1969-12 - Haslo 312.pdf

(453 KB) Pobierz
691403891 UNPDF
Tadeusz Ratkowski
HASŁO 312
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1969
Okładkę projektował: Mieczysław Wiśniewski
Redaktor: Eugeniusz Stanczykiewicz
Redaktor techniczny: Jacek Zykus
Korektor: Maria Ossowska
691403891.001.png
U PROGU TAJEMNICY
Instynkt doświadczonego pracownika kontrwywiadu mówił kapitanowi Piatkinowi, że ma tym razem do
czynienia z czymś niezwykłym. Tego wrześniowego dnia 1943 roku do ziemianki szefa II wydziału sztabu
brygady partyzanckiej, działającej na tyłach frontu na pograniczu RFSRR i Łotwy, w rejonie Pskowa,
przybyła interesująca grupa. Znany dobrze braci partyzanckiej siedemdziesięcioletni leśniczy Iwan
Stiepanowicz wraz ze swą niewiele młodszą żoną, uzbrojeni w pistolet maszynowy i parabellum,
przybrawszy wielce groźną minę, przyprowadzili młodego gefreitra w mundurze Wehrmachtu.
— Jak wam udało się wziąć go do niewoli? — zapytał staruszków nieco rozbawiony tym widokiem
kapitan.
— Eh, wcale nie wzięliśmy, co wy, sam się oddał! — odpowiedział z chytrym uśmieszkiem leśniczy. —
Wychodzę dziś rano na obchód rejonu, patrzę, stoi Niemiec. I co powiecie? Szybko podchodzi do mnie,
zdejmuje z siebie broń, plecak, torbę, pcha mi to wszystko w ręce. Coś mi tam długo gada, trochę po
swojemu, trochę po naszemu. Z tego wszystkiego wreszcie zrozumiałem, że muszę go zaprowadzić do
„russische Partisanen”, bo ma im coś bardzo ważnego do powiedzenia. Od razu uważnie rozejrzałem się
dokoła, czy to aby nie jakaś specjalna zaczepka, próbo... próbo...
— Prowokacja — poprawił kapitan.
— No dobra, probokacja, bo może za frycem stoi w lesie stu innych, aby w ten sposób znaleźć do was
drogę. Potem powiadam, że ja skąd, nic nie wiem o żadnych partyzantach, że już za stary na to jestem. A ten
nic, tylko dalej swoje, dawaj, prowadź go do partyzantów. Ja dalej nic... I tak minęła godzina, dwie. No to co
miałem robić? Widzę, że się lucyfer nie chce odczepić, to wziąłem do pomocy swoją staruchę i macie,
przyprowadziłem go wam...
Niemiec nie wydawał się być swoją sytuacją specjalnie zmartwiony; mało tego, widać było, że
niecierpliwie czeka na rozmowę, że wiele się po niej spodziewa.
— Wiera! — krzyknął kapitan w głąb ziemianki do swej tłumaczki Orłowej, do wojny przewodniczki
zwiedzających ZSRR wycieczek turystów zagranicznych i biegle stąd władającej między innymi językiem
Schillera i Goethego. — Chodź tu, mamy niezwykłego gościa! Porozmawiaj z nim...
Z ziemianki wynurzyła się młodziutka, ładna dziewczyna z zadartym noskiem, ubrana w zdobyczną
„panterkę” i kokieteryjnie na bok założoną czapkę futrzaną, spod której wymykały się niesforne, jasne
włosy. Wiera zasiadła za skleconym z desek stolikiem, rozłożyła przed sobą czysty arkusz papieru, skręciła
w kawałku gazety potwornie grubą „kozią nóżkę” z machorki i dopiero teraz, spojrzawszy na jeńca takim
wzrokiem, że ten z miejsca powinien zapaść się pod ziemię, wypaliła jednym tchem jak z karabinu
maszynowego:
— Imię, nazwisko, stopień, funkcja, nazwa i miejsce postoju jednostki, nazwisko i stopień dowódcy,
stan liczebny, uzbrojenie, zadanie, w ogóle wszystko, co wiesz! I nie bujać, życie możesz sobie ocalić tylko
mówieniem prawdy!
Niemca nie potrzeba było zachęcać do mówienia: zeznania zaczął składać tak szybko i szczegółowo, że
tłumaczka chwilami zatrzymywała go, nie mogąc dokładnie notować. W pewnej chwili podniesieniem dłoni
zupełnie przerwała przesłuchiwanie.
— Gieorgiju Iwanowiczu — zwróciła się do stojącego obok kapitana. — Zdaje się, że to ciekawa
historia. Posłuchajcie!
Klaus Werner, jak wynikała z zeznań, był radiotelegrafistą z „Sonderschule IIC — Lorelei” we wsi
Pessaari, oddalonej około 35 kilometrów od miejsca postoju brygady. „Lorelei” — to kryptonim ośrodka
Abwehry „Russland-Mitte”, w którym szkolono około 150 szpiegów i dywersantów. Po ukończeniu kursu
ludzi tych przerzucano na zaplecze frontu z konkretnymi zadaniami. W ciągu kilku miesięcy uczono ich
posługiwania się środkami łączności radiowej, szyfrowania, topografii, sporządzania środków
wybuchowych, minowania, fałszowania dokumentów, mikrofotografii, słowem wszystkiego, co musiał znać
każdy agent wywiadu samodzielnie działający na tyłach przeciwnika. Gorzej było z werbunkiem
kandydatów do współpracy z wywiadem hitlerowskim. Stara kadra agentów, rekrutujących się ze środowisk
emigrantów rosyjskich, wyczerpała się już w początkowym okresie wojny. Na zajętych obszarach ZSRR
Niemcy zaczęli szukać przeciwników władzy radzieckiej spośród elementów zdemoralizowanych, gotowych
do zdrady własnej ojczyzny za pieniądze. Zwrócili też uwagę na obozy jenieckie, gdzie nieludzko gnębieni i
torturowani żołnierze nie mieli żadnych szans przetrwania. Niektórzy z nich pozornie ulegali namowom
pracowników Ahwehry, by tylko wyrwać się z niewoli. Z takich „agentów” wróg chętnie korzystał, chociaż
w istocie przynosili mu ogromne szkody. Faktycznych zdrajców radziecki kontrwywiad demaskował bardzo
szybko dzięki szerokiej pomocy ludności.
O tych wszystkich bardzo interesujących szczegółach jeniec mówił z dużą znajomością rzeczy. Sprawiał
wrażenie człowieka, który niczego nie ukrywa.
— Zaraz, zaraz, Wiera — przerwał kapitan. — To bardzo ładnie z jego strony, ale zapytaj go, po co tu
przyszedł? Co, nagle zapałał do nas taką miłością?
Dziewczyna powtórzyła pytanie gefreitrowi, który w odpowiedzi w milczeniu wręczył jej wyjęty z
portfela list.
Drogi Klausie! — tłumaczyła głośno Orłowa. — Dziękuję Ci za pozdrowienia. Spieszę Cię zawiadomić,
że Ojciec Twój przebywa teraz tam, gdzie dawno już pojechał wujek Friedrich. Pisze stamtądy że jest mu
dobrze, ale chyba lepiej jest Twojej siostrze Klarze. Ojciec prosił Cię zawiadomić, że wkrótce spodziewa się
tam również Ciebie, a to dlatego, że głośni ostatnio wyszukali spis członków drużyny piłki nożnej z
„Minerwy” w Munsterze. Całuje Cię i gorąco proszę — dobrze zastanów się nad tym, co piszę!
Twoja Hilda.
Niemiec, zauważywszy zdumienie niczego nie rozumiejącej rosyjskiej dziewczyny, zaczął jej coś
szybko, długo i żarliwie tłumaczyć. Wiera raptem spoważniała, po czym zameldowała kapitanowi:
— To zaszyfrowany list od narzeczonej, który przywiózł mu wczoraj z Berlina kolega, powracający z
urlopu na front. Z listu tego wynika, że ojciec Wernera dostał się do obozu koncentracyjnego w Dachau,
gdyż tam właśnie osadzono przed wojną za aktywną działalność w partii komunistycznej ich przyjaciela,
używającego pseudonimu „wujek Friedrich”. Ojciec ostrzega syna, że spodziewa się ujrzeć go wkrótce w
obozie, bo „głośni”, co oznacza gestapo, wydobyli skądś listę członków komórki KPD w fabryce sprzętu
radiowego „Minerwa” w Munster, gdzie Wernerowie pracowali do trzydziestego trzeciego roku. Gefreiter
powiada, że po dojściu Hitlera do władzy musieli z ojcem uciekać z Munster i podjąć pracę w zakładach
Siemensa w Berlinie, gdyż palił się im już grunt pod nogami. W Berlinie przy kolejnej totalnej mobilizacji
Klausa jako radiotechnika powołano do wojsk łączności i końcu przydzielono do „Sonderstelle IIC —
Lorelei”. Wczoraj, po otrzymaniu tego listu, Klaus Werner zorientował się, że nie ma ani chwili do stracenia,
że dziś lub jutro przyjdzie po niego gestapo. Jak twierdzi, pozostało mu tylko jedno: uciekać do radzieckich
towarzyszy! Mówi dalej, że wcześniej nie mógł tego uczynić, zdając sobie sprawę, że faszyści zemściliby
się na starym, samotnym ojcu, który pozostał w Rzeszy, ale teraz nie miał już innego wyjścia... Dla
wprowadzenia w błąd przełożonych i kolegów zostawił list, w którym zawiadamia, że idzie się utopić w
Jeziorze Pskowskim z powodu zawodu miłosnego. Wyruszył więc do lasu i postanowił tak długo szukać, aż
znajdzie kogoś z naszych ludzi. Poza tym chcę was poinformować, kapitanie, że może opowiedzieć wiele
ciekawych rzeczy o „Lorelei”...
W ten sposób oficer kontrwywiadu radzieckiego po raz pierwszy dowiedział się o istnieniu w rejonie
działania brygady partyzanckiej ośrodka, dostarczającego wywiadowi hitlerowskiemu fachowo
wyszkolonych ludzi, przerzucanych do całej północnej strefy I Frontu Białoruskiego, po raz pierwszy zetknął
się z nazwiskiem swego bezpośredniego przeciwnika, majora Abwehry Krebsa, poznał poszczególnych
instruktorów i wykładowców szkoły szpiegowskiej.
Nastały słotne, chłodne, monotonne dni późnej jesieni. Mimo brzydkiej pogody przed dobrze
zamaskowaną ziemianką sztabową partyzanci ciągle widywali kapitana, Niemca i tłumaczkę. Ich rozmowy
trwały nieomal bez przerwy. Piatkin dzień po dniu pogłębiał zasób wiadomości o szpiegowskim ośrodku. Na
podstawie zeznań Wernera uzyskiwał mnóstwo nowych, pozornie błahych szczegółów. Dotyczyły one
systemu zajęć, dyscypliny, porządku wewnętrznego i ochrony w „Sonderschule”. Każdy drobiazg miał swoje
znaczenie.
W miarę kompletowania tych informacji, które skrzętnie notowała Wiera, Piatkin zrozumiał, że same
zeznania Niemca nie wystarczą, by w pełni poznać tajemnicę ośrodka Abwehry.
Werner był tylko radiotelegrafistą. Wiedział na pewno wiele, ale do najważniejszych spraw nie miał po
prostu dostępu. Nie mógł na przykład powiedzieć, kogo i kiedy przerzucono na tyły wojsk radzieckich, gdzie
ci agenci przebywali, kto nimi kierował... Było rzeczą oczywistą, że w specyficznych warunkach dyscypliny
cechującej każdy wywiad — ścisłego rozgraniczania kompetencji i skrupulatnego przestrzegania tajemnicy
służbowej — tylko jeden, jedyny czlowiek, skupiający w swym ręku wszystkie ogniwa, mógłby dostarczyć
pełnych informacji. W Pessaari tym człowiekiem był sam komendant ośrodka, major Krebs.
Przez kilka dni kapitan nie dopuszczał tej myśli, ale w końcu skapitulował. Wpadł bowiem na pomysł
zgoła fantastyczny: postanowił porwać komendanta „Lorelei” i przekazać go do Moskwy! Pomyślne
zrealizowanie takiej operacji dałoby bardzo wiele. Oficer Abwehry musiałby w odpowiednim miejscu
powiedzieć, gdzie i kogo przerzucił przez linią frontu, ujawnić drogi łączności, szyfry, wskazać miejsca
działania agentów. W krótkim czasie wszystkie tajemnice „Lorelei” byłyby rozpoznane do najdrobniejszych
szczegółów.
Przyzwyczajony do realistycznego, chłodnego myślenia Piatkin od początku rozumiał, że jego pomysł
zakrawa wręcz na naiwną mrzonkę, że takie historie zdarzają się tylko w sensacyjnych filmach i
powieściach. Mimo to nie znalazł już w sobie sił, by kategorycznie odrzucić tę myśl. Przeciwnie, jego
szaleńczy plan absorbował go coraz bardziej, nie pozostawiając miejsca na nic innego. Wbrew wszystkiemu
postanowił doprowadzić go do końca.
Po dwóch tygodniach przyleciał z Wielkiej Ziemi samolot, by zabrać do Moskwy cennego człowieka,
który dobrowolnie opuścił szeregi Wehrmachtu. Kapitan Piatkin, przejęty swym planem, mocno uścisnął
dłoń byłego gefreitra.
— Powodzenia, Klaus! Trzymaj się! — powiedział na pożegnanie. — Pomogłeś nam wiele.
— Dziękuję za wszystko. Dzięki wam odnalazłem wreszcie swoje miejsce. — Niemiec pomachał ręką,
gdy kukuruźnik odrywał się już od ziemi.
Samolot wkrótce zginął na horyzoncie.
Piatkin odprowadził go wzrokiem nie wiedząc jeszcze, że już niebawem najzupełniej przypadkowy
splot okoliczności podsunie mu konkretne rozwiązanie jego planu...
ZLIKWIDOWAĆ PUŁKOWNIKA PETAKONA!
Szare, kamienne bloki koszarowe, otoczone kilkoma rzędami drutów kolczastych, przez które
przepływa prąd wysokiego napięcia, najeżone przeszkodami przeciwpancernymi, okolone szerokim polem
minowym, strzeżone czterema wieżami wartowniczymi z kaemami i obracającymi się reflektorami. Dookoła
gęsta sieć posterunków, a przy bramie skomplikowana drobiazgowa kontrola pojazdów i ludzi. Oprócz
specjalnych przepustek pragnący dostać się na teren szkoły muszą legitymować się hasłem, zmienianym trzy
razy na dobę.
Obszerny, z przepychem urządzony gabinet majora Krebsa, komendanta szkoły Abwehry we wsi
Pessaari. Szkarłatne pluszowe obicia, ciężkie ciemne meble, dyskretne światła kinkietów.
Za stołem uginającym się od wyszukanych zakąsek i trunków siedziało w kłębach dymu z cygar trzech
oficerów: przybyły z Berlina z poleceniem szefa Abwehry, admirała Canarisa, pułkownik Wilhelm Campe
— tęgi, łysiejący blondyn o wysokim inteligentnym czole i przenikliwym spojrzeniu głęboko osadzonych
oczu; major Krebs — szczupły brunet o ascetycznej twarzy mnicha, jastrzębim nosie i wąskich, mocno
zaciśniętych wargach, wreszcie jego zastępca leutnant Bruno Petersen, Łotysz, o pospolitej fizjonomii
małomiasteczkowego fryzjera, nie spuszczający oczu z twarzy potężnego inspektora z samego Berlina.
Petersen — przed wojną major łotewskiej faszystowskiej organizacji wojskowej „Ajzsargi”, powiązany
ściśle z hitlerowską V kolumną — po wkroczeniu Niemców do Rygi, zrozumiawszy, że nie wolno mu
pominąć tak rzadkiej okazji, natychmiast oddał się do dyspozycji swych ideowych pobratymców. Majora
„Ajzsargi” skierowano do pracy w wywiadzie na stanowisko zastępcy komendanta „Sonderschule —
Lorelei”. Tu jednak zdrajca wyraźnie wyczuwał nieufność wobec siebie jako do kogoś nie należącego do
germańskiej „rasy panów”. Zraniona ambicja i pragnienie zrobienia kariery za wszelką cenę kazały
Petersenowi czekać, aż zdoła wykorzystać coraz bardziej ujawniający się antagonizm między Abwehrą a
Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy, między wywiadem Wehrmachtu a aparatem szpiegowskim
partii hitlerowskiej.
— A więc, meine Herren — pozornie obojętnie zaczął w pewnej chwili Campe. — Zapewne interesuje
was, po co tutaj przyjechałem? Sprawa istotnie jest ważna, centrala chce wiedzieć, jak w ciągu ostatnich
sześciu miesięcy rozwijała się wasza praca? Bardziej konkretnie: ilu wyszkoliliście ludzi, których następnie
przerzucono na stronę bolszewików?
— Dziewięćdziesięciu trzech, Herr Oberst! — odpowiedział natychmiast major.
— A utrzymują chociaż z wami po przerzuceniu łączność? Co meldują? — z ironicznym uśmieszkiem
pytał dalej Campe.
— Oczywiście, meldują... o trudnościach w zdobywaniu informacji, w nawiązywaniu kontaktów, o
wadach aparatury radiowej... Wartościowych materiałów otrzymaliśmy ostatnio niewiele.
— I to wszystko?
— No, nie...
— Hm, jasne, wystarczy — przerwał inspektor, który zdążył już duszkiem wychylić swój kieliszek i
nalewał następny. — To mało pocieszające. My w centrali widzimy dwa zasadnicze powody tej niezbyt
wesołej sytuacji — tu pułkownik Abwehry chwilę zamyślił się, po czym utkwiwszy zmrużone oczy w swych
rozmówców dodał ściszonym głosem — będę całkiem szczery, panowie. Tę niezwykle odpowiedzialną i
ogromnie ważną pracę dla Rzeszy wzięły w pewnym zakresie w swe ręce niezbyt fachowe młodzieniaszki z
partii, SS i RSHA. Tym cywilom od Himmlera i Kaltenbrunnera wydaje się, że potrafią robotę poprowadzić
lepiej niż mający doświadczenie jeszcze z czasów kajzera Wilhelma potężny aparat admirała Canarisa.
Tymczasem, i tu tkwi druga przyczyna naszych niepowodzeń, do Berlina dotarły wiarygodne informacje z
pewnego źródła, że na wasz odcinek frontu został niedawno wysłany wybitny specjalista rosyjskiego
wywiadu, niejaki pułkownik Petakon, który maskuje się u partyzantów jako zwykły kapitan. Otóż ten
energicznie działający Petakon zdążył już u nas nasadzić swe wtyczki i w ten sposób udało mu się poważnie
sparaliżować naszą pracę. Pozostaje, jak sądzę, tylko jedno wyjście: najpierw zlikwidować Petakona, a
dopiero potem wyszkolone przez was i wysłane do Rosjan typy zaczną wreszcie coś mówić! W innym
wypadku — Campe przerwał i powoli, akcentując każde słowo, zakończył — nasze kierownictwo musi
nieuchronnie dojść do wniosku, że również tu, w Pessaari, działają agenci rosyjskiego pułkownika, którzy,
kto wie, czy nie opanowali już nawet komendy „Sonderschule”...
Krebs zbladł jak ściana, na czoło wystąpiły mu grube krople potu, a Petersen próbował rozpiąć haftki
kołnierza, jakby zabrakło mu nagle powietrza.
— Oczywiście nie możemy zbyt długo czekać — nieubłaganie ciągnął dalej Campe. — Centrala
spodziewa się, że szybko zlikwidujecie tego pułkownika. Powodzenie tego przedsięwzięcia nie omieszka
pociągnąć za sobą waszego awansu, panowie. W przeciwnym wypadku będziemy musieli wyciągnąć
wszelkie, logicznie nasuwające się konsekwencje...
Herr Oberst , gotowi jesteśmy wykonać każdy rozkaz centrali — wydusił z siebie zaskoczony Krebs.
— Ale co należy konkretnie robić? Nie mamy przecież ani sił, ani środków na jakąś większą operację
przeciwko partyzantom w tych lasach...
— Byłbym zapomniał — przerwał nagle Campe spojrzawszy na zegarek. — Jest już dosyć późno.
Zechce pan, leutnancie — kiwnął głową w stronę Petersena — powiedzieć mojemu kierowcy na wartowni,
że wkrótce wyjeżdżamy. Niech się przygotuje.
Petersen, który słowa o „wyciągnięciu logicznie nasuwających się konsekwencji” uznał za
niedwuznaczną groźbę pod swoim adresem, szybko zerwał się z miejsca i z uczuciem ulgi wybiegł z
gabinetu.
— Co pan sądzi o tym facecie? — zapytał pułkownik majora. — Czy przypadkiem nie pracuje dla
bolszewików? Skądżeście go wytrzasnęli?
Krebs, naraz pomyślawszy, że w przypadku jakichś możliwych w każdej chwili nieprzyjemności, całą
odpowiedzialność będzie można zrzucić na swego zastępcę, tego łotewskiego przybłędę, referował:
— Niewiele o nim wiem poza tym, że zarekomendował go w 1941 roku przywódca „Baltdeutschen” na
Łotwie, sturmbannführer SS von Schnurre. Polecił go jako kogoś od dawna znanego z gorliwej pracy dla idei
wielkiej Rzeszy Niemieckiej.
— Albo bolszewików — przerwał ze zjadliwym uśmieszkiem Campe. — Zapamiętajcie sobie majorze,
gdyby zauważył pan u niego coś podejrzanego, natychmiast proszę napisać bezpośrednio do mnie list
specjalny, na mój osobisty adres, dopisując na kopercie „Do rąk własnych”. O, na ten oto adres, proszę —
wręczył mu przygotowaną uprzednio karteczkę.
Major starannie schował ją w portfelu i chciał coś powiedzieć, gdy w drzwiach stanął Petersen,
meldując, że szofer będzie o wyznaczonym czasie gotów do wyjazdu.
Pułkownik skinął głową i nie zdradzając się ani jednym gestem, kontynuował:
— Wracając do sprawy rosyjskiego pułkownika. Nie, nie, panowie, Petakona nie złapiemy tak łatwo.
Jestem przekonany, że żadna akcja, nawet przy użyciu specjalnych oddziałów SS, nie da oczekiwanego
rezultatu. Ściśle mówiąc, o czym dobrze wiecie, nie znamy dokładnie jego miejsca pobytu. Jest na pewno
gdzieś tutaj, w pobliżu waszego ośrodka, ale nie można przecież na ślepo organizować obławy. Proponuję
inne rozwiązanie, bardziej elastyczne. Do rosyjskich partyzantów musi udać się odpowiednio dobrany
człowiek. Najlepszym kandydatem byłby jakiś jeniec, oddany nam i pod każdym względem pewny. Agent
powinien dotrzeć do partyzantów, zdobyć ich zaufanie i w odpowiedniej chwili albo sam zlikwidować tego
pułkownika, albo zasygnalizować nam o miejscu jego pobytu. Czy macie panowie takiego kandydata?
Ein Moment — Krebs uporczywie usiłując sobie coś przypomnieć aż podskoczył z miejsca. — Mam!
Akurat przechowuję dosyć interesującą teczkę pewnego oficera ROA*. Jednostka jego stacjonuje o
pięćdziesiąt kilometrów stąd w miasteczku Karamyszewo. Wynalazł go w obozie dla jeńców rosyjskich pod
Wielkimi Łukami stabsfeldwebel Forbach. Herr Oberst pozwoli, że udam się po tę teczkę?
* „Russkaja Oswoboditielnaja Armia” — sformowane przez Niemców oddziały ze zwerbowanych jeńców
radzieckich wykorzystywane do pełnienia różnych zadań na tyłach, m. in. do zwalczania partyzantów. Dowódcą ROA
był generał Własow, skazany po wojnie na karę śmierci przez radziecki wojskowy trybunał za zdradę ojczyzny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin