Palmer Michael - Przebłyski pamięci.doc

(2354 KB) Pobierz
D:\e-KSIĄŻKI\Palmer Michael - Przebłyski pamięci\Palmer Michael - Przebłyski pamięci.PDF

 


 


 

Michael Palmer

Przebłyski pamięci

(Flashback) Przełożył Zygmunt Halka


 

Opowieść ta jest fikcyjna. Nazwiska, postacie, tło akcji

i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie

podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń, miejsc i osób,

żyjących lub zmarłych, jest jedynie przypadkowe.

DlaNMS

W ciągu trzech lat pisania Przebłysków pamięci wiele osób nie szczędziło mi zachęty, służąc pomocą i opiniami, wśród nich mój agent—Jane Rotrosen Berkey, wydawca — Linda Grey, redaktor — Beverly Lewis, moja rodzina i przyjaciele Billa W. Wszystkim im gorąco dziękuję

MSP

Fahnouth, Massachusetts

1988

Jeżeli dochowam tej przysięgi i nie złamię jej, obym

osiągnął pomyślność w życiu i pełnieniu tej sztuki, ciesząc się uznaniem ludzi po wszystkie czasy, jeżeli

ją przekroczę i złamię, niech mnie los przeciwny dotknie.

Zakończenie Przysięgi Hipokratesa 377? p.n.e.

Święty Piotrze nic wzywaj mnie,

bo nic mogę przyjść. Zaprzedałem moją duszę firmie.

Merle Travis


 

Prolog

10 stycznia

Dwa... trzy... cztery...

Leżąc na plecach, Toby Nelms liczył przesuwające się nad jego głową światła. Miał osiem lat, lecz był mały jak na swój wiek; miał gęste, rudobrązowe włosy i piegi, pokrywające górną część policzków i nasadę nosa. Przez pewien czas po tym, jak jego ojciec został przeniesiony z północnej części stanu Nowy Jork do TJ Carter Paper Company w Sterling, w stanie New Hampshire, był dla swoich kolegów klasowych w Bouquette Elementary School popychadłem. Przezywali go „indyczym jajem" albo „komisem". Sytuacja zmieniła się na lepsze dopiero wówczas, gdy postawił się Jimmy'emu Barnesowi, szkolnemu tyranowi, za co zresztą dostał od niego przy okazji ciężkie lanie.

Pięć... sześć... siedem...

Toby podrapał się po guzie, który zrobił mu się obok siusiaka - u nasady nogi i był źródłem uporczywego bólu. Lekarze powiedzieli, że zastrzyk sprawi mu ulgę, lecz ból nie ustępował.

Nie pomagała również muzyka, która, jak obiecywały pielęgniarki, powinna go zrelaksować. Melodia była przyjemna, ale brakowało słów. Drżącymi rękami sięgnął do głowy i ściągnął z uszu słuchawki.

Osiem... dziewięć... Światła zmieniały barwę: białe, potem żółte, różowe, w końcu czerwone. Dziesięć... jedenaście...

W następstwie bójki z Jimmym przestał być popychadłem; po lekcjach koledzy zaczęli go zapraszać do wspólnych powrotów do domu. Wybrano go nawet na przedstawiciela klasy w radzie uczniowskiej. Przyjemnie było znów chodzić z ochotą do szkoły, po miesiącach udawania różnych dolegliwości, byle tylko zostać w domu. Teraz, z powodu guza, straci cały tydzień. To nie fair.

Dwanaście... trzynaście... Przesuwające się nad jego głową czerwone światła stawały się coraz jaśniejsze. Toby z całych sił zacisnął powieki, lecz czerwień robiła się coraz gorętsza i intensywniejsza. Spróbował przysłonić oczy ramieniem, lecz to nic nie pomogło. Palące, krwiste światło przewiercało rękę i coraz bardziej kłuło go w oczy. Zaczął cicho płakać.

-              Nie płacz, Toby. Doktor zoperuje ci ten mały guzek i przestanie boleć. Nic chcesz
słuchać muzyki? Większość naszych pacjentów twierdzi, że przynosi im ulgę.

Toby potrząsnął głową, następnie powoli opuścił rękę. Światła nad głową zniknęły, w ich miejscu pojawiła się twarz pielęgniarki, która uśmiechała się do niego. Była siwa, pomarszczona i stara - tak stara jak ciotka Amelia. Miała pożółkłe końce zębów, a na policzkach plamy jasnoczerwonego makijażu. Kiedy na nią patrzył, skóra na jej twarzy napięła się, policzki zapadły, zmarszczki zniknęły, a miejsca pod makijażem i powyżej, gdzie znajdowały się oczy, zrobiły się puste i czarne.

-              Spokojnie, Toby, no...

Toby ponownie przysłonił oczy ręką i znów to nie pomogło. Skóra na twarzy pielęgniarki napinała się coraz bardziej, następnie zaczęła odpadać płatami, odsłaniając białe kości. Czerwień makijażu spływała jak krew po kościach policzków, a miejsca, gdzie kiedyś były oczy, promieniowały światłem

-  No, no, Toby, uspokój się...

-              Pozwól mi wstać. Proszę, pozwól mi wstać.


 

Toby chciał wykrzyczeć te słowa, lecz z gardła wydobył mu się jedynie niski pomruk, jak zgrzyt, gdy po płycie przesuwa się palcem igłę adapteru.

-                      Pozwól mi wstać. Proszę, pozwól mi wstać. Okrywające go prześcieradło zostało ściągnięte i Toby zadrżał z zimna.

-                      Zimno mi - krzyczał bezgłośnie. - Przykryjcie mnie. Pozwólcie mi wstać, proszę. Mamo! Chcę do mamy!

Odezwał się męski głos - niski i spokojny. Toby poczuł ręce wokół swoich kostek i pod pachami, unoszące go coraz wyżej z wózka na kółkach, na którym leżał. W pokoju rozbrzmiewała ta sama muzyka. Teraz ją słyszał bez słuchawek.

-              Ostrożnie, przyjacielu. Rozluźnij się!

Toby otworzył oczy. Zobaczył nad sobą zamgloną twarz. Zamrugał raz i drugi, lecz twarz poniżej niebieskiego czepka pozostała zamglona. Właściwie to nic była twarz, tylko skóra, w której powinny się znajdować oczy, nos i usta.

Krzyknął ponownie i znów odpowiedziała mu cisza. Unosił się bezsilnie w przestrzeni. Chcę do mamy!

-              Kładziemy cię, przyjacielu powiedział mężczyzna bez twarzy.

Toby poczuł pod plecami zimną płytę. W poprzek jego piersi zacisnął się szeroki pas. Tylko guz, zaskowyczał bezgłośnie. Nie skaleczcie mojego siusiaka. Obiecaliście, że go nie skaleczycie.

-                      W porządku, Toby, teraz cię uśpimy. Odpręż się, słuchaj muzyki i zacznij liczyć od stu wstecz w następujący sposób: sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... dziewięćdziesiąt osiem...

-                      Sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... - Toby wypowiadał po kolei słowa, lecz zdawał sobie sprawę, że nikt ich nie słyszy. - Dziewięćdziesiąt osiem... dziewięćdziesiąt siedem... -Poczuł dotyk lodowato zimnej wody pomiędzy brzuchem a szczytem uda, w miejscu gdzie był guz, a potem na siusiaku. - Dziewięćdziesiąt sześć... dziewięćdziesiąt pięć. - Przestańcie. To mnie boli. Proszę!

-                      W porządku, śpi. Jesteś gotów, Jack? Zespół? - Męski głos, ten sam, który Toby już kiedyś słyszał. Ale gdzie? Gdzie? - Marie, podkręć odrobinę muzykę. Dobrze, wystarczy. W porządku, zaczynajmy. Poproszę skalpel...

Głos lekarza. Tak, to był on. Lekarz, który go badał na oddziale pogotowia. Miał łagodne oczy. Doktor, który obiecał, że nie...

Skalpel? Jaki skalpel? Po co?

W tym momencie zobaczył refleks światła w małym, srebrzystym ostrzu, które zbliżało się do guza nad jego pachwiną. Próbował się poruszyć, odepchnąć je, lecz pas zaciśnięty mocno w poprzek piersi unieruchamiał mu ręce wzdłuż boków.

Z początku nie czuł strachu, jedynie zaskoczenie i ciekawość. Obserwował cienkie ostrze, które obniżało się, a w końcu dotknęło skóry obok siusiaka. W tym momencie wstrząsnął nim ból, jakiego nigdy dotąd nic zaznał.

-              Czuję go! Czuję go! - wrzasnął. - Przestańcie! Boli mnie!

Skalpel wniknął głębiej, następnie zaczął ciąć. Przeciął guz, po czym zawrócił ku nasadzie siusiaka. Z przeciętej skóry płynęła obficie krew. Toby nie przestawał krzyczeć.

-                      Gotowe. Odsysaj! - usłyszał spokojny głos doktora.

-                      Boli mnie! Czuję wszystko! Proszę przestańcie! - błagał Toby. Wierzgał nogami, próbując z całej siły uwolnić się od krępującego pasa.

-                      Mamo, tato, pomóżcie mi!

Błyszczące ostrze, teraz usmarowane krwią, wynurzyło się z przeciętego guza. Toby zobaczył, jak w miejsce noża zagłębiają się w ranie nożyce, które otwierają się, zamykają, otwierają, zamykają... zbliżając się coraz bardziej do nasady siusiaka. Każdy ich ruch sprawiał potworny ból prawie przekraczający granicę ludzkiej wytrzymałości. Prawie...


 

-              Nie rozumiecie? krzyczał Toby, próbując argumentować jak dorosły. - Jestem
przytomny. To boli. To mnie boli!

Nożyce powędrowały dalej, obejmując nasadę jego siusiaka. -  Nie! Nie dotykajcie go! Nic dotykajcie go!

-              Gazik! Prędko, gazik. Dobrze, tak jest lepiej. Teraz jest dobrze.

Nożyce posunęły się dalej. W miejscu gdzie był siusiak i jądra, Toby czuł teraz pustkę.

Nie róbcie mi tego... nie róbcie... Nie wypowiedział tych słów głośno - zabrzmiały jedynie w jego mózgu.

Zebrawszy wszystkie siły, ponownie spróbował uwolnić się od krępującego go pasa. Zobaczył nad sobą doktora, tego o łagodnych oczach, który obiecał mu, że nic poczuje bólu. Trzymał coś w ręku... coś krwawego... pokazując to wszystkim obecnym. Toby głowił się, co to jest jaka rzecz jest warta takiego zainteresowania. Naraz wszystko stało się dla niego jasne. Przerażony spojrzał na miejsce, w którym był guz. Guza nic było, ale nie było również siusiaka... ani jąder. Zamiast nich dostrzegł jedynie krwawą ziejącą dziurę.

W tym momencie zapięcie pasa, krępującego jego pierś, puściło. Wywijając na oślep rękami i nogami, uciekł ze stołu, kopiąc po drodze lekarzy, pielęgniarki i wszystko, co mu stanęło na drodze. Roztrzaskał źródło oślepiającego światła nad głową tace z błyszczącymi stalowymi instrumentami pospadały na podłogę.

-              Złapcie go, złapcie! - usłyszał krzyk doktora.

Tłukąc pięściami i nogami, Toby wywrócił półkę z butelkami. Krew z jednej z rozbitych butelek obryzgała mu nogi. Zaczął uciekać w stronę drzwi... jak najdalej od twardego stołu... jak najdalej od pasów.

-              Zatrzymać go!... Zatrzymać!

Czyjeś silne ręce złapały go za ramiona, ale paroma kopniakami zdołał się uwolnić. Po chwili ręce znów go objęły. Męskie, silne ramiona zacisnęły się wokół jego piersi i pod brodą.

-              Uspokój się, Toby - powiedział doktor. - Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczny.
To ja, twój tata.

Toby przekręcił się, próbując z całej siły się wyśliznąć.

-              Toby, przestań, proszę. Posłuchaj mnie. Przyśnił ci się koszmar. To był tylko sen, nic
więcej. Po prostu zły sen.

Głos był inny niż doktora. Toby dalej walczył, choć mniej zawzięcie.

-              W porządku, synu, uspokój się. Jestem twoim tatą. Nikt nie zrobi ci krzywdy.

Toby przestał się wyrywać. Ramiona opasujące mu pierś i przyciskające podbródek rozluźniły uścisk. Ktoś bardzo powoli odwrócił go ku sobie. Otworzywszy oczy, zobaczył zatroskaną twarz ojca.

-                      Toby, widzisz mnie? Jestem twoim ojcem. Poznajesz mnie?

-                      Ja też tu jestem Twoja mama.

Toby Nelms spojrzał wpierw na ojca, potem na zmartwioną twarz matki. Następnie z przerażeniem, które wciąż odczuwał, pomacał ręką z przodu pidżamy. Siusiak był na swoim miejscu. Jądra także.

Czy to był sen?

Zawstydzony, zbyt słaby, żeby płakać, położył się na podłodze. W pokoju panował straszny bałagan. Wszędzie leżały porozrzucane zabawki i książki. Drzwi do biblioteczki były otwarte, a rzeczy z górnej półki wyrzucone. Radio i małe akwarium, mieszkanie złotej rybki, Benny, leżały roztrzaskane na podłodze. Wśród okruchów szkła spoczywała martwa Benny.

Bob Nelms wyciągnął ręką ku synowi, lecz chłopiec nie zareagował. Nie spuszczając oka z rodziców, sunął do tyłu po podłodze, po czym wstał i wrócił do łóżka. Znów dotknął się z przodu.


 

- Toby, dobrze się czujesz? - zapytała cicho matka. Chłopiec nie odpowiedział. Przetoczywszy się na drugi bok, tyłem do rodziców, zwinął się w kłębek i wbił pusty wzrok w ścianę.


 

Rozdział 1

Niedziela trzydziestego czerwca była ciepła i senna. Na krętej szosie numer szesnaście, prowadzącej z Portsmouth w New Hampshire prawie do granicy kanadyjskiej, nieliczne samochody przebijały się leniwie przez fale gorącego powietrza. Nad zachodnim horyzontem wisiał fioletowy wał chmur burzowych.

Dla Zacka Iversona jazda na północ, zwłaszcza w takie popołudnia, była odkąd sięgnął pamięcią największą przyjemnością. Jechał tą trasą już ze sto razy, lecz każdy przejazd, najpierw przez pastwiska na południu, potem przez wioski i łagodne wzgórza, w końcu przez Góry Białe, przynosił nowe widoki, nowe odczucia.

Furgonetka Zacka, zdezelowany pomarańczowy volkswagen, była wyładowana pudłami, odzieżą i różnymi dziwnymi okazami mebli. Rozparty na siedzeniu pasażera Cheapdog opierał pysk na parapecie, delektując się rzadką możliwością oglądania świata z odwianymi znad oczu kudłami.

Jego pan, nie przerywając jazdy, sięgnął ręką i podrapał zwierzę za uchem. Od czasu gdy Connie zniknęła z jego życia i sprzedał większość mebli, Cheapdog stał się dla niego opoką wyspa na morzu niepewności i ciągłych zmian.

Niepewność i zmiany. Zack uśmiechnął się ze zdenerwowaniem. Od ilu już lat daty trzydziesty czerwca i pierwszy lipca stały się ucieleśnieniem tych słów? Wakacyjne prace w szkole średniej, cztery lata na uczelni i cztery dalsze na wydziale medycyny, osiem lat stażu najpierw na chirurgii, a potem na neurochirurgii - tyle zmian, tyle znaczących trzydziestych czerwca. Dzisiejszy będzie ostatni w tym łańcuszku - nóż, odcinający pierwszą połowę jego życia od drugiej. Ten za rok minie prawdopodobnie jako najzwyklejszy, normalny dzień.

Autostrada numer szesnaście zwęziła się i prowadząc w stronę gór, zmieniła profil na bardziej właściwy dla kolejki górskiej. Zack spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści. Frank i Sędzia byli o tej porze w klubie, prawdopodobnie przy czwartym lub piątym dołku. Obiad będzie nie wcześniej niż o szóstej. Nie widział powodu, żeby się spieszyć. Zatrzymał się na przydrożnym parkingu.

Cheapdog poruszył się niecierpliwie na siedzeniu, czując, że przerwa w podróży jest przeznaczona dla niego.

-              Masz rację, kudłaty pyszczku - powiedział Zack. - Zaraz będziesz wolny. Ale
przedtem...

Z przerwy między siedzeniami wydobył postrzępioną książkę w miękkiej oprawie i oparł ją na desce rozdzielczej. Pies natychmiast przestał piszczeć. Przekręcił głowę, czekając.

-              Widzę, że zgadzasz się na cenę, którą musisz zapłacić za wolność, jaką niebawem
otrzymasz. A teraz, psy i dziewczęta, czas na - wyjął z kieszeni na piersiach srebrną
jednodolarówkę i przeczytał z książki - „klasyczny transfer palcowy, styl włoski".

Książka Sztuczki z monetami, autorstwa Rufo, była przedrukiem z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku. Zack natknął się na nią w antykwariacie w Cambridge.

Zadziwisz przyjaciół... Ubawisz swoją rodzinę... Zachwycisz przedstawicieli płci przeciwnej... Udoskonalisz własną zręczność manualną.

Każda z tych czterech obietnic, wydrukowanych spłowiała złotą czcionką na okładce, miała w sobie specyficzny urok, lecz tylko ostatnia zdecydowała, że kupił książkę.

-              Nie rozumiesz? - próbował wytłumaczyć koledze neurochirurgowi, borykając się z
ćwiczeniami z pierwszego rozdziału. - Ile czasu przebywamy w sali operacyjnej?... Najwyżej
parę godzin dziennie. Powinniśmy między operacjami ćwiczyć dłonie, żeby udoskonalić


 

sprawność manualną. Inaczej jesteśmy jak sportowcy, którzy nie trenują między kolejnymi zawodami.

Wprawdzie cel był pożyteczny, jednak osiągnięcie go graniczyło z cudem. Choć w sali operacyjnej potrafił doskonale posługiwać się swoimi rękami, do tej pory nie udało mu się opanować nawet najprostszych sztuczek Rufo, skutkiem czego pozostało mu jedynie popisywać się przed lustrem, zwierzętami lub nieświadomymi jego ambicji dziećmi.

-              W porządku, piesku, przygotuj się. Oszczędzę ci opisu tej sztuczki, bo widzę, że masz
na oku tamte brzozy. Popatrz, umieszczam monetę tutaj... robię taki ruch przegubem... i voila!
nie ma monety... Dziękuję, dziękuję. Teraz po prostu przesuwam drugą ręką nad pierwszą w ten
sposób i...

Srebrna dolarówka wypadła mu z dłoni, odbiła się od dźwigni hamulca ręcznego i zadźwięczała pod siedzeniem. Pies odwrócił łeb w przeciwną stronę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin