Kobo Abe - Schadzka.rtf

(428 KB) Pobierz

Abe Kōbō

 

 

 

Schadzka

(Przłożył z japońskiego Mikołaj Melanowicz)


NOTATNIK I

 

Płeć – męska

nazwisko - (opuszczone)

numer kodu - M73F

wiek - 32

wzrost - l 75 cm

waga - 59 kg

 

Na pierwszy rzut oka szczupły, lecz muskularny. Nosi szkła kon­taktowe z powodu średnio zaawansowanej krótkowzroczności. Włosy nieco pokręcone. Nieznaczna szrama przy lewym kąciku ust - podobno rezultat kłótni z czasów studenckich, chociaż jest to osobnik wyjątkowo łagodnego usposobienia. Pali poniżej dziesięciu papierosów dziennie. Szczególny talent do jazdy na wrotkach. Ok­resowa praca w charakterze nagiego modela. Obecnie jest zatrud­niony w sklepie sportowym Subaru jako kierownik działu promocji sprzedaży butów do skakania. (Sportowe obuwie ze specjalną elastyczną podeszwą, w którą wbudowano sprężyny z baniek po­wietrznych). Hobby - budowanie maszyn. Już w szóstej klasie otrzymał brązowy medal w konkursie wynalazczości uczniów, zor­ganizowanym przez pewną gazetę.

Poniższe sprawozdanie zawiera rezultaty śledztwa prowadzo­nego w sprawie wyżej wymienionego mężczyzny. Ponieważ nie jest przeznaczone do publikacji, nie będę przywiązywał szczególnej wagi do formy.

Przed świtem, na pewno koło czwartej dziesięć, zgodnie z umową udałem się na teren dawnej strzelnicy wojskowej, aby dostarczyć jedzenie dla Konia, i właśnie tam powierzono mi to zadanie. Nie sprawiło mi ono szczególnej przykrości, ponieważ zamierzałem zde­cydowanie domagać się, żeby dochodzenie ruszyło wreszcie pełną parą. Co prawda miałem na myśli dochodzenie w sprawie miejsca pobytu mojej żony. Niestety, na tym etapie nie otrzymałem żadnej wskazówki co do obiektu poddanego śledztwu, nawet co do płci, pomyślałem więc, że moje życzenia zostały uwzględnione. Prowa­dzenie śledztwa na ogół daje prawo decydowania o jego treści. Sądziłem więc, że w końcu przynajmniej na tyle mi zaufano.

Poza tym dziś rano, jak nigdy dotąd, Koń był w dobrym nastro­ju. Podobno udało mu się przebiec aż osiem razy od początku do końca po dobrze udeptanym dwustuczterdziesto-ośmiometrowym pasie strzelnicy. W ciągu całego tego biegu przewrócił się zaledwie trzy razy; jeśli to prawda, to Koń odniósł niemały sukces.

- Krótko mówiąc, chodzi o gotowość duchową do biegu na tyl­nych nogach - mówił to z trudem ciężko dysząc i wycierając pot z twarzy ręcznikiem owiniętym wokół szyi, następnie wypił jed­nym haustem karton mleka, który mu przyniosłem, dumnie stanął na tylnych nogach i lekko podskoczył.

- Chcąc nie chcąc, z przyzwyczajenia opieram się na przednich kończynach. A to niedobrze. Biec jak Koń to znaczy kopać jedynie tylnymi nogami, przednie natomiast połączyć, o tak, i wykonać ruch jak sterem.

Staliśmy blisko kulochronu, w długiej, przypominającej jaskinię strzelnicy, ciągnącej się ze wschodu na zachód. Wzdłuż ścian pod sufitem widniał szereg świetlików niby okien w pociągu, lecz mi­mo to było tu ciemno. Naprzeciw przy ścianie leżały warstwy wor­ków z piaskiem, a tuż przed nami znajdował się głęboki rów, służący do obsługiwania tarcz. Po obu stronach rowu stały duże reflektory do oświetlania celów - to właśnie ukośne promienie reflektorów rozpraszały nieco mrok korytarza. Zachodni jego kraniec, skąd od­dawano strzały, wygląda teraz jak czarna dziura. Gdy Koń wierzgnął, podwójny cień rozciągnął się na białej wyschniętej ziemi, niby owad wijący się w pajęczynie.

On myśli, że jest koniem, dlatego nie przeczyłem mu w żywe oczy i nie powiedziałem, że dosyć daleko mu do prawdziwego ko­nia. Przede wszystkim nie może utrzymać równowagi. Tułów ma krótki i gruby, biodra obniżone, tylne nogi zgięte jak w przysiadzie na sedesie. Ześliznęłoby się z niego nawet papierowe siodło. Gdy­bym nawet bardzo przychylnie patrzył na niego, to w najlepszym razie wyglądałby w moich oczach na rachityczne wielbłądziątko lub czteronogiego strusia.

W dodatku miał na sobie niebieską sportową koszulę oblamowaną ciemnoczerwonym paseczkiem, granatowe spodenki i trampki, poza tym wokół bioder owinął sobie bawełniany materiał, aby zakryć ciało między koszulką a szortami. Zupełnie bez gustu.

- Na pewno, zastanowiwszy się nad tym trzeba powiedzieć, że podobnie jest z rowerami. Bez hamulca działającego na tylne koło niebezpiecznie zjeżdża się z góry.

- No, w tym tempie, w specjalnych butach do jutra będę mógł biegać w podskokach dokoła strzelnicy.

Koń zaśmiał się krótko, a ja nie. W zamian zawtórowało mu echo i odeszło niby wydech powietrza. Budowa stropu o przemien­nie ułożonych hakach i kwadratowych blokach miała chyba służyć do zagłuszania huku, lecz tym razem nie dało to żadnego rezulta­tu. Zresztą całkiem możliwe, że strop zbudowano w ten sposób po to, by nie trzeba było stosować słupów wspierających.

Gdy nie gryząc połykał kanapkę z sałatą i szynką i siorbał kawę bez cukru z termosu, powiedział, że chce jeszcze trochę dłużej zos­tać i poćwiczyć. Widać, że się denerwował, ponieważ zostały mu zaledwie cztery dni do występu podczas święta w rocznicę zakła­du. Prawdopodobnie w celu wywarcia większego wrażenia pragnął do tego czasu utrzymać swoje istnienie w tajemnicy, ale nie musiał się tym martwić, ponieważ nikt nie byłby na tyle ciekawy, żeby przychodzić na tę starą strzelnicę o tej porze.

Już się pożegnaliśmy, gdy zwrócił się do mnie z prośbą o podjecie śledztwa w tej sprawie. Jakby na wszelki wypadek wręczył mi no­tatnik i trzy kasety magnetofonowe. Notatnik był duży, wykonany z dobrego papieru - to właśnie ten notatnik, w którym teraz za­cząłem pisać. Naklejki na kasetach miały ten sam symbol M-73F wraz z numerami seryjnymi; ze słów Konia wynikało, że zawierają zapis z podsłuchu i innych sposobów stosowanych podczas inwi­gilacji obiektu śledztwa.

Jednak nie mogłem się oprzeć wątpliwościom. Mając informację na temat mojej żony jednocześnie udają, że nic o niej nie wiedzą. To mnie rozgniewało, ale z drugiej strony pocieszyłem się, że nie zmie­niono - jak sądziłem - kierunku dochodzenia. W każdym razie od zniknięcia żony mija już trzeci dzień. Trudno więc wymagać ode mnie spokojnego wyczekiwania, Wróciłem do pokoju. Najpierw przesłuchałem od początku taśmę. Zajęło mi to około dwu godzin. Po przegraniu całości przesiedziałem bezczynnie jeszcze z godzinę.

Zawiodłem się. Nagranie nie zawierało nawet najmniejszego śladu obecności mojej żony. Nie tylko zresztą żony, nie było w nim cienia jakiejkolwiek kobiety. Tym, kogo aparaty podsłuchowe oraz detektywi szpiegowali, obnażali i szatkowali na drobne kawałeczki, był mężczyzna. Mlaskanie, charkanie, nucenie przez nos fałszem, żucie, błaganie, pusty służalczy śmiech, odbijanie się, smarkanie, nieśmiałe przepraszanie... Pocięty na kawałki, wystawiony na po­kaz mężczyzna. Mężczyzna to nikt inny jak tylko ja sam, biegający wkoło w poszukiwaniu zaginionej żony.

Konsternacja stopniowo ustąpiła, a jej miejsce zajął gniew. Co za idiotyczna historia! Po prostu kpią sobie ze mnie. Czyżby chcieli powiedzieć: “Jeśli chcesz znaleźć żonę, wpierw odnajdź siebie"? Niestety, chciałem tylko wiedzieć, gdzie ona jest, a nie prowadzić tak kłopotliwe poszukiwania. Szukanie własnego miejsca pobytu to jakby okradanie własnego portfelu przez siebie - kieszonkowca i zakładanie sobie kajdanek przez siebie - policjanta. Teraz niech zachowają tego rodzaju morały dla siebie.

Poza tym zmusił mnie do przyjęcia dziwnych warunków. Na przykład, zażądał, abym nie naginał faktów na własną korzyść, a nawet żebym poddał się testowi wykrywacza kłamstwa zawsze wtedy, gdy zostanie przedstawiony mu taki wniosek. Dodał jesz­cze jedno życzenie. A mianowicie powinienem w miarę możności unikać nazw określonych, a w stosunku do siebie mam posługi­wać się tylko zaimkiem trzeciej osoby. To znaczy o sobie mam pi­sać po prostu “on" lub “mężczyzna", a jego nazywać Koniem. Czyżby chciał wepchnąć mi knebel w usta, żebym się z nikim in­nym nie kontaktował, a jedynie z nim? Czego się obawiał?

W końcu zacząłem pisać. Nie, nie można powiedzieć, że piszę tylko na życzenie Konia. Myślę, że dziś rano odniósł się do mnie z przesadną szczerością, bym nie mógł wyczuć w jego słowach przebiegłej taktyki. Przejawiał zapał do ćwiczeń, ale kiedy zaczął mówić o śledztwie, w jego twarzy dostrzegłem zatroskanie. Nie mogę przy tym przeoczyć faktu, że po raz pierwszy użył słowa “wypadek". Oznaczałoby to, że uznał - choćby pośrednio - kłopotliwość mego położenia. Rzeczywiście to dziwne śledztwo przeciw­ko sobie może być uznane za bardziej precyzyjny sposób zgłosze­nia straty. Nawet żądanie posługiwania się osobą trzecią może wzmacniać wiarygodność mojej skargi i zmierzać do wzbudzenia większego zainteresowania tą sprawą odpowiednich czynników wewnątrz organizacji, bo niewątpliwie musiał tam być ktoś odpo­wiedzialny za przeciwdziałanie zbrodniom, za porządek i dys­cyplinę. Przesadna bowiem ostrożność często jest mylona ze sprzeci­wem. Zgodnie z instrukcją zamierzam - na tyle, na ile jest to możliwe - do jutra rana opracować coś w rodzaju raportu. Rekon­struując fakty znane tylko mnie, na podstawie okruchów zarejest­rowanych na taśmie spróbuję w miarę wiernie odtworzyć sytuację labiryntu, w jaki zostałem wciągnięty, przy czym “ja" będzie tu występować jako “on". Wydaje mi się, że w trzeciej osobie uda mi się pisać również i o tym, o czym w pierwszej byłoby niezręcznie mówić.

Zatem jeśli ten wstęp wyda się zbyteczny, można go potem wy­rzucić. Zostawiam to do oceny Konia.

 

Pewnego letniego poranka przyjechało pogotowie ratunkowe, choć nikt nie pamięta, żeby ktokolwiek je wzywał, i zabrało jego żonę.

Było to zdarzenie tak nagłe jak grom z jasnego nieba. Nim syre­na go obudziła, oboje spali twardym snem, byli więc zupełnie nie przygotowani. Nawet żona, o którą tu chodzi, ani przedtem, ani potem nie skarżyła się na żadne dolegliwości. Mimo to dwaj mężczyźni, którzy przynieśli nosze, może z powodu niedostatku snu, byli w bardzo złym nastroju, nie chcieli w ogóle słyszeć o tym, że oboje są nie przygotowani, bo przecież to naturalne w nagłych wypadkach. Sanitariusze mieli na głowach białe hełmy z przepiso­wym oznakowaniem, dobrze nakrochmalone białe fartuchy, a na­wet duże maski z gazy na twarzy. W karcie, jaką okazali, wypisane było precyzyjnie nazwisko żony, a nawet data urodzenia, nie mógł więc ostro protestować.

Nie było innej możliwości, jak tylko poddać się biegowi wyda­rzeń. Wyraźnie zawstydzona z powodu pogniecionej i przykrótkiej piżamy, przyklękła - jak jej kazano - między dwoma drążkami noszy i położyła się na boku ściskając kolana, a dwaj mężczyźni nie zostawiając nawet chwili do namysłu owinęli ją płótnem; małżon­kowie nie zdążali nawet się porozumieć.

Zostawiając za sobą woń jakby zmieszanego płynu do włosów i kreozolu, ze skrzypieniem noszy schodzili w dół po schodach bu­dynku. Z ulgą przypomniał sobie, że żona była w majtkach. Karet­ka odjechała z miganiem świateł i włączoną syreną. Mężczyzna tchórzliwie odprowadził ją wzrokiem przez uchylone drzwi i spoj­rzał na zegarek - były zaledwie trzy minuty po czwartej.

 

(Poniższą rozmowę spisał z drugiej strony pierwszej taśmy. Licznik odtwarzacza wskazuje 729. Czas - około pierwszej dwa­dzieścia po południu w tym samym dniu, w którym zdarzył się wypadek. Miejsce - gabinet zastępcy dyrektora szpitala, do któ­rego zawieziono żonę mężczyzny. Wicedyrektor mówi powoli, niskim niepewnym głosem, który czasem traci siłę, a wtedy ta część brzmi raczej ironicznie. Mój głos jest niecierpliwy, lecz wy­mowny, wypada nie najgorzej. Lepiej by było, gdybym zaniechał zwyczaju zaciskania warg w końcówkach wyrazów. Przeszkadza odgłos cykania zegarka, pracowicie odmierzającego czas blisko mikrofonu).

Wicedyrektor: Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie podjął pan od­powiednich kroków od razu?

Mężczyzna: Włączyłem elektryczny czajnik i myślę, że wtedy straciłem na chwilę głowę.

W: Powinien był pan pojechać razem karetką.

M: Powiedziano mi to samo, gdy zadzwoniłem pod numer po­gotowia 119.

W: To zrozumiałe.

M: Nie sądzi pan jednak, że to normalne wahać się w takiej sytuacji?

W: Ja bym się w ogóle nie wahał. Karetka pogotowia, rozumie pan, w razie potrzeby może być równie dobrym kamuflażem jak karawan. Po prostu to świetne narzędzie zbrodni. W tym zamk­niętym pomieszczeniu młoda kobieta ledwie w majtkach i dwaj silni mężczyźni w maskach. Gdyby to był film, na pewno następna scena byłaby straszna. Mówi pan, że żona była w piżamie z krepy czy jakiegoś innego cienkiego materiału, przewiewnego i nie klejącego się do ciała, a jednocześnie słabego i łatwo z przodu ob­nażającego uda.

M: Proszę mnie nie straszyć.

W: To żart! Po prostu jestem realistą, niech pan nie oczekuje, że przełknę każdą dziwaczną historię.

M: Ale karetka, o którą tu chodzi, przyjechała z tego szpitala.

W: Na papierze tak.

M: To znaczy, że strażnik mówił, co mu ślina na język przyniosła?

W: Bez dowodu trudno coś powiedzieć.

M: Przecież żona jest w tym szpitalu. Nie ma zresztą w co się przebrać, aby wyjść ze szpitala, a poza tym strażnik uważnie ob­serwuje drzwi.

W: Jeśli pan sobie tego życzy, mogę ją wywołać przez głośniki. Ale czy naprawdę człowiek dorosły może zbłądzić w szpitalu, i to w biały dzień? Tą sprawą to nawet policja nie chce się zająć.

M: Czy nie jest możliwe przymusowe umieszczenie w szpitalu przez pomyłkę?

W: Przecież pańska żona nie zgodziła się na badanie.

M: Tylko człowiek związany ze szpitalem mógłby zorganizo­wać coś tak skomplikowanego.

W: W tej chwili tylko jedno jest pewne, a mianowicie, że ktoś wezwał pogotowie.

M: Co to znaczy?

W: To straszne nieszczęście, jeśli to prawda. Chętnie pomogę, jeśli będę mógł. W tym celu muszę mieć podkładki. Strażnika teraz przesłuchują z tego powodu, proszę więc zostawić go nam. Na tym etapie powinieneś raczej udowodnić swoją niewinność.

M: O czym pan mówi?

W: Rozważam tylko teoretyczną możliwość.

M: To ja jestem ofiarą.

W: Właśnie, ale to nie musi oznaczać, że błąd popełnił szpital.

M: Co więc mam robić?

W: Na początek niech pan porozmawia ze strażnikiem. To błąd, że nie obejrzał pan własnymi oczyma miejsca zdarzeń. W każdym razie w przybliżeniu określony jest czas i miejsce, powinien pan zacząć jeszcze raz od początku i porozmawiać w poczekalni. Kto wie, może znajdzie się tam jeden czy dwu świadków.

(Po tym spotkaniu wicedyrektor wyszedł z pokoju na naradę, a mnie, to znaczy Mężczyznę, jego sekretarka przedstawiła do­wódcy straży. Szczegółową informację na ten temat przedstawię później, a teraz zapiszę oświadczenie strażnika, który był na służbie, gdy przywieziono tu żonę Mężczyzny. Strona pierwsza tej samej taśmy. Licznik wskazuje 206. Treść zapisu została później zweryfi­kowana przez wykrywacz kłamstwa).

- Gdyby mnie pan doktor w tym czasie dokładnie o to zapytał, wszystko bym powiedział, niczego nie ukrywając. Szkoda, że tak się nie stało, ponieważ w tym wypadku całą sprawę by załatwio­no, zanim zrobiłoby się za późno.

Teraz opowiem o tym, co było w momencie przyjazdu do szpi­tala tej pacjentki, o którą pan pyta. Karetka wjechała o czwartej szes­naście, to znaczy w ciągu trzynastu minut od zapotrzebowania zgłoszonego przez Centrum Pogotowia, a pacjentka o coś się gwałtownie wykłócała z sanitariuszami. Zgodnie z tym, co powie­dział kierownik ekipy, pacjentka zachowująca się spokojnie do chwili przyjazdu pod nocną bramę szpitala, nagle zaczęła się awanturować twierdząc, że nie jest chora, lecz zupełnie zdrowa, i w końcu odmówiła wyjścia z karetki. Wtedy poszedłem zobaczyć, co się dzieje, i powiedziałem zdecydowanie, żeby dała się zbadać leka­rzowi dyżurnemu, ponieważ nie można polegać na własnej diag­nozie lecz nie usłuchała mnie. Doszło więc do tego, że musiałem odwołać wezwanie lekarza dyżurnego i pielęgniarki. Karetka po­gotowia też nie mogła wciąż czekać, mimo to nie zgadzałem się, by odjeżdżała, załoga karetki powiedziała mi jednak, że oni nie mają obowiązku odwożenia osób zdrowych, musiałem więc zgodzić się z ich zdaniem, a ponieważ Ono, kierownik ekipy, był moim starym znajomym, ostemplowałem dokument o przekazaniu pacjentki godząc się na przyjęcie przywiezionej kobiety. Po prostu pomyś­lałem, że ostatnio niektórzy pacjenci spotykają się z odmową przyjęcia do szpitala, dlatego moje postępowanie nie może być ocenio­ne jako niewłaściwe. Na pytanie pielęgniarek, przekazane mi przez telefon wewnętrzny, odpowiedziałem, żeby anulowały przygotowania do przyjęcia nowego pacjenta, co spotkało się z ich akceptacją.

Pacjentka była kobietą drobnej budowy, raczej atrakcyjną (za­czął mówić “raczej seksowną", ale sam siebie poprawił), o okrągłej twarzy, bladej cerze, oczach jak żołędzie. Trochę się spociła, mimo że miała na sobie lekką sukienkę (z cienkiej bawełny lub sztucznej tkaniny z wzorem czarnych tulipanów na różowym tle), pasek z czarnozielonej siatki i bawełniane majtki (różowe bikini), poza tym nic innego przy sobie nie miała. Zauważyłem, że w karcie po­gotowia ratunkowego wpisano jej trzydzieści jeden lat, lecz nie chciała się zgodzić na podanie mi swego nazwiska ani adresu, dla­tego nie mogłem niczego sprawdzić.

Gdy pacjentka została tylko ze mną, zaczęła zachowywać się nadzwyczaj wstydliwie, nawet zaczerwieniła się na całej twarzy. Wspominam o tym tylko przy okazji, bo może się to przydać do wyjaśnienia jej osobowości i wyglądu. Poza tym zapytała mnie, czy może skorzystać z telefonu i zadzwonić do męża, ale wyjaśniłem jej uprzejmie, że niestety, z miastem można uzyskać połączenie je­dynie z czerwonego automatu w poczekalni, wtedy zaczęła mnie błagać, żebym jej pożyczył monetę dziesięciojenową, którą mąż zwróci dziesięciokrotnie lub stokrotnie, kiedy przyjdzie po nią. Niestety, przy sobie miałem tylko banknot tysiącjenowy, więc na­wet gdybym chciał, to i tak nie mógłbym jej pożyczyć. Kiedy po­wiedziałem półżartem, że jedna lub dwie monety pewnie leżą gdzieś pod ławką w poczekalni, i że jeśli poszuka pod ławką, to może znajdzie, a ona wzięła to na serio i wyszła, żal mi się jej zro­biło, więc ją powstrzymałem, pożyczyłem jej kapcie, powiedziałem, żeby tu poczekała, ponieważ mąż po nią pewnie przyjedzie, lecz nie słuchała, odepchnęła mnie i wyszła do poczekalni. Ze względu na obowiązki nie mogłem opuścić posterunku, poza tym nie chciałem, żeby posądzała mnie o cokolwiek zdrożnego, nawet nie próbowałem iść za nią.

Ponieważ pacjentka długo nie wracała, myślałem, że rzeczy­wiście znalazła monetę, i nadal czytałem z zainteresowaniem wcześniej rozpoczęty tygodnik; znów upłynęło trochę czasu, lecz od niej nie otrzymałem żadnego sygnału, wtedy wyobraziłem so­bie, że może z jakiegoś powodu nie zostało anulowane wezwanie lekarza dyżurnego, który przyszedł i zabrał pacjentkę na badania; pamiętam, że nawet poczułem pewną ulgę, ponieważ słyszałem pogłoski na temat szczególnych stosunków tego lekarza z kobieta­mi. Często mnie o to pytano, dlaczego poczułem ulgę z tego powo­du, lecz dotąd nie potrafię tego wyjaśnić. Później dowiedziałem się, że lekarz w ogóle nie wychodził ze swego pokoju nawet na krok, zacząłem nawet żałować, że tak łatwo go podejrzewałem i nawet wyraziłem szczere ubolewanie. W kwestii innych wiadomości o pacjentce to mogę powiedzieć jedynie to, że cała sprawa jest dla mnie niepojęta. Jedno tylko można stwierdzić na pewno, że nikt wtedy ani później nie wyszedł bocznymi drzwiami, to fakt.

Oświadczam niniejszym, że przeczytałem powyższy protokół, przedstawiający dane zgodne z faktami, i na potwierdzenie tego przystawiam tu swoją pieczęć.

 

W tym miejscu wracamy znów do pokoju Mężczyzny. Do tego czasu aluminiowa pokrywka czajnika na pewno już zaczęła po­brzękiwać. Zaparzę sobie kawy na uspokojenie - myśli Mężczyz­na. Lecz nigdzie nie może znaleźć papierowych filtrów. Znów ogarnia go uczucie chłodu. Widocznie karetka zabrała mu nie tylko żonę, lecz wraz z nią również wszystkie miłe drobiazgi ich co­dziennego życia. Na stojąco pije przegotowaną wodę. Pot spływa mu po twarzy, lecz ostre kawałki lodu, raniące żołądek, nie chcą wcale stopnieć.

Gdzieś miauczy kot. Nie, to syrena pogotowia pędzącego jakieś sto ulic dalej. Może w końcu spostrzegli pomyłkę i jadą, żeby przy­wieźć mu żonę do domu. Otworzył okno. Na skorodowanej falistej blasze okiennic błyszczy zwilżona nocną rosą sieć pajęcza. Głos syreny cichnie. Mechaniczny kot musiał znaleźć nową partnerkę. O tej porze, gdy ucichły kroki ludzi, całe miasto stało się rykowis­kiem mechanicznych kotów.

Wieje słodki wiatr, pachnący jak pieczony groszek. To pewnie czas, w którym rozpoczynają pracę krematoria spalające odpadki w zakładach filmowych. Z wiatrem penetrującym jego mózg po­wraca uczucie rzeczywistości. Zamyka okno. Zaskrzypiały rowe­rowe hamulce, wraz z cichymi krokami butów na gumowych po­deszwach przychodzi poranna gazeta. Nie chce mu się czytać, lecz mimo to nie może się powstrzymać od sięgnięcia po gazetę. Prze­biega wzrokiem wydarzenia polityczne na pierwszej stronie, a następnie sięga do horoskopu na ostatniej.

“...Szerokie czoło, długa szyja, długie i pełne małżowiny uszne, głowa okrągła, brzuch obwisły, nogi grube, dobrze zaopatrzony w pokarm, ubranie i dach nad głową..."

Nagle zaczął się martwić, ponieważ żona nie wzięła zmiany ub­rania. W takim stanie nie powinna nawet wsiąść do taksówki. Może najwyżej zatelefonować ze szpitala. Na pewno bez trudu poży­czy od kogoś monetę. W końcu wszyscy będą się śmiali współ­czująco, gdy się dowiedzą, jaka zabawna historia jej się przydarzyła.

Postanowił czekać na telefon. Czekając przeczytał gazetę trzy­krotnie. Dlaczego, u licha, tak długo trwa szukanie dziesięciojenowej monety? Opublikowano zdjęcia pogorzeliska restauracji spec­jalizującej się w makaronie chińskim, która spłonęła od wybuchu propanu. Na tej samej stronicy z prawej u dołu drobnym drukiem zamieszczono ogłoszenie “Poszukuję psa".

Wreszcie podjął decyzję. Zadzwoni pod numer 119 i zapyta w pogotowiu.

Nie czekał długo - bo to przecież numer pogotowia; nim zabrz­miał drugi dzwonek, usłyszał odpowiedź.

- Tu numer 119, proszę mówić..

Ponaglony pomyślał, że się pośpieszył. I cicho położył słu­chawkę, nie wiedząc co począć. Natychmiast odezwał się dzwonek telefonu. Osłupiały Mężczyzna mimo woli cofnął się pod ścianę. Widocznie raz użyta linia pogotowia ratunkowego ulega automa­tycznemu zablokowaniu do czasu zakończenia sprawy. Telefon bezlitośnie dzwonił i dzwonił torturując mężczyznę.

Musiał się poddać. Podniósł słuchawkę. Kiedy zaczął mówić, stało się to, czego się obawiał - dowiedział się, że znajduje się w sy­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin