!Arkady Fiedler - Dziękuję ci, kapitanie.pdf

(1054 KB) Pobierz
A RKADY F IEDLER
D ZIĘKUJĘ CI , KAPITANIE
SPIS TREŚCI
1
2
„THANK YOU, CAPT’N, THANK YOU!"
1.
Wybitnym, może najwybitniejszym marynarzem wśród kapitanów polskiej marynarki
handlowej był kapitan Szworc 1 . Nie dlatego, że od trzydziestu trzech lat wiern ie służąc
morzu, poznał wiele jego tajemnic i zdobył wszystkie stopnie sztuki żeglarskiej i że jak nikt
inny wyprowadzić potrafił statek z każdej przygody — nie dlatego: wielkość jego była w tym,
że kapitan Szworc całego siebie poświęcił morzu, całe serce swe z jakimś niebywałym
zapamiętaniem oddał statkom, wszystkie myśli swe, wszystkie poloty swe, wszystkie sny
zatopił w statkach. Posiadł władzę nad nimi ogromną, lecz przy tym tak głęboko za-grzązł w
tej pasji, że już nie stać go było na nic innego i że zaniedbał innego kunsztu, równie ważnego
w życiu, może nawet ważniejszego, a przy tym pozornie tak prostego: pokochania ludzi
ludzkim sercem.
Kapitan nie nauczył się kochać człowieka, nie umiał przyjść z człowiekiem do ładu. W
tym obcym dla siebie żywiole stale popełniał błędy, często wybuchał gniewem, ranił. Ranił
człowieka na morzu i ranił go na lądzie. Był twardy i zawzięty, jak zawziętym trzeba być przy
zwalczaniu morskich sztormów. Lecz tych osobistych sztormów nie przezwyciężył: z
człowiekiem przegrywał. Przegrywał swój wielki morski dorobek. Gdy zaszedł w lata, w
których pragnie się Widzieć owoce swej pracy, i gdy od ludzi żądał uznania swych
niezaprzeczonych zasług, spotykał go zawód: odmawiano mu uznania. Omijały go awanse i
nagrody, unikało go słowo wdzięczności. Kapitan pienił się i gorzkniał. Ludzie wzruszali
ramionami.
Gdzieś na sinych przestrzeniach między Gdynią a Ameryką, później zaś między
Londynem a Atlantykiem narastał dramat ludzkiego istnienia: wielki marynarz przegrywał
sens swego życia, ponieważ nie umiał rozwiązać po ludzku swych spraw ludzkich. Był
wewnętrznie czysty jak kryształ, lecz na zewnątrz szorstki jak zmarznięta gruda; był na
wskroś uczciwy w swej spartańskiej surowości, lecz przy tym — a może dlatego — bezradny
jak dziecko. Odpychał ludzi od siebie, a przy tym -i o rzewna niekonsekwencjo ludzkiej
natury! — łaknął ich wdzięczności. Owo niezaspokojone pragnienie podzięki stało ; się w
końcu dla niego udręką prześladującą go dniem i nocą. Nie I opuszczało go na mostku
kapitańskim w czasie sztormu ani w kabinie, ani na ulicach kontynentów. Było z nim w
zgiełku Manhattanu i było w ciszy Kanaru Manchesterskiego. Coraz rozpaczliwiej kapitan
1 Postacie marynarzy, dzieje statków oraz wypadki, opisane w niniejszej książce, sa
prawdziwe, natomiast nazwy statków i nazwiska marynarzy — przeważnie zmienione.
3
potrzebował ludzkiej wdzięczności. Już nie tylko dla ratowania treści własnego życia,
dobiegającego jesieni, lecz i dla życia swego syna; gdzieś w Kanadzie żyła podczas wojny
jego żona i rósł kilkuletni synek.
Więc coraz żarliwiej domagał się wdzięczności, walczył o nią uporczywie, zgrzytał,
warczał, ranił i w coraz biedniejszych motał się sieciach. Była w tym wielka bezbronność,
beznadziejność i okrucieństwo losu i czasem miało się wrażenie, jak gdyby zmartwychwstał
któryś z tragicznych bohaterów Conrada i żywy obnosił swą dolę po świecie.
Aż oto którejś nocy w tej wojnie, która zaczęła się tragicznym wrześniem, podczas
jednego z najkrwawszych epizodów Bitwy o Atlantyk, gdzieś u wybrzeży śnieżnej Grenlandii
kapitan posłyszał nareszcie słowa wdzięczności. Wypływały z najgłębszych uczuć ludzkiej
duszy. Nie wypowiedział ich żaden możny tego świata. Powiedział je nędzny, na pół żywy
marynarz chiński, biedny Chińczyk, a przecież słowa jego były niezmiernie ważne, bo tak
właśnie, z tym samym uczuciem, z tą słusznością dziękować wówczas mogli kapitanowi
wszyscy jego przełożeni, cała ludzkość, cały świat.
2.
Późnym latem, w trzecim roku wojny olbrzymi konwój opuścił Stany Zjednoczone, idąc
w kierunku Brytanii. Na kilkudziesięciu statkach wiózł pół miliona ton najcenniejszego
ładunku wojennego. Statki tworzyły dwanaście kolumn postępujących obok siebie. Szły
bandery wszystkich sojuszników. Polskie statki były dwa: „Wisła", prowadzona przez
kapitana Szworca, i mniejsze od „Wisły" — „Gopło".
Eskorty przydzielono skąpo: jeden kontrtorpedowiec i dwie korwety — zatrważająco
mało jak na tak ogromny konwój. Toteż, aby do pewnego stopnia wyrównać braki osłony,
konwój wysunął się tym razem daleko na północ, okrążając tysiącmilowym łukiem zwykłe
żerowiska nieprzyjaciela. Ostatnie telegramy donosiły, że jego łodzie podwodne zauważono
na południu, na prostej trasie Nowa Funlandia — Wyspy Brytyjskie.
Wzdłuż Labradoru pogoda była paskudna. Kilkudniowy sztorm dawał się we znaki
statkom i ludziom. Potem nagle uspokoiło się i ludzie odetchnęli, a gdy z nastaniem
następnego dnia zaświeciło mocne słońce, zadowolone oczy odkryły na północno-zachodnim
nieboskłonie rozległy ląd o wysokich górach, pokrytych lśniącym śniegiem. Była to
Grenlandia.
Wszyscy powitali ją radośnie. Wtargnęli oto daleko na północ, a więc w pas
bezpieczeństwa. Zresztą co za pogoda! Słońce, niebieskie niebo, granatowe morze, martwa
fala, fenomenalna widzialność i śnieżne, malownicze góry, wyraźne z odległości dwudziestu
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin