!William Goldman - Bracia.pdf

(931 KB) Pobierz
New Rich Text Document
Wiliam Goldman
Bracia
Dedykuję siostrom ...
przed początkiem... ...
nad Karaibami zapadał zmrok... olbrzym wynurzył się ze spokojnych wód, wyprostował się,
podążył w kierunku plaży... "olbrzym" to niewłaściwe słowo, nie miał bowiem odpowiednich
rozmiarów... skojarzenie to nasuwało się jednak, gdyż jego nagie ciało, tak bardzo opalone w
słońcu, dawało wrażenie potężnej siły... i był duży... szczególnie ramiona... z jakiejś małej,
opuszczonej wysepki dało się słyszeć ptaki, które wyśpiewywały swe nocne wokalizy... przez
tyle lat były jego głównymi kompanami... ile to już lat?... ...być może ptaki wiedziały... ...on z
pewnością nie wiedział, nie obchodziło go to... w równym stopniu jak to, jaki jest w tej chwili
miesiąc... lub dzień tygodnia... ...wiedział jedynie tyle... dzisiejszy dzień był dniem pływania...
to niezupełnie prawda, ponieważ każdego ranka przez jakiś czas przebywał w wodzie... ale
tego właśnie dnia wyruszył o świcie, płynął do momentu, gdy słońce stało wysoko na niebie,
następnie zawrócił, popłynął z powrotem na wyspę... a gdyby pomylił kierunki, przepłynął
obok wyspy, co wtedy? ...być może ptaki wiedziały... ...on wiedział tylko tyle, że po dniu
pływania następował dzień, w którym trzeba było wzmocnić ręce... kiedyś potrafił zabijać
każdą z nich, ale umiejętność ta, to nie to samo, co jazda na rowerze, można było ją stracić -
i to szybko; a więc pracował nad rękami, gdyż ich siła mogła się jeszcze okazać przydatna...
a po dniu ćwiczenia rąk przychodził dzień na ćwiczenie reszty ciała... a po dniach ćwiczeń
przychodził dzień, który spędzał nad książką... a potem następny dzień przeznaczony na
pływanie bez końca... cały tydzień ścieśnił do czterech dni... nic dziwnego, że nie miał
poczucia upływających miesięcy... ...ptaki śpiewały coraz ciszej... ...podążył do jedynej części
wyspy, gdzie istniała jakaś cywilizacja, podszedł do przybudówki ze spadzistym dachem,
gdzie znajdowało się urządzenie do oczyszczania wody... zaczerpnął wody z metalowego
kubka... wypił jeszcze parę łyków... potem jadł owoce i orzechy, które zebrał tego ranka,
zanim wyruszył w drogę... jadł... i znów pił... słońce chyliło się ku zachodowi... wyciągnął się
na ziemi... ziewnął... po pływaniu zawsze czuł się senny... ułożył się wygodniej, pod opaloną
skórą widać było wyraźnie napięte mięśnie... był niezwykle przystojnym mężczyzną... a może
byłby taki, gdyby jego ciemne oczy miały w sobie więcej życia... trudno powiedzieć, co kryło
się w tych oczach... ...być może ptaki wiedziały... ...doprawdy nadzwyczajne dzieło sztuki -
można tylko podziwiać... ale nie doskonałe... blizna była zbyt widoczna... nawet po tylu latach
ciągnęła się niczym czerwona droga po płaskim brzuchu... wąska droga, lecz długa, a
zadana kiedyś rana była głęboka... nic dziwnego, że... w końcu zabiła go... ...nastał już
brzask... zjadł śniadanie: orzeszki, jagody, czysta woda... przeciągnął się... wskoczył do wody
i szybkim kraulem opłynął wyspę... ...już wysuszony przechadzał się po białej plaży w
poszukiwaniu doskonałego miejsca... nie, nie doskonałego, wszędzie było tak samo -
szeroka plaża, blady piasek... tego właśnie szukał... wybrał miejsce, ukląkł, zacisnął mocno
prawą pięść i uderzył energicznie w piasek... rozległ się cichy odgłos... ...ale ptaki usłyszały...
zaskrzeczały; trzepocząc skrzydłami, ze wszystkich stron zlatywały w kierunku najbliższych
drzew... nigdy nie wiedział, dlaczego to było dla nich czymś fascynującym, to był problem do
rozwiązania, problem dla niego... ...a więc zabrał się do dzieła... ...prawa ręka uderzyła
ponownie, dokładnie z taką samą siłą jak uprzednio, potem powtarzał to wiele razy - setki,
tysiące razy... pięść wydrążyła w piasku dziurę... walił ręką coraz mocniej i szybciej, a dziura
stawała się coraz głębsza, aż w końcu gdy była już tak głęboka, że mieściło się w niej całe
ramię, rozłożył palce na dnie i lewą ręką szczelnie zasypał dziurę... teraz zaczął obracać
ręką, natrafiając na opór piasku... ...nie wiedział, oczywiście, ile to trwało minut, ale, kierując
się wschodzącym słońcem, doszedł do wniosku, że przeminął odpowiednio długi czas...
wtedy uwolnił prawą rękę i zaczął uderzać lewą... było to ważne - a właściwie jedyne, co
miało znaczenie: ręce powinny posiadać identyczną siłę... identyczną siłę zabijania...
faworyzowanie jednej ręki w walce osłabiało pozycję walczącego... dawało przewagę
wrogowi, a to przecież było niekorzystne, należało mieć przewagę - jeśli chciało się wygrać...
oczywiście w walce nikt nie wygrywał, ale jeśli się chciało przetrwać, to trzeba było
przeważać w każdym calu... ...a czy on sam chciał przetrwać...? ...niewystarczająca ilość
dowodów, Wysoki Sądzie... ...przestał o tym wszystkim rozmyślać i z powrotem zajął się
piaskiem... robił to do momentu, gdy słońce znalazło się w zenicie, wskoczył ponownie do
wody, aby popływać, gdyż jego ciało ociekało potem; chciał nabrać siły do zadawania
ciosów... potem znów przyklękał i uderzał aż do momentu, gdy słońce zaczęło się chylić ku
 
zachodowi... zwykła kolacja, woda, a kiedy było już ciemno, położył się pod zadaszeniem i
zamknął oczy... ...był tam Babe... - Cholera. ...usiadł, znów przyklęknął... złą stroną tych dni
kiedy ćwiczył siłę rąk, było to, że od czasu do czasu, choć niezbyt często, nie był na tyle
wyczerpany, by zasnąć natychmiast... nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy zdarzy się to
ponownie, ale gdy już się zdarzało, pojawiał się wtedy jego ukochany braciszek, Babe... i w
takich właśnie chwilach chciał zrzucić z siebie cały ten balast i biec przez ciemny piasek, a
potem walić w wodę jak cepem i nie bacząc na wysiłek i odległość dzielącą go od stałego
lądu, dopływał do miejsca, gdzie czekał samolot, następnie leciał tam, gdzie akurat znajdował
się Babe; brat czekał już na lotnisku, potem obydwaj płakali, obejmowali się i... ...i takim oto
żenująco sentymentalnym gównem był ów sen na jawie... nawet gdyby się kiedykolwiek
spotkali - a to miało nie nastąpić - nie byłoby spontanicznych uścisków ani łez... ponieważ
Babe miał pewność co do jednego: jego starszy brat nie żyje... a co więcej, wyglądał teraz
zupełnie inaczej, niewielu ludziom znany był jego obecny wygląd... - On nie żyje, mój brat nie
żyje, kim ty jesteś? - takie słowa wypowiedziałby Babe... i słowa te byłyby uzasadnione...
...rozłożył się znów na ziemi, całą mocą swego umysłu próbował wyrzucić z pamięci tę wizję,
a jego umysł posiadał potężną siłę, pracował nad nim równie wytrwale, jak nad swoim ciałem,
aby i jedno, i drugie podporządkować swojej woli - co w końcu udało mu się osiągnąć... tak
było prawie zawsze... ale były noce, rzadkie i niespodziewane, gdy umysł wymykał się spod
kontroli; przywoływał wtedy pamięć o Babie, o ich dzieciństwie, także o rzeczach złych, choć
najczęściej tych dobrych... i te noce były ciężkie, bardzo... ...wysoko w niebie... był na
wierzchołku drzewa tropiąc ptaki, gdy nagle usłyszał... wrrrrr... dochodziło z bardzo daleka,
jednak rozpoznał to... wrrrrr... ptaki znajdowały się kilka gałęzi niżej i jakiś głos podpowiedział
mu, że powinien zejść szybko na ziemię, natomiast inny głos mówił, że ptaki lubią te
igraszki... miał nadzieję, że lubią... a więc skoczył za nimi w dół... wspaniale potrafił się teraz
wspinać po drzewach... początkowo wchodził na drzewa, aby ćwiczyć zwinność... oczywiście
siłę również... setki razy podciągał się na grubszych gałęziach... ale zwinność była dla niego
najważniejsza, liczyła się też szybkość, tak więc zaczął wspinać się wysoko i doszedł do
wniosku, że ptaki nie mają właściwie nic przeciwko temu... z początku skrzeczały i uciekały w
różnych kierunkach, z czasem jednak nabrały odwagi i zdarzało się - tak przynajmniej
podejrzewał - że przysuwały się bliżej, aby naigrawać się z niego, gdy starał się dopędzić je
skacząc na niższe gałęzie... oczywiście nigdy nie zdołał złapać żadnego, a nawet gdyby mu
się to udało, to i tak nie zrobiłby im krzywdy... ...wrrrrr... wrrrrr...! ...silnik helikoptera warczał
coraz głośniej... z gracją zsunął się w dół po gałęziach, stanął na piasku, zerknął ukradkiem...
maszyny nie było jeszcze widać, ale wkrótce miała się pojawić - a to oznaczało, że jego pobyt
na wyspie zakończył się... ...był im potrzebny... ...a co sam myślał na ten temat?...
...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...ale nie można było zaprzeczyć, że w
pewnym sensie czuł się podniecony, usiadł, słuchał warkotu silnika, zamknął oczy, usłyszał
głos Perkinsa, najlepszego przyjaciela w Dywizji, słowa te wypowiedział wiele lat wcześniej...
-...będę się streszczał: byłeś właściwie martwy, wróciłeś z bardzo daleka, tyle nad tobą
pracowaliśmy, że powinieneś choć mrugnąć powiekami albo ścisnąć mnie za palec, czy
potrafisz to zrobić? ...no dobrze, lekarze myślą, że na razie nie może być lepiej, chyba że
zastosuje się jakieś radykalne metody - jeśli okażą się skuteczne, to i tak możesz stać się
czymś, co przypomina jarzynę - ta rana rozerwała twój żołądek, a ja obiecuję, że nie pozwolę
na to, byś był jarzyną, zbyt wiele ci zawdzięczam, zabiję cię własnymi rękami, zanim
pozwolę, by się to stało, ale mam pomysł, musisz posłuchać - posłuchać, jaki to pomysł -
teraz nie ma z ciebie żadnego pożytku i może tak zostać na zawsze, ale jeśli wyciągniemy
cię z tego, zyskasz coś, co da ci olbrzymią przewagę - wszyscy inni wiedzą, że nie żyjesz -
no więc jeśli przetrzymasz noc i wszczepimy w twoje ciało trochę siły, wtedy zamienię cię w
kogoś innego - odciski palców, twarz, głos, wszystko zgodnie z najnowszymi osiągnięciami
chirurgii - zajmie to całe lata; dostaniesz fałszywe papiery; będziesz poddawany kolejnym
zabiegom przechodząc z jednego szpitala do drugiego, czy zaryzykujesz? To będzie
powolne jak agonia i niesłychanie bolesne, niesłychanie, a więc zamrugaj albo ściśnij mnie za
palec... ...zammm...rrugajjj... -...no dobrze - jest taka wyspa, odizolowana od reszty Karaibów,
nie przelatują tam żadne samoloty, nie przepływają tamtędy statki - polecimy tam razem
helikopterem; w drodze powrotnej pilot zostanie odstawiony na boczny tor, a więc tylko ja
będę o tym wiedział - jeśli umrę, nikt nigdy po ciebie nie pośle, ja też mogę tego nie uczynić -
jeśli to zrobię, to tylko z jakiegoś niezwykle ważnego powodu, będziesz najbardziej
samotnym człowiekiem na Ziemi - jeśli umrzesz na wyspie, nikt się nie dowie, jeśli postradasz
zmysły, nikt nie będzie wiedział - spędzisz tam całe lata, ale w tym czasie musisz
przygotować się na przyjęcie sygnału do powrotu - jestem pewny, że znów będziesz miał w
sobie dość sił - chodzi po prostu o to: czy chcesz uciec z tego świata, być może na zawsze?
...zamrugaj i ściśnij... - Udało się - powiedział Perkins - no i klamka zapadła. Helikopter, który
 
obniżył swój lot, stał się teraz widoczny. Mieszkaniec wyspy przebrnął przez piach, podszedł
do zadaszenia, szybko odszukał ubranie, w którym tu przybył, włożył je koszulę, spodnie,
buty. Okropnie krępowały mu ruchy, ale pasowały. Przynajmniej osłaniały ciało. Helikopter
zniżał się teraz do lądowania. Przez chwilę, wpatrując się w niego, poczuł dziwny chłód. Tak
bardzo się starał, aby odzyskać całą swoją siłę, ale jedynymi przeciwnikami były dla niego
drzewa, piasek, woda Karaibów. Co by się stało, gdyby teraz go wzywali, a on zawiódł? Tak
wiele eksperymentów kończy się niepowodzeniem. Zanim przydzielą mu jakieś zadanie,
zostanie z pewnością poddany ciężkiej próbie. Jeśli spisze się dobrze, to w porządku; jeśli
nie, będzie szybko odstawiony na boczny tor. Podszedł do drzewa. Na poziomie jego
ramienia znajdowała się dość gruba gałąź. Nie taka jak pień, ale znacznie grubsza od innych.
Uderzył w nią lewą ręką, potem prawą. Złamana spadła na ziemię. Popatrzył na ręce. W
ogóle nie poczuł bólu, to z pewnością dobry znak. Być może był nadal skałą Scylli - a nie
jedynie pozostałością po niej. Jakaś część jego osobowości miała nadzieję, że tak właśnie
było. Ta część, która była ciekawa świata. Ryczący helikopter świadczył bowiem o tym, że
nie wzywają go po to, by wykonywał jakieś dziecinnie łatwe zadanie, nie każą mu przecież
strzyc trawników lub sprzątać zabawek. Nie; gdzieś tam musi się dziać coś strasznego... `pk
Rywale I. Eksperyment w Tring To dziwne, ale braci nikt nie opłakiwał. Z pewnością byli
braćmi, gdyż pomimo różnicy wzrostu wyglądali na bliźniaków - takie same fryzury, szkolne
mundurki, taki sam schludny wygląd, dzieciaki jak z filmu Disneya; jeden, cudowny, być może
ośmiolatek, drugi, lubiący jeszcze dziecięce pieszczoty, liczył prawdopodobnie sześć lat - i
tak oto, w typowo angielskie, łagodne popołudnie szli obok siebie podnieceni, w doskonałej
zgodzie i harmonii. Była sobota, początek lata, dwa tygodnie przed Wimbledonem, słońce
stało wysoko, bladoniebieskie brytyjskie niebo, czując się jakby samotne, przyozdobiło się dla
towarzystwa białymi chmurkami. Chłopcy szli wzdłuż Spruce Mews w miasteczku o nazwie
Tring, uważając, by trzymać się krawędzi drogi; szli żwawym krokiem, ale gdy zobaczyli
przed sobą skrzyżowanie z High Street, przyśpieszyli jeszcze bardziej. Młodszy z nich
przystanął, następnie wybełkotał w podnieceniu: - Jestem pewny, że przy śniadaniu
słyszałem brzydkie słowo. Wiesz, co znaczy słowo fallus? - Och, oszczędź mi tego -
odpowiedział ośmiolatek. - No co, wiesz, wiesz? - Jego głos miał teraz ton konspiracyjny. -
Mama użyła tego słowa, kiedy wchodziłem, ale gdy zobaczyła mnie, zaczęła mówić szeptem
- tak jak to zwykle bywa, gdy nie chce, abyśmy coś usłyszeli - a tatuś dał znak, aby zamilkła,
co tylko utwardziło mnie w podejrzeniach. - Chyba utwierdziło, Ollie, wydaje mi się, że słowo
"utwierdziło" byłoby bardziej odpowiednie. - Dziękuję, Stan. Tak lubię, jak nie wyśmiewasz się
ze mnie, a tylko poprawiasz moje błędy. Nie lubię, gdy przesiadasz w krytykowaniu mnie. -
Przesadzasz. Musisz pomyśleć, zanim coś powiesz, głowy nie używa się tylko od okazji do
okazji; pamiętaj, że masz ją na karku cały czas. - Czasem mówię takie głupstwa. To
podniecenie. Stan pokiwał głową, zatrzymał się na rogu High Street. - Wiem. Weź mnie za
rękę, Ollie, kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę. Ollie wyciągnął rękę, Stan podał
swoją i znów, w idealnej zgodzie, przebiegli w podskokach na drugą stronę, gdzie znajdowała
się cukiernia. - Stan, czy jesteśmy niesamowicie mądrzy? Starszy chłopiec zastanowił się
nad odpowiedzią. - Być może, przypuszczam, że tak. To nie nasza wina. Myślę, że tak jest.
Ollie zamrugał oczami. - Jeszcze raz, proszę! - Zanim zapytałeś czy jesteśmy niesamowicie
mądrzy, chciałeś wiedzieć czy znam słowo fallus. Właśnie odpowiedziałem. Ollie wybiegł
przed starszego chłopca i zagrodził mu drogę. - Powiedz, powiedz. - Nie powiem ci, co to za
słowo, zrobię coś więcej, podam ci jego pisownię. Zaczyna się od litery p. - Dobrze, co dalej?
- Następną literą jest e. - Pe... i co dalej? - Pen... - Chyba już wiem, chyba wiem, no dalej! -
Ostatnią literą jest z. Fallus, to znaczy peniz. W tym momencie ruszyli dalej, trzymając się za
ręce. - Peniz? - powiedział Ollie, najwyraźniej rozczarowany. - Czy to brzydkie słowo? Dla
mnie wcale nie brzmi brzydko. Kiedy mówi się szczać, to inna sprawa. Szczać! Stan, chyba
peniz nie należy do tej samej kategorii słów. - Jestem pewny, że mam rację. Kiedyś
wystarczyło nazwać kogoś "peniz", aby zostać spoliczkowanym i następnego dnia o świcie
wyzwanym na pojedynek. Ollie szurał butami o chodnik. - No, skoro tak mówisz, to pewnie
tak jest, ale... Nagle zatrzymał się i zrobił szybki krok w taki sposób, że prawie cały schował
się za Stana. W tym momencie pojawiła się przed chłopcami kobieta w średnim wieku. Była
ciężka, ale dość ładnie ubrana, a jej uśmiech był z pewnością miły. Ollie nie mógł się
powstrzymać i wlepił wzrok w jej prawe oko, które prawie całkowicie przykrywała zwisająca
powieka. - Musicie mieć odwagę - zaczęła - sami na ulicy. - Ponieważ jest nas dwóch -
powiedział Stan - nie jesteśmy zupełnie sami. - To prawda, ale nie jesteście w towarzystwie
nikogo dorosłego. - Acha. Nie pierwszy raz jestem sam na ulicy, dla Olliego to specjalny
dzień - jutro kończy siedem lat i wyszliśmy, aby kupić jakieś słodycze. - No proszę, siedem lat
- szybkim ruchem ręki dosięgnęła stojącego za Stanem Olliego i uszczypnęła go w policzek. -
Ollie nie lubi być szczypany - powiedział Stan. - Nie sądzi, aby świat odnosił z tego jakąś
 
korzyść. I mnie też proszę nie szczypać, ponieważ mamy takie same upodobania. - Jest mi
bardzo przykro - odrzekła kobieta z obwisłą powieką i szybko cofnęła rękę. - Przyglądałam
wam się po prostu, gdy szliście w moją stronę, wyglądaliście na takich wspaniałych i
szczęśliwych chłopców. - Dziękuję, pani jest bardzo uprzejma - odpowiedział Stan. - Musicie
pozostać tacy na zawsze - dodała kobieta z obwisłą powieką. - Obiecajcie, że przynajmniej
spróbujecie. Z upływem lat staje się to nieco trudniejsze. - ślubujemy - powiedział Stan,
podnosząc prawą rękę, zaś stojący za nim Ollie jakby potaknął. Kobieta z obwisłą powieką
uśmiechnęła się i poszła w swoją stronę. Ollie stanął obok brata i obaj obserwowali, jak
odchodziła. - Myślałem, że chce nas wytargać za uszy, Stan. - Oj! Oszczędź mi tego. Za
często oglądasz telewizję. Miała uprzejmy uśmiech, a to zwykle oznacza, że nie ma powodu
do obaw. Po prostu odczuwała samotność. Ollie zaczął wtedy mówić szeptem. - To dlaczego
chodzi po ulicy i straszy ludzi, mrużąc to swoje oko? - Nie robi tego celowo. - Nie robi? - Nie,
to wada urodzona - Stan potrząsnął głową. - Narodzona. - Znowu potrząsnął głową. - Szczać.
- Peniz - zawtórował Ollie i obydwaj zaczęli chichotać, kontynuując wędrówkę do cukierni.
Fern poczuła ulgę, słysząc ich śmiech. Wiedziała, że tego mniejszego zaintrygowało jej oko i
że dla bezpieczeństwa schował się za plecami brata. Opadająca powieka była czymś, co
towarzyszyło jej już tak długo, że często o niej zapominała. Ułomność nie przeszkadzała jej
aż tak bardzo, sama powieka nie przypominała zresztą blizny i nie była odrażająca. Dorośli
nie zwracali na nią specjalnej uwagi być może dlatego, że Fern zawsze była uśmiechnięta - a
uśmiech był niezaprzeczalnie jej mocną stroną. Jednakże od czasu do czasu zdarzało się, że
powieka Fern wywoływała w jakimś dziecku strach - a tak stało się właśnie w tej chwili -
dlatego kobieta czuła się poirytowana do momentu, gdy głośny śmiech upewnił ją, że jej
osoba rzuciła jedynie krótkotrwały cień, nie wywołując poczucia zagrożenia. Odczuwała więc
ulgę - ci chłopcy byli taką cudowną parą. Miała zamiar nawiązać z nimi krótką rozmowę, a
potem zdać relację na temat związanych z tym odczuć. Zastanawiała się, czy opowie o
nieprzepartej chęci uszczypnięcia mniejszego chłopca w policzek? Wykonała ten gest, aby
uspokoić go; ale nie tylko - chciała wyrazić tym gestem, że chłopcy byli dokładnie tacy, jak
powiedziała: wspaniali, szczęśliwi. I mieli dobre maniery. I byli ładnie ubrani. Większość
młodzieży w dzisiejszych czasach - pomyślała Fern - przynosiła wstyd swojemu domowi,
szkole i kościołowi - oczywiście, jeśli młodzi ludzie w ogóle uczęszczali na mszę. Byli tacy
nieuprzejmi, nie okazywali innym szacunku. Dobry Boże, zmiłuj się nad tym światem, gdy to
pokolenie dzieciuchów przejmie sprawy w swoje ręce za jakieś dwadzieścia pięć lat! Ale ci
dwaj - istna doskonałość. No, niezupełnie. Być może zbyt sprytni i odrobinę wyniośli. Nie było
jednak sensu zaprzeczać, że gdyby mogła wziąć ich ze sobą do domu - zrobiłaby to. I
przyrządzałaby im smaczne posiłki. I brałaby ich na niedzielne spacery, chwaląc się przed
wszystkimi ich zaletami. I jakby chciała krzyknąć: popatrzcie, oto moje dzieło. Popatrzcie na
moje... W tym miejscu jej potencjał wyobraźni wyczerpał się. Stała nieruchomo na High
Street, wpatrując się w wystawę małego sklepu tytoniowego, jej myśli zaczęły biec wolniej.
Prawda była taka: prawie w ogóle nie miała wyobraźni. I właśnie to, w stopniu większym niż
wszystko inne, stanowiło tajemnicę jej sukcesu. Była doskonała, jeśli chodziło o wykonanie
jakiegoś polecenia. "Mała Fernie? Pierwsza w klasie - wystarczy raz jej coś powiedzieć i
rozumie, o co chodzi, wszyscy inni zapomną, ale ona zapamięta. Głupie polecenia - niestety
też. Jaka szkoda, że nie ma więcej takich, jak stara poczciwa Fern." Tego dnia miała
wykonać dwa polecenia. Pierwsze zostało już wykonane i polegało na tym, że miała znaleźć
jakieś dzieci, pogawędzić z nimi chwilę i następnie, w stosownej chwili, opowiedzieć o
związanych z tym wrażeniach. Z jej doświadczenia wynikało, że wykonanie drugiego
polecenia było czymś ważniejszym. Przy końcu High Street, w miejscu, gdzie ulica ta
krzyżowała się z Tring Mews, miał stać stary porysowany niebieski ford. Drzwi miały być
lekko uchylone, a kluczyk miał się znajdować przy pedale gazu. O godzinie wpół do drugiej
miała wsiąść do samochodu, zapalić silnik, skręcić w lewo w ulicę Tring Mews za domem
oznaczonym numerem 16. Miała minąć dwa domy i zwolnić przed domem nr 18. Dalsze
instrukcje miała w tym miejscu otrzymać od Blondynki. Wiedziała tylko tyle - i nic więcej.
Niektóre kobiety, rzecz jasna, nie zgodziłyby się na przyjmowanie poleceń od innej kobiety,
której samo przezwisko, Blondynka, sugerowało, że mogła być piękna. To wszystko nie miało
dla Fern znaczenia. Obok ograniczonej wyobraźni posiadała jeszcze jedną wielką cnotę:
charakteryzowała się niemal zupełnym brakiem ciekawości. Nie obchodziło jej, dlaczego
musiała pogawędzić z małymi chłopcami. Zupełnie nie interesowała się tym, co ma się stać,
gdy zatrzyma samochód naprzeciwko domu nr 18. A jeśli Blondynka okaże się piękną
dziewczyną bez żadnych ułomności w postaci opadającej powieki? Do tego również nie
przywiązywała żadnej wagi. Fern lubiła nie wiedzieć zbyt wiele. Zdawała sobie sprawę, że
powodem, dla którego wykorzystują ją w ten właśnie sposób, było to, że gdyby pojawiły się
jakieś problemy, nie musiałaby niczego ukrywać - po prostu nie miałaby zbyt dużo do
 
powiedzenia. Godzina #/1#28. Fern szła powoli w kierunku Tring Mews. Minęła
skrzyżowanie, kierując się w stronę miejsca, gdzie stał porysowany niebieski ford, zatrzymała
się obok niego o godzinie #/1#29. Godzina #/1#30 - poczuła, że staje się roztargniona. #/1#
30 - jej biedne serce przestaje pompować krew. #/
1#30 - w jej dotychczasowy świat wtargnęło coś niewiarygodnego: o godzinie #/1#30
sięgnęła ręką ku drzwiom samochodu, palcami już dotknęła klamki - i pociągnęła za nią.
Zapominając o włożeniu rękawiczek. Przypomniała sobie o tym, ale zbyt późno, by odwrócić
bieg wypadków - popełniła błąd! (Co to oznaczało? Przypadkowe potknięcie, czy też
początek poważniejszego kryzysu?) Dotknięcie czegokolwiek nawet koniuszkami palców było
w tym wypadku jednoznaczne z pozostawieniem odcisków. Na klamce od drzwi. Na kluczyku
od stacyjki. Na kierownicy. A jeśli niedługo miała polać się krew - z jej doświadczenia
wynikało, że było to niemal regułą - wtedy pozostawienie odcisków palców mogło okazać się
fatalne w skutkach. To prawda, nie mogła zbyt wiele wyjawić, gdyż sama niedużo wiedziała.
Jednak ci, którzy udzielali jej telefonicznych instrukcji, nie zamykali grona osób, z którymi była
w kontakcie. Byli też i inni. I właśnie oni mogli jej zaszkodzić. "Mała Fernie? Z tyłu klasy. W
rogu, z nasuniętą ciasno na głowę czapką z oślimi uszami. Zwykła nie popełniać błędów,
teraz są jej specjalnością. Fern, cóż za wstyd." #/ą#łą. Rękawiczki nałożone, kluczyk w
umówionym miejscu; podnosi go, wkłada do stacyjki, zapala silnik, wciska lekko pedał gazu,
skręca w Tring Mews, mija dom nr ą6. Zatrzymuje się przy domu nr ą8. Czeka na Blondynkę.
Fern siedziała nieruchomo, jej powieka opadała bardziej niż zwykle. Dlaczego popełniła tak
straszny błąd? Musiał być jakiś powód. Ręce mocno zacisnęła na kierownicy. #/ą#ł4 - i stało
się. Zakłócenie rytmu biologicznego wskutek podróżowania samolotem. Dawniej nie
podróżowała wiele, teraz jednak kazali jej robić to bardzo często. Przynajmniej w jej odczuciu
podróże były zbyt częste. Powitanie jakichś dzieci poza Londynem w sobotę, oprowadzanie
nauczycieli po Nowym Jorku w piątkowe popołudnie. Problemem było to, że musiała jeździć
tam i z powrotem. Z poczuciem ulgi zaczerpnęła powietrza, zwolniła uścisk dłoni na
kierownicy, zaczęła liczyć mijające minuty. Czekała na pojawienie się Blondynki. I dalsze
instrukcje. Fern przemyślała ponownie to, co kazano jej zrobić. Odnaleźć samochód - zrobiła
to. Skręcić w lewo w Tring Mews - w porządku. Minąć dom oznaczony numerem ą6 - i to
wykonała. Minąć dwa domy i zatrzymać się przy domu numer ą8. Tu właśnie znajdowała się
w tej chwili.To jasne, że chodziło o dom numer ą6. Inaczej nie kazaliby jej mijać tego domu.
Powiedzieliby tylko: - Kiedy dojedziesz do domu numer ą8, zatrzymaj się. - Na pewno
chodziło więc o numer ą6. Spojrzała za siebie na mały, wolno stojący dom blisko ulicy. Był
ładny. Ale gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że ktokolwiek w nim mieszkał, byłby
szczęśliwszy mając jakiś inny adres. Jakikolwiek inny adres na świecie. Ollie wstrzymał
oddech, gdy wchodził za Stanem do cukierni I gdy byli już wewnątrz, dalej nic nie mówił,
rozglądał się tylko wokół, robiąc wielkie oczy. - Cóż za skarby - wyszeptał. Nie był to duży
sklep, ale wyśmienicie zaopatrzony. Piękne półki z nugatami i lizakami, z tofi i irysami,
cukierkami i kremówkami. Mężczyzna za ladą był stary i gdyby nie fakt, że był otyły, nie
wyglądałby na kogoś, kto prowadzi tego typu sklep. Spojrzał nieprzyjaźnie na chłopców,
zignorował podniecenie mniejszego z nich i postukał palcami po tekturowej wywieszce, która
głosiła, że sklep zamykany jest w soboty dokładnie o godzinie drugiej Od pół godziny nie miał
żadnego klienta i zastanawiał się, czy nie zamknąć sklepu wcześniej, gdy nagle weszli ci
dwaj i zakłócili ciszę. Ollie przysunął się do Stana. - Jak tu pięknie. Gruby właściciel
ponownie zastukał w wywieszkę. - Proszę pana - zwrócił się do sprzedawcy Stan - jesteśmy
poważnymi klientami, proszę się nie obawiać. - To prawda - powiedział Ollie. - Na moje
urodziny mogę wydać pół funta i kupie, co zechcę. - Nieprawda - krzyknął Stan. Zwrócił się
do właściciela - Proszę w to nie wierzyć. - Ależ Stan... - zaczął Ollie, w tej chwili trochę
zmieszany. - Znowu ten płaczliwy głos? Nie cierpię tego, nie cierpię. - Ależ Stan, mama
mówiła... - Wiem, słyszałem, co mówiła. Pół funta. Powiedz mi, czy to wygląda na pół funta? -
W tym momencie wyciągnął z kieszeni banknot jednofuntowy i pomachał nim w powietrzu -
To wygląda jak cały funt. I tyle właśnie możesz wydać. Ollie wpatrywał się w banknot, którym
Stan wymachiwał coraz wyżej podnosząc rękę. Jeszcze bardziej skołowany niż przedtem,
wyszeptał: - Ale skąd się wzięły dodatkowe pieniądze? - Kogo to obchodzi? - Słuchaj, Stan,
nie chcę zrobić czegoś niewłaściwego. A może te pieniądze nie są przeznaczone dla mnie?
Stan zastanowił się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział. - Moje kieszonkowe należy
tylko do mnie i mogę z nim zrobić, co zechcę. A chcę, żebyś ty właśnie wydał te pieniądze. -
Położył banknot na ladzie przed grubym mężczyzną. - Proszę to zatrzymać. Pod groźbą
tortur nie przyjmujemy reszty. Właściciel wziął funtowy banknot i pomyślał, jak bardzo się
pomylił co do tych dwóch klientów. W momencie, gdy weszli do sklepu pomyślał, że będą z
nimi same kłopoty. Bogaci - a ci bez wątpienia byli zamożni, o czym świadczył ubiór oraz
akcent prosto z Maifair - byli zwykle kłopotliwymi klientami. Sam sposób patrzenia na
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin