Akasa. Fanh. Amare (m76).rtf

(152 KB) Pobierz
Feliks W

Feliks W. Kres

 

 

 

 

 

 

AKASA. FATANH. AMARE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z NF 10/97

Zrodzeni w nocy, z kamienia i grzechu kobiety - głosi napis wyryty w głazie, od wieków leżącym przy rozstajach w Carhon-See. Wieść niesie, że słowa te dotyczą starożytnego plemienia olbrzymich kotów-morderców. Ale nie należy rozumieć ich dosłownie; być może jest ów napis tylko  dziwną metaforą. Mordercy istnieli na pewno - wszakże nie wiadomo, skąd się wzięli. Noc zaiste była ich domem, zaś wszystkie cechy kamienia - bo twardość, nieczułość i chłód - zaklęto w ich mrocznych sercach. Nie byli dziećmi Boga, nie miał więc dla nich zbawienia ani potępienia. Trwali między Piekłem a Niebem, zresztą także obok wszelkiej magii, a być może nawet - obok losu. Nie podlegali nikomu - i zginęli tak, jak żyli: samotnie, do końca tocząc walkę z wrogimi mocami, które zawładnęły Nordią, Hostenne i Saywanee. Ci, których kiedyś przeklinano, mając za najgorsze zło świata, przeszli do legendy jako niezłomni, nieustraszeni wojownicy, bijący się - bez szans na zwycięstwo - nawet wtedy, gdy wszyscy opuścili ręce.  Obojętni wobec czarów i magii, gardzący bełkotem jasnowidzów-wróżbitów, próbujących przejrzeć ich zamiary, stawiali czoła najeźdźcom z północy, aż stal i ogień przypieczętowały ich zgubę w Starym Borze - ostatnim bastionie obrony. Nadeszły Stulecia Mroku, pod rządami sług księcia Gidora. Nikt już nie chciał pamiętać, kim w istocie byli Mordercy. Ujarzmione narody wspominały ich jako mniejsze zło. Może nawet jakieś... małe dobro? Tu i ówdzie poczęły krążyć baśnie-przepowiednie, mówiące o powrocie Morderców. Legendy o zastępach kocich wojowników, wyzwalających udręczone ziemie Saywanee. Zapomniano, że treścią życia tych istot, jedyną religią i dewizą, były słowa: AKASA, FATANH, AMARE. Nie znaczące nic w żadnym języku, lecz sprowadzające zawsze walkę, przerażenie i śmierć. Walkę jakąkolwiek... i z kimkolwiek. 

Przeminęły Mroki, Saywanee odżyła i rozkwitła. Złowroga pamięć o Gidorze przyblakła. Zapomniano i o Mordercach - bo zastępy bezlitosnych mścicieli-wyzwolicieli przestały być potrzebne. I tylko skała przy rozstajnych drogach w Carhon-See trwała na przekór upływowi czasu. Pewnego dnia ktoś skuł część napisu, siląc się na dziwaczny żart. Pozostało:

Zrodzeni z grzechu

                            * * *

W sercu Saywanee wznosi się strome wzgórze, zwieńczone koroną ruin - ponure to miejsce i cieszące się najgorszą sławą. Niegdyś ruiny były zamkiem, czarną, krępą budowlą z kamienia - siedzibą namiestniczki Gidora Północnego. Pozostały gruzy... Czarne Wieki dawno przeminęły, zabierając w otchłań historii upiorną księżnę Moranę. Nikt nie odwiedzał szczątków jej stolicy, choć mówi się o ukrytych wielkich skarbach. Chodzą słuchy, że okrutna pani Zamku Ahar wciąż krąży w podziemiach zamczyska - czekając. Na co, na kogo? Być może na pierwszą żywą istotę, której krew ogrzeje martwe ciało, napełniając tętnem zimne żyły. Wiadomo przecież, że zło nigdy nie umiera całkowicie, czasem tylko zapada w sen albo w letarg.  Przycicha. 

Mała wioska, leżąca u stóp Wzgórza Ahar, była kiedyś przyforteczną osadą służebną. Po odejściu Mroków podupadła, lecz później, gdy nowi władcy Saywanee odnowili dobrosąsiedzkie stosunki z Nordią i Hostenne, wieś Ayonna została rozbudowana. Starą drogę , szerokim łukiem obchodzącą Wzgórze Ahar naprawiono, odtąd służyła licznym karawanom.  Leżąca na handlowym szlaku Ayonna uzyskała prawa miejskie, a z czasem przywilej składu. Niewielkie, ale szybko bogacące się miasto, rozkwitało wraz z całym księstwem. Pomarli ostatni ludzie, pamiętający potęgę Ahar, przyszły nowe pokolenia. 

Ponure wzgórze oglądało mijające dni wyłupiastymi ślepiami głazów. Korona ruin zbrunatniała, skryła się w gąszczu chwastów, krzewów i dziwacznych, wstrętnie powyginanych, kalekich drzew.

Wreszcie, pewnego dnia, rzucono wyzwanie ponurej legendzie uroczyska. Nie skończyło się na przechwałkach, jak bywało dotąd, gdy podochoceni winem młodzi ludzie z hałasem gotowi byli ruszać choćby i przeciw diabłu. Tym razem śmiałkowie nie zawrócili w pół drogi, nie uciekli...  Widziano dwóch ludzi - podobno szlachetnego rodu - wspinających się o świcie na szczyt wzgórza. Tego samego dnia wieczorem, na przedmieściu, w leżącej tuż przy trakcie oberży, pojawił się nie znany nikomu, mocno wystraszony pachołek. Wiódł aż cztery wierzchowce, z których jeden - pełnokrwisty ogier nordyjski - wart był fortunę.  Przybysz wzbudził podejrzenia usiłując sprzedać zwierzęta;  szybko wyszło na jaw, że był służącym jednego z owych szlachciców, których dostrzeżono w ruinach. Jego pan - najemnik, sprzedający swą szpadę każdemu, kto zapłacił - nie powrócił z wyprawy; przepadli też towarzyszący mu, uzbrojeni słudzy. Drugi szlachcic, inicjator przedsięwzięcia (noszący ponoć tytuł hrabiego) wieczorem samotnie zbiegł ze wzgórza, zabrał swego konia i odjechał spiesznie w niewiadomym kierunku; pilnujący koni służący usłyszał tylko, że pozostali zginęli... Rzekomy hrabia miał w ciągu tej krótkiej wyprawy posunąć się o lat dwadzieścia: całkowicie osiwiał, dygotał jak starzec i z najwyższym trudem dosiadł konia. Tyle zdołano wydobyć z przerażonego pachołka. 

Tajemnicza i historia na wiele dni dostarczyła pożywki rozmaitym plotkom i domysłom; w karczmach i oberżach wieczorne rozmowy przy winie krążyły wokół tej niesamowitej sprawy. Znów zbierały się grupki młodych bohaterów, gotowych wyruszać choćby zaraz... Jedna z wypraw prawie doszła do skutku; problem w tym, że wytoczywszy się z oberży, młodzi łowcy przygód niezwłocznie poczęli wymiotować mocnym czerwonym winem i cieżko strawną wieczerzą. Wobec widomej klątwy Ahar, śmiałkowie poniechali zamierzeń.  Może być, że los tej grupki stał się dla innych przestrogą, bo coraz rzadziej snuto plany zbadania starych ruin, wreszcie zarzucono je zupełnie. Minęło parę miesięcy. W oberżach bawiono czasem podróżnych opowieścią o niezwykłym zdarzeniu, jednak mieszkańcom Ayonny temat spowszedniał, jak wszystko na tym świecie. A wreszcie - jakąż wartość ma historia, przyniesiona przez byle koniokrada? Nie takie rzeczy zmyślano, by usprawiedliwić występek i uchronić się od kary. 

A jednak coś się zmieniło na Wzgórzu Ahar.  Żyjący w jego cieniu mieszkańcy miasteczka nie umieli tego zauważyć; zbyt powoli zachodziła ta przemiana. Było tak, jak z posadzonym koło domu drzewem: kto codziennie je ogląda, nie umie nic dostrzec. Muszą minąć lata, nim gospodarz, zadarłszy głowę, zobaczy z nagłym zdziwieniem, jak wysoko drzewko wyrosło. 

Minęła zima, potem wiosna, wreszcie nadeszło lato. Nie wiadomo, kto pierwszy zauważył, że na wzgórzu nie ma już ruin. Wznosił się tam zamek - zniszczony, obrośnięty chwastami, ponury i sypiący się w gruzy. Zaniedbany i opuszczony. Jednak żadną miarą nie była to pryzma pokruszonych kamieni i cegieł. Coraz potężniejszy, groźniejszy; coraz młodszy... Jakby czas na Wgzórzu Ahar odwrócił się i przyspieszył bieg. Wyśmiano tego, kto pierwszy to dostrzegł... 

Tydzień później - wyśmiano by każdego wątpiącego. Zamek Ahar wynurzał się z przeszłości w całej swej złowrogiej potędze.

1.              Gwałtowna letnia burza przewaliła się w nocy nad miastem, zalewając ulice i domy potokami dżdżu. Niezliczone śmieci i odpadki, wymyte z różnych zaułków, spływały koleinami, wyciśniętymi w ziemi przez koła chłopskich i kupieckich wozów. Obierzyny kartofli, łuski cebuli, nadgniłe kapuściane liście, jakieś wióry, szmaty, końskie i ludzkie odchody - wszystko to zaległo w lepkim błocie, czekając na kolejną ulewę, która dokończy dzieła oczyszczania miasta. Wysoki i szczupły człowiek w czarnej pelerynie, spod której wystawał koniec pochwy szpady, nadepnął coś, co było chyba starym ścierwem szczura i zaklął - po raz dziesiąty pewnie tej nocy. Nie oświetlone, grząskie ulice, stanowiły istny labirynt, tym bardziej że wobec późnej pory i deszczu, nie było kogo pytać o drogę.  Zniechęcony mężczyzna z rozdrażnieniem zerwał kapelusz i spojrzał w niebo. Gęste czarne chmury przewalały się nisko nad ziemią - o świetle gwiazd i księżyca nie mogło być mowy. 

Powiał wiatr, przynosząc z głębi ulicy coś jakby słowa rozmowy dwóch lub trzech osób. Mężczyzna wsłuchał się bacznie, ponownie nałożył kapelusz i szybkim krokiem ruszył na spotkanie rozmawiających. Wkrótce dojrzał trzech pachołków miejskich, uzbrojonych w kije; czarne sylwetki niemal całkowicie zlewały się z tłem nocy.  Spostrzegłszy nadchodzącego, strażnicy przerwali rozmowę. 

- Kim pan jest i co robi na ulicy o tej porze? - zagadnięto.

- Szukam pewnego domu - odrzekł wysoki mężczyzna, puszczając mimo uszu pierwszą część pytania. - Będę wdzięczny za wskazanie mi drogi. Chodzi o skład kupiecki... - tu padło nazwisko właściciela. - Czy zmierzam w dobrym kierunku?

- Obcy, pytający w środku nocy o dom zamożnego człowieka... Sam musisz pan przyznać, że to podejrzane?

Trudno wymagać manier i ogłady od miejskiego pachołka, który zresztą - grzeczny czy niegrzeczny - miał prawo do takich pytań. Jednak nocny wędrowiec nie grzeszył nadmiarem cierpliwości; pochyliwszy nieco głowę, rzekł cokolwiek niewyraźnie:

- Posłuchaj, człowieku: pytam o drogę i żądam odpowiedzi. Sprzykrzyło mi się stanie w tym błocie i buty mam całkiem mokre... Prowadź, gdzie należy, albo idź do diabła. Cóż to, nie macie latarni? - dorzucił z głupia frant.

- Zgasła - niepewnie odrzekł zapytany, zbity z tropu hardym tonem rozmówcy. 

- Tedy ją zapal na powrót, a zobaczysz, do kogo mówisz.

Z pośpiechem wypełniono polecenie. Stróże miejskiego

porządku pojmowali już, że zaszła bardzo przykra pomyłka. Skrzesano ognia i wkrótce latarnia rzuciła krąg światła, wyławiając z ciemności młodą, bardzo męską i przystojną twarz, której rysy... nic zupełnie nie mówiły zaskoczonym miejskim pachołkom. Za to wielce wymowny był błysk ostrza sztyletu, dobytego równo ze szpadą. Dwaj mężczyźni, śmiertelnie ugodzeni, osunęli się w błoto ulicy, trzeci puścił latarnię - która wszakże nie upadła na ziemię, albowiem w kółko uchwytu nieomylnie trafiła zakrwawiona klinga puginału. Czując ostrze szpady na gardle, przerażony pachoł spoglądał prosto w zimne, spokojne oczy zabójcy.  Wypuścił z ręki okuty żelazem kij. 

- Na miłosierdzie boskie... Mam żonę i dzieci, panie.

- Widzisz zatem, że nie warto było tyle pytać. Ruszaj

przodem. Rad bym wreszcie dotarł do celu.

Roztrzęsiony stróż miejski potakiwał gorliwie, po czym powiódł ulicą, niemal biegiem. Człowiek w pelerynie milcząc dotrzymywał mu kroku. Schował szpadę - ale nie sztylet, na ostrzu którego wciąż kołysała się latarnia.  Po upływie dwóch lub trzech minut przewodnik zatrzymał się. 

- To tutaj, ten dom panie... - wykrztusił. - Panie, mam czwórkę dzieciaków... Najmłodsze w kołysce, córeczka...

Mężczyzna w czerni skinął głową. Zdjął latarnię z klingi sztyletu i wcisnął jej kółko w dłoń tamtego - po czym krótkim, odmierzonym ruchem ugodził go między żebra. Nieszczęśnik wydał zduszony okrzyk; kurczowo ściskając latarnię, osuwał się wzdłuż muru, gdy morderca załomotał w drzwi. Uzbrojony był jak na wojnę - oto bowiem sięgnął do pasa i wydobył pistolet. Odwiódł kurek. Po chwili raz jeszcze zastukał, tym razem kolbą. 

Świecąca latarnia spoczęła na ziemi, obok drżącego w konwulsji ciała.

- No, dalej! - niecierpliwie mruknął nocny intruz, stukając po raz kolejny. Po czym jął szeptać sam do siebie z wisielczym humorem: - Raz, dwa, trzy... Kto otworzy drzwi? Gospodyni, gospodarz, czy służba? Raz, dwa, trzy...  No, dalej! 

Z głębi domu dobiegły niewyraźne szurania;  niepewny kobiecy głos zapytał:

- Kto to?

Przybysz drgnął, spojrzał na dogasającą latarnię u

swych stóp, po czym opuścił kurek pistoletu, chowając broń za pas.

- Sorgethergeft, siostro. Morderca - rzekł niegłośno, uśmiechając się z tkliwością.

Postronny świadek zajścia, widząc człowieka w ten sposób anonsującego swoje przybycie (ba! i to człowieka stojącego nad ciepłym jeszcze trupem!) sądziłby zapewne, że postradał zmysły. Skwapliwość, z jaką zaraz potem otwarto drzwi domu, umocniłaby go w tym przekonaniu. Czyż nie był to jakiś senny majak? A jednak młody zabójca w czarnej pelerynie był istotą realną. Przekroczywszy próg domu, znalazł się w obszernej, zamożnie urządzonej sieni. Najpierw starannie zamknął drzwi za sobą, potem zdjął kapelusz.  Złotowłosa dziewczyna w białej nocnej koszuli trzymała kaganek, oświetlając nim twarz przybyłego - teraz zakłopotaną i wzruszoną. Nikt by nie uwierzył, iż jeszcze przed chwilą te same źrenice spoglądały zimno na agonię niewinnych ludzi. Dziewczyna coraz szerzej otwierała przestraszone oczy, ale był to przestrach zrodzony raczej z niedowierzania, niźli trwogi przed nieznajomym. Cofnęła się mimowolnie, gdy przybysz wyciągnął dłoń. 

- Ja... czuwałam dzisiaj... - powiedziała zupełnie od rzeczy. - Nie pozwoliłam służbie... - mówiła coraz ciszej. - Chciałam sama... otworzyć...

Ostatnie słowo dało się odczytać tylko z ruchu ust.

- Sayla - rzekł mężczyzna, walcząc ze wzruszeniem; głos z

trudem przechodził przez ściśnięte gardło. - Przyszedłem zabrać cię stąd. 

Dziewczyna w milczeniu potrząsała głową; lęk, zrodzony z niedowierzenia, narastał w niej. Uniosła rękę, dotykając palcami ust, a potem policzka, jakby chciała się przekonać, że nie śni. 

- Sayla - łagodnie ciągnął mężczyzna - wróć do nas, proszę. Czekamy tylko na ciebie.

Usta młodej kobiety zadrżały.

- Porzuciłam was - szepnęła. - Wolałam żyć między ludźmi,

niż z wami... Porzuciłam swoich braci. Zapomniałeś?

- Zapomniałem, wszyscy zapomnieliśmy. Minęło dwieście lat, Sayla, wszyscy narodziliśmy się ponownie. Jesteś jedną z nas.

Dziewczyna kręciła głową, zagryzając wargi. Nagle zapłakała. Kaganek upadł, pryskając gorącą oliwą. W mroku, łkając przez zdławione gardło, złotowłosa tuliła się do piersi przybysza, który obejmował ją mocnymi ramionami.

- Wiedziałam - mówiła chaotycznie. - Ja... czekałam na was... na ciebie... Czekałam przez tyle, tyle lat! Już myślałam, że mi nie przebaczycie. A ja tak bardzo, bardzo chcę być znowu z wami. Proszę, Cabral, zabierz mnie stąd!

- Tak, Sayla - zapewniał wzruszony młody mężczyzna.

- Po to tutaj jestem.

- Nie potrafisz uwierzyć, jak ciężko... - mówiła z nowymi łzami. - Wszystko jest lepsze, niż życie między nimi... Gdybym umiała umrzeć... to umarłabym! 

Pocałował ją w głowę, we włosy. Poczuła gorący dotyk pierwszej i ostatniej, wielkiej łzy.

Długą chwilę oboje trwali w milczeniu.

- Chodźmy, Sayla, czekają na nas. Straciłem zbyt wiele

czasu - przemówił wreszcie Cabral, panując już nad swym głosem.

Dziewczyna odetchnęła głęboko, także próbując wziąć się w garść. Przybysz ujął ją pod brodę.

- Gdzie gospodarz? Domownicy, służba?

- Mój mąż... gospodarz wyjechał w interesach. Tylko

służba. Nie trafisz po ciemku, daj mi... - zamilkła, czując w dłoni rękojeść sztyletu. - Poczekaj tutaj lub przed domem. Ubiorę się i przyjdę - raz jeszcze pociągnęła nosem, ale w głosie nie było już łez, tylko ulga, a nawet cień uśmiechu.

- Spiesz się.

- Ubiorę się i przyjdę - powtórzyła.

Skinął głową, choć nie mogła tego dostrzec w ciemności.

Wróciła po niecałym kwadransie, zupełnie odmieniona - i

nie tylko męski strój podróżny był tego przyczyną. Niosła wielki kandelabr, roziskrzony tuzinem świec. Uśmiechnęła się, marszcząc nos i unosząc górną wargę. Wyciągnęła rękę ze sztyletem.

- Zatrzymaj go - powiedział Cabral. - Czy już?

Potwierdziła, unosząc wieko stojącej w kącie skrzyni.

Wrzuciła do środka kandelabr. Cokolwiek było w kufrze, natychmiast zajęło się płomieniem.

- Niepotrzebnie - rzekł z przyganą Morderca, otwierając drzwi. - Zbiegnie się tu całe miasto.

- Przecież nie będziemy stać i czekać. Gdzie masz konie?

- Nie mam wcale. Na przedmieściu czeka kareta, nie

chciałem jej wprowadzać w te zaułki.

- Och! - jęknęła, spoglądając na błoto za progiem.

- Chodź już, Sayla! - ponaglił, nie ma żarty

zniecierpliwiony. - Nie zdołamy zabić we dwoje wszystkich mieszkańców Ayonny. Dalej, na przedmieście!

Przekroczyli próg i spiesznie ruszyli w głąb ulicy.

Natychmiast pochłonęła ich ciemność.

2.              Tej samej nocy, w tym samym czasie, a więc nieco przed północą, kilku jeźdźców spotkało się na drodze wiodącej do starego młyna, leżącego pół mili za wschodnimi rogatkami Ayonny. Mrok dokładnie krył twarze i ubiory, niemniej z różnych szczegółów, tudzież z przebiegu prowadzonej rozmowy dało się wysnuć wniosek, iż wszyscy ci mężczyźni należeli do stanu szlacheckiego. 

- Zapewniam panów - mówił jeden ze szlachciców - że miejsce to specjalnie zostało wybrane. Nie ma nic nadzwyczajnego, a już zwłaszcza groźnego, w jego lokalizacji. 

- Ja zaś twierdzę, iż zarówno miejsce, jak i porę, a wreszcie samą formę zaproszenia tutaj, każdy zdrowy na umyśle człowiek uzna za podejrzane - oponował głos należący do innego jeźdźca. - Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym jechać dalej.

- Dziwna rzecz, iż znalazłeś pan powód, by stawić się tutaj? 

- Ba! - i krótkie to słówko wystarczyć musiało za odpowiedź.

- Zapewniam, że na końcu tej drogi czekają na nas przyjaciele.

- Ba! - rozbrzmiało w mroku raz jeszcze; mówiący nie krył powątpiewania.

Do rozmowy włączył się głos trzeci:

- Podzielam twoje wątpliwości, Del Sanres. Ale podzielam też opinię, że skoro dotarliśmy aż tutaj, wypada uczynić ostatni mały krok. Jedźmy zatem.

Ton, jakim wypowiedziano te słowa dowodził, iż mówiący jest człowiekiem o znacznym autorytecie, nawykłym do wydawania poleceń. Spór natychmiast zakończono. Jeźdźcy ruszyli bez zwłoki ku majaczącym w oddali światełkom; okazało się wkrótce, iż jest to poblask padający z okien młyna. Kopyta końskie głucho zadudniły na belkach wąskiego mostu, przerzuconego nad niewidoczną w ciemnościach, monotonnie szumiącą rzeką. Na obszernym podwórzu jeźdźcy zsiedli z koni. Natychmiast pojawiło się kilku pachołków z latarniami. Wierzchowce odprowadzono gdzieś na bok, zaś przybyli szlachcice powiedzeni zostali do mieszkalnej części sędziwego budynku.  Wkrótce znaleźli się w obszernej, dobrze oświetlonej izbie.  Siedzący przy stole mężczyzna powstał na widok wchodzących. 

- Witam panów i dziękuję za przybycie.

Mógł mieć lat pięćdziesiąt do pięćdziesięciu pięciu, lecz

zdradzała to tylko twarz, włosy bowiem nie nosiły nawet śladu siwizny, zaś wysoka i zgrabna sylwetka przywodziła na myśl młodzieńca. Strój, utrzymany w szarych barwach, wskazywał na szlachcica, ale równie dobrze mógł być ubiorem zamożnego mieszczanina, bankiera albo kupca. 

- Znana mi jest tożsamość każdego z panów, lecz zdaję sobie sprawę, że w drugą stronę wygląda to zgoła inaczej... Proszę o cierpliwość. Z pewnych względów wskazane jest tymczasowe zachowanie mego incognito. Czy zechcą panowie poświęcić dwa kwadranse człowiekowi, który się nie przedstawił?

Zdrożeni, wciąż jeszcze stojąc w progu izby, nie kryli konsternacji. 

- Nie, na honor, tego doprawdy zbyt wiele - przemówił wreszcie mężczyzna, który i na gościńcu żywo manifestował niezadowolenie. Po czym zwrócił się do towarzysza: - I co teraz, panie Vannon? Żądam jasnej odpowiedzi, gdzie właściwie i po co żeś mię przywiódł? 

Lecz Vannon uchylił tylko kapelusza, skąpym gestem wskazując gospodarza izby, jakby mówił: oto, gdzie są wszystkie wyjaśnienia.

- Zapewniam - rzekł znowu nieznajomy - że cierpliwość panów zostanie nagrodzona, a ciekawość zaspokojona.  Teraz jednak, choćbym i chciał, nie mogę powiedzieć, kim jestem. Wymaga to pewnych... wstępnych wyjaśnień. Chcę ich właśnie udzielić, za pozwoleniem waszmościów.

- Doprawdy, dziwne to wszystko - odezwał się szlachcic, którego rozsądny głos położył nie tak dawno kres sprzeczce na drodze. - Tylko jedno pytanie: czy jesteś pan szlachcicem?

- Mam ten honor.

- A zatem, Del Sanres, pozwólmy tajemniczemu gospodarzowi

zachować incognito przez czas jakiś. Doprawdy, byłoby rzeczą głupią przyjąć zaproszenie od nieznanej osoby i odbyć długą drogę po to tylko, by na miejscu nie poskromić ciekawości na kwadrans albo dwa. Pan Vannon na pewno podziela mój punkt widzenia. Sau-Rees, czy i ty także? 

Czwarty spośród przybyszów, milczący do tej pory, krótko skinął głową.

- A zatem gotowi jesteśmy wysłuchać, co ma pan do powiedzenia. Żywię jednak nadzieję, iż nie każesz nam waszmość tkwić przy drzwiach? Przyznam, że nogi mnie już bolą, rad bym też powierzył komu płaszcz.

Gospodarz natychmiast przywołał służbę i zaprosił przybyłych do stołu. Jął częstować grzanym winem, lecz spotkał się z odmową; widać było aż nadto wyraźnie, że goście, choć gotowi wysłuchać nieznanego człowieka, równego im przecież stanem, nie życzą sobie z nim pić. 

- Mów pan, proszę.

- Gdy najchętniej, mości Del Velaro, oddałbym głos

właśnie panu. Zdaje się bowiem, że przyczyną naszego tutaj spotkania są czyny pańskiego kuzyna. Czy hrabia Del Velaro nie przedsięwziął, przed rokiem, pewnej niezwykłej wyprawy? Czy mogę zapytać, co stało się z pańskim krewnym?

Twarz zagadniętego spochmurniała.

- Bądź pan pewien, żem domyślał się związku... - zaczął.

- Pytasz o sprawy prywatne i rodzinne. Ale dobrze, odpowiem, albowiem widzę w tym sens. Hrabia Del Velaro uwierzył w pewną legendę, związaną z leżącym nieopodal wzgórzem. Posiadł jakieś jego tajemnice. Niespełna pół roku temu został zamordowany, zaś sposób, w jaki dokonano tego ohydnego czynu... Raniono go szpadą, następnie dobito, przyłożywszy do czoła pistolet, a na koniec wyrwano z ciała serce - skończył surowo i krótko, uznawszy snadź, iż przebywa w towarzystwie mężczyzn, nie chłopców.

Chwilę przy stole panowało milczenie. 

- Zapewniam wszystkich panów, że to, o co walczył

zamordowany hrabia, nie ma nic wspólnego z legendą - rzekł gospodarz. - Kuzyn waszmości zabrał ze Wzgórza Ahar starożytne Rubiny Przeznaczenia, które przed wiekami dały moc namiestniczce księcia Gidora Północnego. Pominę fakty z historii Saywanee, znane wszystkim tutaj, jak sądzę. Zamiast tego powiem, że hrabia Del Velaro niechcący wskrzesił zło, które pragnął ostatecznie unicestwić. Zamek Ahar znów żyje, zaś jego władczyni zawrze sojusz z Mordercami. Stanie się to jutro lub pojutrze, a najdalej w ciągu tygodnia. Hrabia Del Velaro został zamordowany, jak przypuszczam, przez najemnika, który ongiś towarzyszył mu w wyprawie na wzgórze.

- Kim był ów najemnik?

- Królem wszystkich kotów-Morderców. Przez dwa wieki nad

resztkami tego plemienia wisiała dziwna klątwa

Sorgethergeft. Została zdjęta. przez nierozwagę hrabiego Del Velaro, tak przypuszczam.

Po krótkiej chwili milczenia odezwał się Del Sanres.

- Wielkie koty? - zapytał z wyraźnym powątpiewaniem. -

Zupełnie jak przed wiekami? Więc to nie jest legenda, ani baśń?

- Owszem, wielkie koty. Zupełnie jak przed wiekami. Nie, to nie jest baśń.

- Cóż poradzą wobec muszkietowej palby? Wobec pistoletu i szpady? - indagował Del Sanres z ironią, jeśli nie zgoła kpiną.

Gospodarz milczał. Nie otrzymawszy odpowiedzi, Del Sanres rozłożył ręce.

- Daruj pan.

Po czym znowu zaległa cisza. Lecz te dwa krótkie słowa

nader wymownego i impulsywnego zwykle szlachcica zawierały wszystko: niewiarę w bajki, politowanie, wreszcie rezygnację wobec faktu, że uciążliwa, podjęta w ciemno podróż zaowocowała rzeczą banalną - spotkaniem z pomyleńcem.

- Panie Del Sanres - niegłośno, lecz dobitnie przemówił gospodarz - możesz pan podawać w wątpliwość moje słowa i nie żywię o to urazy, albowiem nie znasz mnie. Ale przecież nie bez powodu przybyłeś tutaj, jak sądzę? Jakie to są powody?

- Sam już nie wiem, na honor... Namowa starego przyjaciela, dla którego zawsze żywiłem, i nadal żywię, szacunek - padła odpowiedź. - A jednak, Del Velaro, obu nas wystrychnięto na dudków, przyznasz chyba?

Wezwany nie odpowiedział. Za to tajemniczy gospodarz uśmiechnął się nieznacznie.

- Wygadujesz pan głupstwa - rzekł krótko. - Przodkowie waszmości prowadzili wojnę z Gidorem nawet wtedy, gdy sprawa od dawna już była beznadziejna. Zamek Sanres, rodowa siedziba świetnego rycerskiego rodu, był ostatnią broniącą się twierdzą w tych stronach. Twierdzą, której obrońców nigdy nie pokonano. Pradziad waszmości, wraz z garstką towarzyszy, zmarł z pragnienia i głodu. Dopóty, dopóki żył, noga nieprzyjaciela nie przekroczyła progu jego domu. Waszmość chcesz mię przekonać, że jesteś miernotą nie znającą najchlubniejszych kart historii swego rodu? Próżny trud! Twoi przodkowie, Del Sanres, nie walczyli z jakąś legendą, lecz z wrogim orężem i magią, pan zaś będziesz jutro prowadził dalej ich dzieło.

Twarz Del Sanresa przybladła. Szlachcic otworzył usta i... nie powiedział nic.

- Sau-Rees, pan zaś jesteś...

- ...człowiekiem nieszczęśliwym - niegłośno przerwał

wezwany. - Odmieńcem, napiętnowanym przez dawno umarłe moce.

Nie wiem, jakim sposobem dotarła do waszmości wieść o mnie.

Tylko moi najbliżsi wiedzą o chorobie, którą w sobie noszę.

Przyjechałem tu, bo po raz pierwszy zaświtała mi nadzieja.

Nie wiem, czy uzasadniona.

- Chcesz pan być uzdrowiony? - zapytano ze zdumieniem, ale i kpiną. - No to wiedz, żeś przyjechał na zaproszenie drugiego trędowatego.

- Do czego zmierza ta rozmowa? - zapytał Del Velaro.

- Do uświadomienia waszmościom, że zaczyna się właśnie,

być może, nowa wojna z Saywanee. Żałuję, lecz na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. Proszę panów, byście mi zaufali.

- Ale czego pan oczekujesz właściwie?

- Deklaracji. Proszę panów o udzielenie mi pomocy w walce

z odwiecznym wrogiem tego kraju. Gdy otrzymam zapewnienie waszmościów, iż udzielicie mi wsparcia, natychmiast zdradzę swą tożsamość, a także wszelkie swoje zamierzenia.

- Jeśli zaś odmówimy?

- Wyrażę ubolewanie, że z mojego powodu odbyli panowie

niepotrzebną podróż.

- Wszakże zdaje pan sobie sprawę, iż na razie usłyszeliśmy mniej niż nic? Dysponujesz pan wiedzą o nas samych, jak i naszych rodzinach, lecz poza tym nie usłyszeliśmy nic, co nosiłoby znamiona konkretu. Mówisz pan o nadchodzącej wojnie, odgrzebując stare historie, może n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin