przełknąć.

Człowiek idący plażą pogrążony był w myślach. Nie śpieszyło mu się szczególnie.

Jego inteligentna twarz wyrażała zaabsorbowanie połączone z rezerwą. Lekkie,

plastikowe nakrycie chroniło jego całkowicie łysą głowę przed wiatrem i

deszczem. Od czasu do czasu kopał ze złością miejscowe owady, które gromadziły

się wokół jego stóp, próbując się przedostać przez gładki, impregnowany plastik.

Podczas gdy goście Fioriny od czasu do czasu zbierali wątpliwej jakości owoce

jej burzliwych wód, bardziej prymitywne miejscowe formy życia próbowały zająć

się gośćmi.

Mężczyzna spacerował w milczeniu obok porzuconych żurawi i skamieniałych

dźwigów, całkowicie zatopiony w myślach. Nie uśmiechał się. W jego postawie

dominowała spokojna rezygnacja wywodząca się nie z determinacji, lecz

obojętności, jak gdyby mało go obchodziło, co zdarzyło się dzisiaj i czy jutro

nadejdzie. W każdym razie znacznie większą przyjemność dawało mu spoglądanie w

głąb siebie. Aż nazbyt znajome otoczenie dawało mu niewiele radości.

Naraz usłyszał jakiś dźwięk. Spojrzał ku górze. Zmr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin