Antologia_Mlode wilki polskiej fantastyki_01_Mistrzowie fantasy.rtf

(1668 KB) Pobierz
Młode wilki polskiej fantastyki

Młode wilki polskiej fantastyki

Tom pierwszy:

Mistrzowie fantasy

 


Agnieszka Hałas

Gad i sługa ziemi

 

 

 

The breath of wind beneath my beating wings

Is slowly dying down...

Yet raging its final blow!

As it crumbles down... my castle in the air...

The relieving words offarewell and my earlhly

Hell...

(Sentenced Farewell)

 

 

 

Zło w dolinie

 

Dym dostrzegli po raz pierwszy ze szczytu połoniny. Szeroka siwa smuga wyrastała znad czarnej gęstwiny lasu, odcinając się wyraźnie na tle przejrzystego błękitu.

- Wioska? - rzuciła z nadzieją w głosie Naikiru.

Levayden zmrużył oczy, oceniając odległość.

- Mila, może dwie... Nie, za blisko. To musi być jakaś pojedyncza sadyba albo obóz węglarzy.

- Idziemy tam?

- No pewnie. Słońce już się chyli ku zachodowi. Miło byłoby dla odmiany przenocować pod dachem, nie sądzisz?

Naikiru krzywiąc się przeczesała ręką krótkie brązowe włosy. Z daleka można ją było wziąć za chłopca: nosiła męski strój, wygodniejszy w podróży. Kubrak i luźne spodnie zszarzały od pyłu. Wyglądała na zmęczoną.

- A do tego zamku, o którym tyle mi nabajałeś, daleko jeszcze?

- Cztery czy pięć dni. Nie wiem na pewno. Dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz odwiedzałem te strony. Ale w Gleyarvaigh nikt dziś nie mieszka, Naikiru. To ruina.

- Czemu?

- Przecież już ci mówiłem. A może nie? Dżuma szalała w Górach Ciszy, kiedy byłaś o, takim smykiem. Nie oszczędzała ani wieśniaków, ani możnych. Zmarł wtedy baron, zmarła jego małżonka i większość służby... Ci, którzy ocaleli, uciekli precz. Mówiono wręcz o ciążącej na zamku klątwie... Kiedy zaraza wygasła, hultajstwo, co się klątw nie boi, doszczętnie splądrowało Gleyarvaigh. Nie ma tam już nic ciekawego, tylko kamienie i nietoperze.

- To kiedyś było tam więcej do oglądania? W tak ubogiej okolicy?

- Nie wiesz, co mówisz, kozo! Stary baron był panem nie tylko z tytułu. Jego dziad i ojciec nazwozili łupów z wojen, a on pomnożył te dobra umiejętnym gospodarowaniem. Gleyarvaigh było siedzibą godną książąt! Cztery wieże, fosa, zwodzony most; a wewnątrz bez liku korytarzy, komnat... Wszystko kapiące od złota... Oho, uśmiechasz się? Myślisz, że ubarwiam niecnie? Mylisz się! Doskonale pamiętam, jak ten zamek wyglądał za czasów największej świetności. Występowałem tam... hm, kiedyż to było? Na rok czy dwa przed tym, jak srebrni magowie wszczęli wojnę z Nedgvarem.

- Prawie czterdzieści lat temu! Nie wiedziałam, że jesteś aż taki stary.

- Milcz, kozo... O czym to ja mówiłem? A, tak. O mojej pierwszej i ostatniej wizycie w Gleyarvaigh. To był piękny dzień, Naikiru. Syn barona żenił się w samo Święto Wiosny. Przywiózł sobie narzeczoną aż z Wysp Śpiewu, piękną jak kwiat, o czarnych włosach i oczach. Pochlebcy, i nie tylko, mówili o niej: Róża. Naprawdę nazywała się jakoś dziwnie... nie Una, ale podobnie... Unea chyba? Tak, Unea. Dźwięczne imię, choć barbarzyńskie. Pasowało do niej. Ech, huczne mieli weselisko...

- I ty tam byłeś, miód i wino piłeś, po brodzie ciekło, w gębie nic nie zostało... - Naikiru ze śmiechem uchyliła się przed kuksańcem, którego wymierzył jej Levayden.

- Żebyś wiedziała, dziewczyno. Byłem tam, słuchałem, jak gra orkiestra, podziwiałem kosztowne szaty biesiadników, jadłem wykwintne potrawy i piłem najlepsze talmeńskie wino. A kiedy przyszła kolej na mój występ, Opowiedziałem nowożeńcom najpiękniejsze historie, jakie zna nasz cech... Zaś oni w nagrodę ofiarowali mi... to. - Levayden rozsznurował pod szyją wytarty kaftan, wydobył wisior na cienkim łańcuszku; w sercu, misternie splecionym z cienkich błyszczących drucików, tkwił pojedynczy kamień o kaboszonowym szlifie. Naikiru westchnęła, zaskoczona. Dobrze znała ten wisior, ale jakoś nigdy nie poświęcała mu szczególnej uwagi. Teraz przyglądając się z bliska dostrzegła, że kruszec to prawdziwe czerwone złoto, a to, co weń wprawiono, bynajmniej nie jest barwionym szkiełkiem. Kiedy Levayden obrócił wisior w palcach, wewnątrz klejnotu roziskrzył się zielony ogień.

- Szmaragd? Prawdziwy?

Opowiadający skinął głową.

- Sporo wart, tak twierdzą jubilerzy, ale pierwej będę się żywił plewami i trawą, niż go sprzedam. To królewski dar. Przechowam go dla moich wnuków...

- O ile się jakichś dochowasz, bo na razie się na to nie zanosi - mruknęła dziewczyna, ale przezornie uczyniła to półgłosem, tak że Levayden niczego nie usłyszał. Akurat ten żart mógłby mu nie przypaść do gustu.

Levaydenowi szło na szósty krzyżyk; mimo to trzymał się krzepko i chodził wyprostowany jak struna. Długie szpakowate włosy okalały pociągłą, suchą twarz, która przy każdym uśmiechu pokrywała się siatką zmarszczek. Swój brunatny płaszcz spinał przy szyi prostą żelazną agrafą. Nie dorobił się majątku na swoich Opowieściach. Nigdy nie przywiązywał wagi do spraw materialnych. Był też zaprzysięgłym starym kawalerem. Wędrowali razem od dobrych ośmiu lat i Naikiru mogłaby przysiąc, że przez cały ten czas nie widziała u jego boku żadnej kobiety. Ona sama się rzecz jasna nie liczyła. Traktował ją jak córkę.

Ścieżka opuściła grzbiet połoniny. Przyszło im teraz schodzić stromym, trawiastym zboczem, usianym gdzieniegdzie młodymi świerczkami i kępami buczyny. Mokra po wczorajszym deszczu ziemia usuwała się spod nóg, trzeba było uważać, żeby nie zjechać niekontrolowanym ślizgiem w dół, dlatego na jakiś czas przestali rozmawiać.

Słońce zniżało się coraz bardziej, cienie stawały się dłuższe. W krzakach lirycznie zatirlikał jakiś ptak. Stromizna skończyła się. Weszli do lasu; ogarnął ich półmrok, pachnący igliwiem i grzybami.

- Czujesz? - spytał nagle Opowiadający.

Naikiru kiwnęła głową. Z wiatrem do ich nozdrzy doleciała wyraźna nuta spalenizny.

- Musi już niedaleko - zatarł ręce Levayden. - Ech, w samą porę! W gardle mi zaschło, napiłbym się. Choćby i tego nieudolnie udającego piwo mętu, który warzą z tutejszego owsa.

- Nieładnie pachnie ten dym - zmarszczyła nos dziewczyna. - Jakby pogorzeliskiem...

- Mówiłem, to pewnie węglarze.

- Czy ja wiem? To kiepskie miejsce na wypał. Popatrz, naokoło same świerki. Coś mi tu nie gra... Może zawrócimy?

- Też pomysł! Lada chwila będzie ciemno. Chodź, chodź, nie wydziwiaj. Tam, gdzie jest dym, jest i ogień, a na ogniu, dam głowę, warzy się strawa.

Bór rzedł. Pomiędzy drzewami padały ukośne czerwone promienie słońca. W ich świetle Naikiru pierwsza ujrzała to, czego się obawiała. Chwyciła Levaydena za ramię, ściągając go ze ścieżki. Oboje przykucnęli w sięgających wyżej pasa paprociach.

- Przed nami poręba, a na porębie spalona chata - uprzedziła gniewne pytanie towarzysza. - Ze zgliszcz wciąż się dymi, a ludzi ani śladu. Psiakrew, źle mi to pachnie. Wynośmy się stąd!

- Nie tak prędko! Trzeba sprawdzić, co tam się stało. Ja pójdę. Poczekaj tu.

Zanim zdążyła zaprotestować, Levayden podniósł się i zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku poręby. Naikiru patrzyła za nim z niepokojem.

Usiana ściętymi pniakami polana była szeroka, zarośnięta po brzegach gęstwiną pokrzyw i dzikich malin. Z rumowiska zwęglonych belek u jej najdalszego krańca wznosił się w niebo dym - ten sam, który dostrzegli z grzbietu połoniny. Pożar osmalił otaczające zarośla. Tylko dzięki wiosennym ulewom, które przesyciły wszystko wilgocią, nie zajął się las.

Levayden był w połowie drogi przez polanę, kiedy nagle krzyknął, okręcił się na pięcie i rzucił do ucieczki. Naikiru również o mało nie krzyknęła. W porę zatkała usta ręką, padając płasko w paprocie. Ocaliła w ten sposób życie.

Z krzaków po przeciwnej stronie poręby, z trzaskiem łamanych gałązek wychynął olbrzymi czarny kształt. Załopotały, wzbijając kurz i zeschłe liście, potężne nietoperze skrzydła; błysnęły okrutne, żółte oczy...

Naikiru dostrzegła to wszystko w ułamku sekundy, zanim - półprzytomna z przerażenia - wtuliła twarz w ściółkę. Usłyszała ryk bestii i zdławiony, urwany skowyt Levaydena. Uderzył w nią prąd powietrza, kiedy potwór zerwał się do lotu, by w okamgnieniu zniknąć ponad wierzchołkami świerków.

Zapadła martwa cisza.

Długo trwało, zanim dziewczyna odważyła się wstać.

- Smok! - wymamrotała, dygocąc od stóp do głów. - Na Otchłań... Ale przecież smoków nie ma...

Zmusiła się, żeby zejść na porębę. Nie zostało tam nic - nawet skrawek odzieży, nawet plamka krwi. Nic, co wskazywałoby, jaki los spotkał jej towarzysza.

Szloch wzbierał jej w gardle. Zdławiła go.

Była sama. Zmierzchało.

Uciekać? Ale dokąd? Czy potwór wróci? Może jest ich tu więcej? W pierwszym odruchu chciała czym prędzej ruszać w kierunku, z którego przybyli. Powstrzymała ją obawa przed błąkaniem się na oślep w ciemnościach, a także myśl o Levaydenie. Może nie zginął... Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym większą zyskiwała pewność, że potwór nie pożarł go, lecz uniósł żywego - tylko dokąd? I dlaczego? Wyobraźnia od razu podsunęła dziewczynie kilka możliwych wytłumaczeń, każde bardziej nieprawdopodobne od poprzedniego. Naikiru siłą odsunęła od siebie te myśli. Teraz ważne było jedno - przeczekać noc.

Postanowiła nie oddalać się zanadto od poręby ze spaloną chatą. W końcu smok zniszczył tu już wszystko, co było do zniszczenia, więc po co miałby wracać? Dopóki resztki dziennego światła na to pozwalały, nazbierała w zaroślach gałęzi i chrustu. Rozpaliła ognisko nie na samej polanie, lecz w lesie: w głębokim, obrośniętym krzakami wykrocie. Postanowiła czuwać - na wszelki wypadek. Wątpiła zresztą czy dałaby radę zasnąć. Wyjęła z plecaka suchary i ser, ale musiała je schować z powrotem; nie była w stanie jeść. W manierce zostało mało wody, nie odważyła się jednak ruszyć na poszukiwanie strumienia.

Nad koronami świerków mrugały gwiazdy. Niebo z fioletowo-niebieskiego stało się czarne. Wśród ciszy posępnie zahukał puszczyk. Coś szurało w zaroślach; raz czy drugi błysnęły tam oczy jakiegoś zwierzątka. Puszczyk zahukał znowu. Naikiru szczelniej otuliła się płaszczem. Powieki zaczynały jej trochę ciążyć.

Nagle w oddali zabrzmiało przeciągłe wycie. Powtórzyło się po chwili - znacznie bliżej. Dorzuciła do ognia. Doprawdy, wolałaby w tej chwili nie być sama. Wyjęła swój krótki sztylet i przesunęła kciukiem po ostrzu.

Ponura wilcza pieśń rozbrzmiewała teraz w regularnych odstępach czasu, raz głośniej, raz ciszej, dolatując z różnych stron. Wilki boją się ognia. Wilki boją się ognia, powtarzała sobie Naikiru, zaciskając zęby. Naszykowała na wszelki wypadek solidny kij. Same wilki nie przerażały jej aż tak bardzo, nie wiosną i nie w tych stronach - lasy Gór Ciszy obfitowały wszak w zwierzynę Przypomniały jej się jednak powtarzane przez wieśniaków bajania o wałęsających się po puszczy monstrach rodem z Otchłani, łasych na ludzkie mięso. Przed oczami ponownie stanął jej gigantyczny czarny jaszczur o nietoperzowych skrzydłach. Co jeszcze mogło się gnieździć w tych borach? Młaki, zwodziasze, martwce? Jędze o żelaznych zębach?

Las znowu ożył wyciem, dobiegającym ze wszystkich stron naraz Naikiru mocniej ścisnęła w ręku kij. Wydało jej się, że w zaroślach dostrzega dwoje świecących ślepi. Wrzasnęła, tupiąc nogą. Ślepia zniknęły, ale nie na długo. Zaszeleściło. Jeden... dwa.. trzy szare cienie pojawiły się na skraju wykrotu, spoglądając w dół. Przełknęła ślinę czując, że krew odpływa jej z twarzy. Wrzasnęła jeszcze głośniej. Chwyciła płonącą żagiew, zamachała nią groźnie. Wilki boją się ognia. Na Otchłań! Te tutaj najwyraźniej się nie bały. Stały bez ruchu, popatrując na nią złośliwie, zupełnie jakby na coś czekały. Na przykład na sygnał do ataku.

Naraz coś puszystego i białego potężnym susem przesadziło krawędź wykrotu, lądując z gracją o krok od dziewczyny. Naikiru krzyknęła, bardziej z zaskoczenia niż ze strachu. Widziała już, że to nie wilk.

Stworzenie budową ciała przypominało rysia, ale było odeń sporo większe i białe jak śnieg - bez jednej ciemniejszej cętki. Zielone latarnie oczu spojrzały na nią przenikliwie. Naikiru uświadomiła sobie, że nie ma do czynienia ze zwykłym zwierzęciem.

- Zostań tam.

Rozkaz zabrzmiał w jej głowie głośno i wyraźnie. Dziewczyna posłusznie cofnęła się aż pod ścianę wykrotu.

Stworzenie zwróciło się teraz w stronę wilków. Sierść na jego grzbiecie zjeżyła się, ogon rytmicznie uderzał o boki. Naikiru wstrzymała oddech. Po nieskończenie długiej chwili wilki zaczęły się powoli wycofywać, aż zniknęły w mroku. Biały ryś parsknął jakby z pogardą.

- Oho, co my tu mamy? - odezwał się nagle basowy głos. Pobrzmiewała w nim drwina. - Jest dzielny obrońca, a gdzież się podziała ta, której zamierza bronić?

Z ciemności wyłonił się mężczyzna. Na jego widok Naikiru poczuła, że serce podchodzi jej do gardła Wysoki i barczysty, miał na sobie podzwaniającą przy każdym kroku kolczugę, nagolenniki i pas zdobiony złotymi guzami. Wilczy łeb z wyszczerzonymi kłami służył mu za hełm; z ramion zwieszała się peleryna z wilczych futer, podbita szkarłatną tkaniną. Szyję chroniła najeżona kolcami żelazna obroża. Spod hełmu opadały długie, skołtunione czarne włosy. Grubo ciosaną śniadą twarz pokrywały zygzaki tatuażu. W ręku dzierżył miecz o ciemnej, pozbawionej połysku, jakby osmolonej klindze.

- Och, teraz cię widzę... Nie ruszaj się, owieczko. - W jego oczach pełgały czerwonawe ogniki. - Dostanę cię, jakem Wilczarz!

Biały ryś zasyczał niby wąż, kładąc uszy płasko. Naikiru znów usłyszała w głowie jego głos, czy raczej przekaz myślowy:

- Jeszcze się pokaże, kto dostanie kogo. Zmierz się wpierw ze mną, plugawcze!

Wilczarz zaśmiał się chrapliwie. Bez ostrzeżenia zamachnął się mieczem. Białe stworzenie uskoczyło, a potem szybko jak błyskawica zaatakowało, obalając wojownika na ziemię. W tej samej chwili dziewczyna przeraźliwie krzyknęła. Z zarośli wyroiło się całe stado wilków i wszystkie naraz rzuciły się w wir walki. Na dnie wykrotu zakotłowało się; rozległo się mrożące krew w żyłach warczenie, kłapanie zębami, wściekły syk, prychanie i charkot. Zadeptane ognisko zgasło. Naikiru uznała, że to najlepszy moment, żeby wziąć nogi za pas.

Nie uciekła daleko. Tuż przed nią wyrósł znienacka Wilczarz. To niemożliwe!, pomyślała rozpaczliwie, a w następnej sekundzie już szamotała się w jego uścisku. Wojownik potrząsnął nią jak szmacianą kukiełką.

- Umknąć chciałaś? Nie tak prędko! Chodź, chodź, owieczko. Zobaczysz, jak kończą moi wrogowie!

Chociaż próbowała się opierać, powlókł ją z powrotem w kierunku wykrotu, w którym panowała teraz złowróżbna cisza. Żadnego ruchu w ciemnościach... Wilczarz coś wymamrotał i wdeptane w ziemię węgle na powrót buchnęły płomieniem, oświetlając straszliwą scenę.

Krew. Mnóstwo krwi, jak w rzeźni. W lepkiej kałuży piętrzyły się zwłoki sześciu czy siedmiu wilków. Ale biały ryś umierał. Jego gęste futro w stu miejscach plamiła posoka. Wnętrzności wylewały się z rozszarpanego brzucha. Zakończone potężnymi pazurami łapy drapały ziemię. Wilczarz zaśmiał się. Brutalnie kopnął bezwładne ciało. Zamglone, gasnące zielone ślepia otwarły się odrobinę szerzej, z pyska wyrwał się cichy skowyt. Naikiru poczuła falę ślepej wściekłości.

- Zostaw go!!! - zawyła. Szarpnęła się, próbując przełamać uchwyt prześladowcy. Wilczarz, wciąż się śmiejąc, zdzielił ją w twarz pięścią w nabijanej ćwiekami rękawicy. Zobaczyła gwiazdy.

- Nie krzyczysz? - zasyczał, tarmosząc ją za kark jak szczenię. - Nie bolało? Chcesz jeszcze?

Usiłowała się uchylić; bez powodzenia. Zamachnął się i uderzył jeszcze raz. Krzyknęła. Czuła na policzku krew; ćwieki rozcięły skórę.

- To dopiero początek zabawy - oznajmił wojownik, szczerząc zęby.

Skrępował ręce Naikiru za plecami, jej własnym paskiem. Z mroku obserwowało ich kilkanaście par świecących ślepi. Ocalałe wilki znów zgromadziły się wokół swego pana, czekając na rozkazy.

- Pilnujcie jej! - rzucił Wilczarz. - Niech się nie waży ruszyć na krok. Stój spokojnie, owieczko, inaczej moje pieski gotowe odgryźć ci nóżkę!

Sztyletem pospiesznie nakreślił na ziemi krąg. Na jego obwodzie wypisał tajemnicze znaki. Naikiru mimo przerażenia zachowała dość przytomności umysłu, żeby zauważyć, iż wojownik mocno kuleje. Spod kolczugi spływała krew, plamiąc błyszczący nagolennik. Został ranny w udo. Czy poważnie? Chyba nie.

Ciałem białego stworzenia wstrząsnął ostatni, konwulsyjny dreszcz. Wydało jej się, że na skraju świadomości słyszy szept:

- Shay... Żegnaj... Spo... tkamy się w innym kró... lestwie...

Światełko pełgające w zielonych ślepiach zagasło.

Skończywszy rysować krąg, Wilczarz pochylił się nad nią. Naikiru zesztywniała. Jego straszliwe oczy wyglądały, jakby wewnątrz nich szalała Otchłań - czerwone czerwienią płynnej lawy, ze źrenicami niby czarne szczelinki. Teraz wiem, co czuje ptak, gdy patrzy na niego wąż, przemknęło jej przez myśl. Mężczyzna ujął ją za ramiona. Pogładził po policzku.

- Słaba z ciebie żyła - mruknął z niesmakiem. - Zanadto się strachasz... Ale ja sobie poradzę. Twoja młoda krew uleczy moją ranę, owieczko. Nie opieraj się! Unieś głów. O, właśnie... Nie odwracaj wzroku! Patrz na mnie! Lubię, kiedy patrzycie...

Chwycił ją jedną ręką za włosy i odciągnął głowę daleko do tyłu. Jego oblicze znienacka zafalowało, przemieniając się w płaski, pokryty łuskami pysk. Zamigotały wydłużone, igłowate kły; pomiędzy nimi poruszył się rozwidlony język. Naikiru zaszamotała się rozpaczliwie; na próżno. Kątem oka dostrzegła, że symbole kręgu zaczynają się jarzyć rubinowo Wilki jak na komendę zawyły, wznosząc łby.

Samego ukąszenia prawie nie poczuła. Było tak, jakby lodowato zimny prąd uderzył z wielką siłą w jej ciało, odbierając oddech. Ból nadszedł w chwilę później - szarpiący, potworny. Nie mogła się poruszyć ani złapać tchu. Tonęła...

Wpatrzone w nią oczy Wilczarza wydawały się palić skórę żywym ogniem.

Umieram, zdążyła pomyśleć. Potem ogarnęła ją czerń.

 

 

Wysłannik

 

Przytomność wracała powoli. Naikiru jęknęła, usiłując rozewrzeć sklejone powieki. Bolały ją wszystkie kości, czuła się tak, jakby całe ciało było jednym wielkim sińcem. Leżała przykryta czymś szorstkim i ciężkim; w nozdrzach wiercił zapach dymu, owczej wełny i suszących się ziół. Szyję miała grubo omotaną płótnem. Opatrunek zesztywniał od zaschniętej krwi.

Ostrożnie uniosła się na łokciach, zaciskając zęby, kiedy ten drobny ruch spowodował falę mdłości. W mroku pełgał słaby czerwony poblask; węgle żarzyły się w prymitywnym palenisku. Dym uchodził na zewnątrz przez szpary w strzesze. Z poczerniałych ścian zwieszały się pęczki ziela. Znajdowała się w jakiejś ubogiej chacie albo szałasie pasterskim.

Spróbowała zwlec się z posłania, ale...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin