!Michael Ondaatje - Divisadero.rtf

(583 KB) Pobierz
MICHAEL ONDAATJE

MICHAEL ONDAATJE

DIVISADERO

Z angielskiego przełożył Krzysztof Puławski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Johna i Beverly, a także pamięci Creona Corei, o wszyscy pamiętamy jako Egilly'ego”.


Kiedy przychodzę, by wtulić się w twe ramiona, pytasz mnie czasami, w jakim historycznym momencie chciałabym żyć. A ja odpowiadam, że w Paryżu, w tygodniu, w którym umarła Colette... W Paryżu trzeciego sierpnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. Chcę być za parę dni na jej państwowym pogrzebie, kiedy to żałobnicy złożą tysiące lilii na grobie. Chcę przejść aleją ocienioną wilgotnymi lipami i stanąć przed Palais - Royal, gdzie miała mieszkanie na pierwszym piętrze. Noszę w sercu historie podobnych do niej ludzi. Colette była pisarką, która stwierdziła, że jej jedyną cnotą było wątpienie w siebie. (Podobno dzień łub dwa przed jej śmiercią odwiedził ją Jean Genet i niczego nie ukradł. Och, ten gest wielkiego złodzieja...).

„Mamy sztukę - powiedział Nietzsche - aby nie zniszczyła nas prawda”. Naga prawda zdarzeń nigdy się nie kończy, a historia Coopa i obszar życia mojej siostry pozostają dla mnie niezmierzone. Otwierają one nagłe możliwości za każdym razem, kiedy telefon dzwoni po północy, a ja podnoszę słuchawkę, czekając, aż Coop się odezwie albo Claire westchnie głęboko, zanim powie, kto dzwoni.

Ponieważ nie jestem już tym, kim byłam z nimi i kim w ogóle kiedyś byłam. Kiedy miałam na imię Anna.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Anna, Claire i Coop

Sierota

Okutana ciepłym kocem Claire siedzi na koniu w pobliżu chaty naszego dziadka, położonej na wzgórzu, naprzeciwko porośniętego kasztanami zbocza. Przez całą noc obozowała i paliła ogień w tym zbudowanym ponad trzydzieści lat temu schronieniu, w którym dziadek żył niczym jakiś pustelnik po przyjeździe do tego kraju. Nie miał rodziny, był samowystarczalny i w końcu stał się właścicielem wszystkich ziem, które mógł objąć wzrokiem. Ożenił się dopiero, gdy miał czterdzieści lat, i spłodził jednego syna, któremu zostawił swoją farmę ciągnącą się wzdłuż drogi do Petalumy.

Claire jedzie wolno granią między dwiema dolinami przesłoniętymi poranną mgłą. Po lewej stronie ma wybrzeże. Po prawej drogę do Sacramento i miasteczka w delcie rzecznej, takie jak Rio Vista, z mieszkańcami, którzy pozostali tam po gorączce złota.

Claire prowadzi konia w dół przez mgłę, wzdłuż linii ciasnych stojących drzew. Od dwudziestu minut czuje zapach dymu i teraz widzi płonący bar na przedmieściach Glen Ellen - miejscowy podpalacz zajął się nim o wczesnej porze, kiedy mógł być pewny, że nie będzie w nim ludzi. Claire patrzy z daleka, nie zsiadając z konia. Jej wierzchowiec, Territorial, rzadko pozwala na to, by go ponownie dosiąść. Daje się na to nabrać tylko raz dziennie. Tych dwoje, jeździec i zwierzę, nie ufa sobie, chociaż wierzchowiec jest największym sprzymierzeńcem mojej siostry. Claire korzysta z różnych przemyślnych sposobów, by nie brykał i nie stawał dęba. Wozi ze sobą plastikowe worki z wodą, które rozbija o jego szyję, a koń, który uważa, że to jego krew, na chwilę się uspokaja. Kiedy Claire jedzie konno, przestaje utykać i staje się centaurem, panem wszechświata. W przyszłości pozna i poślubi centaura.

Ogień płonie jeszcze przez godzinę. Bar w Glen Ellen znany był z bójek i nawet teraz siostra widzi jakąś szamotaninę na ulicy, która być może zaczęła się po to, by tradycji stało się zadość. Claire prowadzi konia wolno, ocierając się o śliskie czerwone gałęzie Arbutus menziesii, z którego zjada owoce, a następnie jedzie do miasta, mijając pogorzelisko. Gdy jest blisko, słyszy, jak walą się z trzaskiem ostatnie belki, i omija łukiem to miejsce.

Wracając do domu, jedzie koło winnic z dmuchawami, które wyglądają jak jakieś prehistoryczne urządzenia. Napędzają one powietrze tak, by jego ruch ogrzewał winorośle. Dziesięć lat wcześniej, gdy była mała, całymi nocami palono tu ropę w dymnikach, by rośliny nie zamarzły.

Rankami zwykle szliśmy do ciemnej kuchni i kroiliśmy sobie w ciszy grube kawałki sera. Ojciec wypija szklankę czerwonego wina. Następnie idziemy do obory. Coop już tam jest i zagrabia słomę z łajnem. Zaraz zaczynamy doić krowy, opierając się głowami o ich boki. Ojciec, jego dwie jedenastoletnie córki i Coop, starszy od nas o parę lat parobek. Nikt jeszcze nie powiedział ani słowa, w ciszy słychać tylko stukot wiader i otwieranych drzwi.

W tamtych czasach Coop mówił rzadko, cicho i do siebie, jakby nie był pewny swojego języka. Starał się głównie przekazywać to, co widział: światło w oborze, miejsce, w którym najlepiej przejść przez ogrodzenie, którego kurczaka osaczyć, złapać i wsadzić sobie za pazuchę. Słuchałyśmy go z Claire, gdy tylko mogłyśmy. Był wtedy bardzo otwarty. Wiedziałyśmy, że jest mrukliwy, nie dlatego, że chce być sam, ale dlatego, że nie jest pewny swoich słów. Czuł się dobrze w świecie rzeczywistym, gdzie nas osłaniał. Ale w świecie języka był naszym uczniem.

W tym czasie zajmowałyśmy się zwykle same sobą. Nasz ojciec wychowywał nas samotnie i był zbyt zajęty, by myśleć o naszych problemach. Cieszył się, kiedy wypełniałyśmy swoje obowiązki, i łatwo wpadał w gniew, kiedy nie mógł nas znaleźć. Od śmierci matki to Coop wysłuchiwał naszych żalów i pozwalał nam mówić, kiedy czuł, że tego potrzebujemy. Ojciec nie zauważał Coopa. Uczył go na farmera i nic więcej go nie interesowało. Jednak Coop czytał o poszukiwaczach i kopalniach złota w północno - wschodniej Kalifornii, o tych, którzy zaryzykowali wszystko, zatrzymując się przy zakolu rzecznym czy jakimś zakręcie, i zyskali fortunę. Oczywiście w pierwszej połowie dwudziestego wieku było już na to o sto lat za późno, ale Coop wiedział, że w rzekach, pod kępami traw, czy w górach wciąż można znaleźć złoto.

W przedpokoju na farmie znalazłam wysoko na półce książkę, niewielką broszurę z białym grzbietem, zatytułowaną: Wywiady z mieszkankami Kalifornii - od czasów najdawniejszych po współczesne. Ponieważ większość tych kobiet nie umiała pisać, badacze z Berkeley jeździli z magnetofonami, by poznać ich życie i charakter tamtych czasów. Monografia zawierała opowieści od roku 1800 po współczesność, od Wywiadu z Doną Eulalią po Wywiad z Lydią Mendez. Lydia Mendez była naszą matką. To właśnie z tej książki dowiedziałyśmy się tak wiele o kobiecie, która zmarła zaraz po tym, jak urodziłyśmy się z Claire. Z naszej trójki pamiętał ją tylko Coop, od dzieciństwa zatrudniony na farmie. Dla mnie i Claire żyła jedynie w plotkach i rzadkich wzmiankach naszego ojca, a także w paru akapitach z książki i w wyblakłej, czarno - białej fotografii.

Wszystkie osoby z tej książki odznaczały się pokorą i poczuciem, że historia jest wokół, ale nie w nich samych. „Dorastaliśmy na Równinie Centralnej, na północny wschód od Los Angeles, gdzie mój ojciec pracował przy wydobywaniu asfaltu. Wyszłam za mąż, gdy miałam osiemnaście lat i tego wieczoru tańczyliśmy wiele razy la voquillę i el grullo przy muzyce najlepszych w okolicy, jak powiedział mój mąż, skrzypków i gitarzystów. Weselne stoły na krzyżakach ustawiono przy największej skale na pastwisku. Ojciec mojego męża przybył trzydzieści lat wcześniej do San Francisco i tego samego dnia, jak się dowiedziałam, popłynął parowcem do Petalumy i zbudował ten dom. Kiedy przyjechałam, było tu tysiąc niosek. Jednak mój mąż nie chciał najmować parobków, hodowaliśmy więc tylko trochę krów i sialiśmy kukurydzę. Lisy zabijały nasze kury i nie mogliśmy sobie z nimi poradzić. W górach były też inne zwierzęta: rysie, kojoty, grzechotniki w sekwojach. Widziałam też raz pumę. Jednak najgorszym przekleństwem były osty. Staraliśmy się je niszczyć. Ale inni nigdy nie robili tego porządnie i nasiona przefruwały na nasze tereny.

Nieco dalej przy drodze do Petalumy mieszkał pewien miły człowiek, który miał setkę owiec. Czasami pasał je na naszych terenach, zwłaszcza małe owce, które jadły osty, a ich system trawienny jakoś tak je dobrze przerabiał, że zabijał nasiona. Krowy tak nie potrafią. Jak zjedzą osty, to nasiona tylko przez nie przechodzą. Można było pokochać tego człowieka, jeśli się nienawidziło osty... Na farmie obok stała się straszna rzecz. Wynajęty parobek zatłukł deską całą rodzinę Cooperów. Najpierw nikt nie wiedział, kto to zrobił, ale chłopak Cooperów schował się pod podłogą w domu i siedział tam parę dni. Miał wtedy cztery lata i w końcu wyszedł i powiedział, kto to zrobił. Wzięliśmy go do siebie, żeby u nas mieszkał i pracował”.

To cały jej portret, jaki mamy. Wszystko inne, co mogła powiedzieć lub pomyśleć, pozostaje poza naszym zasięgiem. Mówiła głównie o przeszkodach i dowiedziałyśmy się o tym, że lubiła właściciela kóz, że ucieszyły ją tańce i o szczegółach morderstwa, z powodu którego Coop znalazł się w naszym domu. Nie wiemy nic o jej rozrywkach, inteligencji czy uczuciach. O tym wszystkim, co musiało prowadzić przez mroki naszego ojca. Tylko tyle na temat tej „Kalifornijki”, która zmarła w połogu w wieku dwudziestu trzech lat.

W małej, białej książeczce brakuje jednak informacji na temat dziwnego postępku naszego ojca, który w chaosie związanym ze śmiercią żony postanowił zaadoptować nieformalnie jeszcze jedną dziewczynkę. Jej matka zmarła w tym samym szpitalu, co jego żona, a on zabrał małą do domu, nazwał Claire i wychowywał jak własne dziecko. Tak, by były dwie dziewczynki: Anna i Claire, obydwie urodzone w tym samym tygodniu. Ludzie założyli, że obie są jego córkami. Ten gest ojca stanowił konsekwencję śmierci Lydii Mendez. Zmarła matka drugiej dziewczynki nie miała krewnych albo mieszkała sama i być może dlatego mu się to udało. Szpital polowy na przedmieściach Santa Rosa był, stawiając sprawę brutalnie, winny ojcu żonę, a w każdym razie coś.

Ojciec co jakiś czas przytulał nas, tak jak inni ojcowie. Działo się to tylko wtedy, kiedy udawało nam się go zdybać na tej ziemi niczyjej, między zmęczeniem a snem, gdy stawał się sam dla siebie nieprzewidywalny. Kładłam się wtedy w jego ramionach na starej kanapie i leżałam niczym chudy pies, naśladując jego zmęczenie, które mogło wynikać z nadmiaru słońca lub zbyt ciężkiej pracy.

Claire czasami do nas dołączała, chyba że wolała zostać sama albo była burza. A ja chciałam po prostu trzymać twarz przy jego kraciastej koszuli i udawać, że śpię. Jakby zapach dorosłego ciała był grzechem, lecz również czymś chwalebnym, a w każdym razie przywilejem. Gdybyśmy próbowały źrebić coś takiego w dzień, na pewno by nas odepchnął. Było to nie do pomyślenia. Ojciec nie należał do nowoczesnych rodziców, wpojono weń męskie zasady i nie miał żony, która pomogłaby mu je zmienić lub złagodzić. Trzeba więc było go złapać w tym stanie półuśpienia, kiedy tracił kontrolę nad sobą i nami, by móc wsunąć się w jego ramiona. Patrzyłam na płomyk pod jego powieką, to wewnętrzne drżenie, które wskazywało na to, jak bardzo jest zmęczony, jakby wleczono go przywiązanego do liny głównym nurtem rzeki. A wówczas ja też zasypiałam, chcąc się do niego jak najbardziej zbliżyć. Myślę, że ojciec, który na to pozwala, powinien przez całe życie chronić swoje dziecko.

Ponad sto lat przed nami, w sierpniu tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku, grupa mężczyzn rozbiła obóz w dolinie sto mil na północ od Petalumy. Zbudowali oni najpierw chaty w miejscu, które nazwali Badger Hill, i zaczęli szukać złota. Było ich dwudziestu. Przesiewali piasek w strumieniach, stali po kolana w lodowatej wodzie i już niemal się poddali z powodu zimowych burz, które ich zaskoczyły. Jednak po sześciu miesiącach znaleźli kwarc z żyłkami złota w miejscu nazwanym w końcu Grass Valley. Wybudowano tam naprędce koło setki hotelików, a na wciąż poprawianych mapach zaczęły się pojawiać dziwaczne nazwy kopalni: „Slumgullion”*[1], „Delirium tremens”, „Fałszywy grzmot”, „Radość piekieł”, „Cmentarz”, „Samotny Jack”, „Bogate piekło”, „Nec plus ultra”, „Srebrne rozwidlenie”, „Koń na biegunach”, „Sułtanka”.

Wędrowcy utykali w górach bez zapasów i zaczynali z konieczności polować, celując ze strzelb i pistoletów do dzikiego ptactwa, bydła czy niedźwiedzi. Rzeźnicy otwierali sklepy. Na rzece pojawiły się parowce, które docierały najdalej, jak się dało - aż do Feather River. Pojawiła się tam wielogłowa cywilizacja. Hazardziści, handlarze wodą, zawodowi strzelcy, prostytutki, kronikarze, kawosze, handlarze whisky, poeci, bohaterskie psy, zamawiane listownie narzeczone, kobiety, które zakochiwały się w szczęściarzach, starcy, którzy połykali złoto, by je ukryć w drodze powrotnej na wybrzeże, baloniarze, mistycy, Lola Montez, śpiewacy operowi - dobrzy i źli, ci, którzy sypiali z przygodnymi osobami po drodze. Inżynierowie wysadzali dynamitem góry i bitą ziemię. Pod miasteczkiem Iowa Hill powstało siedemnaście mil podziemnych korytarzy. Spłonęła Sonora. Spłonęło Weaverville. Spłonęły Shasta i Columbia. Odbudowano je, po czym spłonęły raz jeszcze i znowu je odbudowano. Powódź zalała Sacramento.

Sto lat później, kiedy rozwinęła się obsesja Coopa, nad brzegami rzek Yuba i Russian wciąż pracowało pięć tysięcy poszukiwaczy złota. Sprawdzali oni stare miasteczka w górach Sierra noszące imiona kochanek, psów lub postaci z książek - nazwy, które przeniosły w nasze czasy ich głód i pragnienie innego życia. „Nec plus ultra”! Każda niewielka kropka na mapie kryła jakąś historię. Na tym brzegu pozabijali się dwaj bracia, którzy pokłócili się o to, gdzie dalej jechać. Na tej polanie sprzedano kobietę za działkę. To tak, jakby za każdym zakrętem czekała na nas powieść Balzaka.

Poszukiwacze jeździli obecnie mieszkalnymi airstreamami, korzystając z napędzanych benzyną pogłębiarek, by wyssać to, co zostało na dnie. Powodzie i burze, które zdarzały się w ciągu całego stulecia, wypłukały złoto z prehistorycznych łożysk i zaniosły do rzek. Poszukiwacze w strojach do nurkowania zapuszczali się w podwodne ciemności, świecąc sobie olbrzymimi latarniami.

Wszystko, co dotyczyło złota, stanowiło zaprzeczenie życia, jakie Coop prowadził na naszej farmie. Musiał on jednak czuć, że przychodzi znikąd, chociaż nie mówiłyśmy o zamordowaniu jego rodziców. Przejął zwyczaje i obowiązki, które wiązały się z życiem na farmie, i mógł teraz przejechać do chaty naszego dziadka, stojącej na grani, z zamkniętymi oczami czytając z szumu wiatru w drzewach, gdzie dokładnie się znajduje i w jakim kierunku jedzie. Mógł się tam czuć całkowicie bezpiecznie. Na naszych ziemiach nie było kamieni czy głazów, deski naszego kuchennego stołu były gładkie i czyste, a brama wciąż zamykana na łańcuch i otwierana, zamykana i otwierana. Ale złoto stało się dla niego źródłem euforii i szansą, dziedziną, w której brakowało logiki, nieprawdopodobną historią z morderstwem, pomyłką co do tożsamości bohatera lub romansem. Coop jechał przez dwie godziny autostopem wzdłuż drogi z Colfax do Iowa Hill, obserwując mężczyzn z narzędziami do wygrzebywania ziemi ze szczelin, pracujących w północnym rozwidleniu rzeki Russian. Miał siedemnaście lat, kiedy wynajął się za marne grosze i obietnicę udziału w zyskach do obsługi węża firmy Anaconda. Wrócił do domu pod koniec tygodnia ze zwichniętym stawem barkowym. I chociaż stałyśmy przed nim, dwie dziewczynki, ciekawe tego, gdzie był, nic nam nie powiedział. Zrozumiałyśmy, że niezależnie od tego, gdzie dotarł, zasmakował niebezpieczeństwa i jakoś się zmienił.

Skakał z wężem z pływającej platformy i opadał na dno rzeki. Chwilę później włączano prądnicę i wąż zaczynał nim miotać, kiedy Coop próbował skierować jego koniec pod głazy, gdzie mogło kryć się złoto. Zdarzało się, że w czasie pracy wąż wyskakiwał nad powierzchnię wody z Coopem uczepionym jego końca, a następnie opadał ciężko wraz z nim, a jego zrobiony ze szkła, metalu i skóry hełm obracał się wokół szyi chłopaka. Wewnątrz znajdowała się cienka, prowizorycznie zamocowana rurka doprowadzająca powietrze do ust Coopa, który doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.

Coop siedział z nami w małej, ciemnej kuchni i próbował o tym mówić, ale z trudem rozpoczynał opowieść o tym, jak absurdalne i niebezpieczne było to, na co sobie pozwolił. Nie wiedziałyśmy więc, co się stało. Pamiętam, jak siedziałyśmy tam, powtarzając: „Stracony tydzień, stracony tydzień. Gdzie też Coop był? Kogo poznał? Jaka kobieta mogła sprawić, że jest tak wyczerpany?”.

Łagodne wzgórza na naszej farmie były zielone w zimie, kiedy wciąż padały deszcze, i brązowe od suszy latem i jesienią. Zmierzając do domu od północy z Nicasio, wjeżdżaliśmy na nie, a następnie skręcaliśmy gwałtownie w prawo na wąską drogę gruntową, która ciągnęła się przez ćwierć mili aż do zabudowań gospodarczych. Nasz samochód podskakiwał na zrobionych z opon od traktora spowalniaczach, które wbito w ziemię długimi gwoździami. Kiedy byłyśmy starsze i wracałyśmy z zabaw w Glen Ellen, śpiące i z pełnymi pęcherzami, przeklinałyśmy z Claire te spowalniacze. Musiałyśmy zatrzymać samochód w ciemnościach u stóp wzgórza. „Moja kolej”, powiedziałam, wysiadając w nowej, bawełnianej sukience i ciasnych butach, by zepchnąć namolne muły, które wcale nie miały ochoty usunąć się z drogi.

Jako siostry byłyśmy do siebie podobne i rywalizowałyśmy ze sobą, a Coop był naszym idolem. Kiedy miał szesnaście, siedemnaście lat, zauważyłyśmy, że prowadzi też inne życie i że jeździ do miasta, by odwiedzać sale bilardowe i potańcówki, i wraca rano, by zawieźć Claire do Nicasio na lekcje gry na pianinie. Patrzyła na jego smukłe, brązowe ręce, jak zmieniał biegi i brał zakręty, jakby prowadził wóz przez wzburzone wody, i jednym ruchem wyprowadzał samochód na prostą. Uwielbiała to, że we wszystko, co robi, wkłada minimalny wysiłek. Rok później, kiedy odbierał ją z Nicasio, przesiadł się na miejsce pasażera i rzucił jej kluczyki, a następnie wyjął gazetę, którą zaczął czytać. Przerażona i niepewna Claire prowadziła samochód, który wydał jej się nagle wielki i ciężki, krętymi drogami w górę, a następnie zjechała do farmy, chociaż jednocześnie chciało jej się krzyczeć. Coop nawet nie spojrzał na drogę, nic też nie mówił, może tylko zerknął na pysk stojącego na poboczu muła, którego omal nie przejechali, a którego dostrzegł we wstecznym lusterku. Od tego czasu Claire sama jeździła na lekcje, tęskniąc za Coopem. Tym Coopem, który potrafił pewnie zarzucić sobie na ramię belę siana i iść do stodoły, zapalając wolną ręką papierosa.

Czasami zjeżdżałyśmy z Claire ze wzgórza ze zgaszonymi światłami, w całkowitej ciemności. Albo wychodziłyśmy z naszej sypialni na daszek między kondygnacjami, kładłyśmy się na wielkim, wciąż nagrzanym od słońca płaskim kamieniu i rozmawiałyśmy, gestykulując w ciemności. Liczyłyśmy sekundy między deszczami meteorów, przecinającymi poziomo niebiosa. Kiedy grzmot wstrząsał domem i stajnią, widziałam w świetle błyskawicy Claire, siedzącą na łóżku niczym nerwowy pies myśliwski, z zapartym tchem robiącą znak krzyża na piersi. Zdarzało się, że znikała gdzieś na swoim koniu, a ja zagłębiałam się w książkach. Wciąż jednak mówiłyśmy sobie o wszystkim. O barze w Nicasio, o Druid Hall, o kinie Sebastianiego w Sonomie, którego ekran przypominał powierzchnię zbiornika Petaluma i zmieniał się przy każdym refleksie światła, o setce lub więcej rdzawobocznych drozdów, które siedziały na drutach telefonicznych i zawsze głośno ćwierkały przed burzą. O fioletowych kwiatach zwanych „spadające gwiazdy” i zakwitających w lutym. O wierzbowych patykach, które Coop przymocował do mojego złamanego nadgarstka przed odwiezieniem mnie do szpitala. Miałam wtedy czternaście lat, a on osiemnaście. Jak powiedział Lucian Freud: „wszystko jest biografią”. To, co i dlaczego coś robimy, jak rysujemy psa, kto nas pociąga, dlaczego nie potrafimy o czymś zapomnieć. Wszystko stanowi kolaż, nawet geny. Ukrywamy w sobie inne osoby, nawet takie, których prawie nie znaliśmy. Nosimy je w sobie aż do końca życia, przekraczając kolejne granice.

Kim tak naprawdę był Coop? Nigdy nie znałyśmy jego rodziców. Nie byłyśmy też pewne, co myśli o rodzinie, która go przygarnęła i dała mu nowe życie. Był zagrożonym spadkobiercą mordu. Jako nastolatek czuł się bardzo niepewnie i przyjmował tylko to, co dostawał. Wychodził o świcie z jakiejś szopy niczym kot i przeciągał się, jakby spał ładnych parę dni, choć tak naprawdę wrócił kilka godzin wcześniej z sali bilardowej w San Francisco, skąd przyjechał autostopem. Nawet wtedy zastanawiałam się, jak zdoła przetrwać i jak będzie wyglądało jego przyszłe życie. Patrzyłyśmy, jak mruczy, myśląc i rozbierając traktor lub wstawiając chłodnicę z opuszczonego wozu do buicka z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku. Wszystko było kolażem.

Gdzieś w albumie ze zdjęciami, które ojciec robił mnie i Claire, by widzieć znaczone dziurami w czasie nasze dorastanie, od pierwszych niewymuszonych póz aż po dzikie lub próżne spojrzenia, odsłania się prawdziwy krajobraz naszych twarzy.

Te zdjęcia robiono zawsze między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Zaganiano nas wtedy na pastwisko obok skały, przy której pochowano naszą matkę, by nas uwiecznić późnym, grudniowym popołudniem na czarno - białej fotografii.

Ojciec nalegał na skromne ubrania, chociaż kiedy zaczęłyśmy dorastać, Claire pojawiała się przy skale w podartych dżinsach, a ja odsłaniałam ramię, co wywoływało dwudziestominutową sprzeczkę. Wcale go to nie bawiło. Potrzebował tego corocznego obrzędu jak dobrze zastawionego stołu, by rozumieć przeszłość.

Obserwowałyśmy ten nasz zmieniający się portret. Powodował on, że zaczęłyśmy ze sobą potajemnie rywalizować. Jedna z nas stawała się ładniejsza, samotna, bardziej zakłopotana lub zbuntowana. Nasze pozy nas zdradzały. Na przykład pewnego roku Claire opuszczała głowę, by ukryć bliznę. Mimo że byłyśmy prawie nierozłączne, zaczęłyśmy się od siebie oddalać, zmierzając do własnej indywidualnej wersji. A potem była ostatnia fotografia: miałyśmy wtedy szesnaście lat i nie robiłyśmy na niej żadnych min. Właśnie to zdjęcie wyrwałam z albumu nieco później.

Claire pamięta, że gwizdała, kiedy weszła do stajni i sięgnęła po uprząż, kiedy w ciemności usłyszała odgłos kopniętego wiadra. Nikt nie zostawiłby wiadra w boksie, co znaczyło, że ktoś jest w stajni albo że koń się sam uwolnił. Pokuśtykała dalej, wciąż trzymając uprząż w dłoni. Nikogo nie zawołała. Dotarła do rogu przejścia i spojrzała dalej, gdzie dostrzegła moje ciało, leżące w mrocznej ciszy. Kiedy się do mnie zbliżyła, z ciemności wyskoczył z hukiem koń i natarł na nią tak, że upadła.

Nawet teraz nie potrafimy przypomnieć sobie całego zdarzenia. Wiemy tylko, że stało się coś ważnego. Claire pamięta, że gwizdała, wchodząc do stajni, ale to, co nastąpiło później, co starałyśmy się odtworzyć, wciąż jest tak blisko niej, że widzi tylko drobiny kolorów zamiast pełnego obrazu. Przez moment patrzyła na mnie, powalona przez konia, a potem to samo zwierzę zaatakowało ją, pozbawiając przytomności. A może, tak jak ja, leżała półprzytomna na betonowej podłodze, nie mogąc się ruszyć, choć wszystko docierało do niej i było tak rzeczywiste jak koszmarne podkowy, które waliły w podłogę. Miałam wrażenie, że widzę iskry i płomienie, które towarzyszyły ich odgłosom. Koń musiał oszaleć z klaustrofobii, bo biegał tam i z powrotem po przejściu, ślizgając się po betonie i słomie, obijając się o drewniane ściany, odwracając się przy zamkniętym wejściu z szaleństwem w oczach i pospiesznym biciem serca. Czy w tym czasie któraś z nas była świadoma? A może jednak byłyśmy w krainie duchów, niepewne tego, czy żyjemy?

Kiedy Claire otworzyła oczy, siedziałam sześć stóp dalej i patrzyłam na nią leniwie. Nie miałam siły wstać i nie wiedziałam, co tak naprawdę się wydarzyło. Wokół nas walały się połamane deski. Nikt po nas nie przyszedł. Po świetle w zakurzonych oknach domyśliłam się, że jest już czas kolacji.

To Claire wymyśliła to śliczne imię dla konia: Territorial. Patrzyłam na nią. Później mówiłam jej, że to z powodu krwi na jej policzku, chociaż uskarżała się tylko na bolące ręce. Miałyśmy wtedy piętnaście lat. W końcu Coop wszedł do stajni, pochylił się nade mną i powiedział: „Claire”. Claire poczuła się przez to zmieszana i przez chwilę nie wiedziała, kim tak naprawdę jest. Ale to ona była Claire i miała pod lewym okiem ranę, z której płynęła krew i która później zaczęła przypominać ślad po łzie.

Tego wieczoru w stajni, w całym tym zamieszaniu, coś między nami zaszło. Znalazłyśmy się nagle w wielkim, pozbawionym pewników świecie dorosłych i zapragnęłyśmy stać się zupełnie oddzielnymi osobami: Anną i Claire. Stało się dla nas istotne, by nie uważano nas za siostry lub, co gorsza, ze sobą mylono. Od tego czasu próbowałyśmy przeciągnąć Coopa każda na swoją stronę. W ciągu następnych paru miesięcy często wracałyśmy do tego „incydentu”, by o nim porozmawiać. Między nami powstała bariera, której nie zdołały zbudować kolejne zdjęcia. Claire, jak sądzę, wciąż trzyma ten album na jednej z półek. Jeśli ogląda te fotografie, łatwiej może wyjaśnić, kiedy zaczęłyśmy się od siebie oddalać. Rok, w którym Claire ścięła krótko włosy i stała się jeszcze bardziej nieprzystępna, rok, w którym patrzyłam w obiektyw dzikim wzrokiem, a wszystko we mnie było tajemnicą.

Dlaczego Coopa nigdy nie było na tych fotografiach? Mieliśmy parę zdjęć z nim, na których pojawił się przypadkowo. Poza tym na kilku widać jego nierzeczywiste odbicie w oknie lub cień na trawie lub boku jakiegoś zwierzęcia. Na ilu rzeczach można zostawić swój odcisk?

W każdym razie to właśnie Coop znalazł nas tego wieczoru w stajni i pomylił mnie z Claire. To on wziął mnie na ręce i powiedział: „Claire, o Boże, Claire”, a ja pomyślałam, że nie jestem Anną, że Anna to ta na podłodze.

Coop przeprowadził się do chaty dziadka na wzgórzu. Mógł stamtąd patrzeć na ciemne dęby i kasztany, w których gałęziach co rano na jakąś godzinę grzązł lodowiec mgieł. Miał już dziewiętnaście lat i potrzebował samotności. Sam przebudowywał chatę. Kąpał się w zimnym, górskim jeziorku. Wieczorami przemykał obok farmy i jechał do Nicasio albo Glen Ellen, gdzie słuchał muzyki. Co jakiś czas jadał z rodziną, a potem wstawał gwałtownie od stołu, wciąż z chlebem w ręku, i odchodził, nie mówiąc dokąd. Siostry wiedziały, że ich przyjaźń z Coopem się skończyła. Był uprzejmy, ale wymykał się spod kontroli. Wieczorami zwykle nie było go w domu. Wracając, wyłączał silnik na szczycie wzgórza i zjeżdżał tak, by nikt go nie mógł słyszeć, a następnie szedł pół mili do domu wraz ze swym cieniem.

Towarzyszył dziewczętom w czasie wypraw do miasta tylko wtedy, kiedy chciały posłuchać muzyki. Claire i Anna wkładały na tańce w Nicasio swoje suknie z San Rafael i oceniały mężczyzn przy barze, tak jakby Coop należał do innego gatunku. On natomiast trzymał dystans i tylko śmiał się cicho do siebie i prawie się nie odzywał. Anna i Claire zadawały sobie pytanie: „Kim tak naprawdę jest Coop?”. Kiedyś zdecydowały się pojechać do Rancho Nicasio godzinę po nim i widziały go na małym parkiecie w czasie tańców. Okręcał partnerki, a potem łapał je w brązowe ramiona. Nie był dobrym tancerzem, prawdę mówiąc dość kiepskim, ale dziewczęta tuliły twarze do jego szyi, ich ładne buty na wysokich obcasach stały tuż obok pokrytych łajnem butów Coopa. „Cóż, jest kowbojem”, stwierdziła Anna. Nie chciały, żeby czar prysł, i wymknęły się z tańców, zanim zdążył dostrzec je w tłumie.

Mimo to nawet w późniejszym wieku pełnił rolę negocjatora między nimi a ojcem, starając się tonizować niczym matka to, co się między nimi działo. Nie odpowiadało to jego temperamentowi i być może, chcąc przed tym uciec, przeprowadził się do chaty dziadka. Żeby ją przebudować, potrzebował pieniędzy, chwytał się więc dodatkowych zajęć. Kiedy zaczynał pracować na farmie jako chłopiec, pomagał ojcu budować wieżę ciśnień, która teraz stała niczym punkt obserwacyjny z widokiem na pola. Szara konstrukcja rosła powoli na podporach i nawet przed jej zakończeniem Coop kładł się na spadzistym dachu i patrzył na okoliczne góry, jakby były prowadzącą w dal drogą. Po dziesięciu latach okazało się, że gdzieś w jej ciemnych czeluściach pojawił się wyciek.

W chwili, kiedy Coop otworzył klapę i spojrzał w dół, poczuł dojmujący strach. Myślał o tym, że gdzieś w niewidocznej wodzie może być wąż czy nawet trup. Stał jeszcze moment w słońcu, wciągnął drabinę, z której korzystał, by dostać się na daszek, i wstawił ją do wody. Następnie się rozebrał, włożył niewielki młotek za pas i zaczął schodzić do zbiornika.

Na nadgarstkach miał gumowe paski i zatknięte za nie kawałki drewna z sekwoi w kształcie ołówków. Wcześniej wysłano go do tartaku Abdon Lumber w Petalumie. Kiedy spytał, czy może mówić z panem Abdonem, starzy mężczyźni z wiórkami na ramionach wyjaśnili mu uprzejmie, że Abdon jest patronem bednarzy. Coop zakładał, że kiedy znajdzie wyciek, będzie mógł go załatać suchym klinem od zewnątrz, ale ci ludzie, którzy robili i naprawiali beczki do wina, poradzili mu, żeby użył zaostrzonych patyczków z cedru lub sekwoi i wbił je od środka, by mogły napęcznieć od wody. Powiedzieli mu też, że sekwoja wytrzymuje sto lat, nawet jeśli leży zatopiona na dnie rzeki.

Coop puścił drabinę i płynął w ciemności, aż dotarł do ściany. Przeciek nie znajdował się pod wodą czy nad jej powierzchnią, ale powinien być gdzieś na linii wyznaczonej przez lustro wody. Drewno zawsze psuło się na tej linii i tam było najsłabsze. Przepływał wolno, przesuwając palcami po śliskiej granicy. Nie mógł zobaczyć wycieku, lecz tylko go wyczuć. Mogło to zająć godziny lub dnie pracy w zimnej wodzie i zaduchu zbiornika. Nie ustąpił nawet wtedy, kiedy wyczuł palcami inicjały, które wyrzeźbił wcześniej w drewnie. Wyglądało to jak przeznaczenie. Ile jeszcze razy on i jego rodzina będą musieli naprawiać zbiornik? Wybudowali sobie więzienną celę.

Wylazł cały drżący, włożył spodnie oraz koszulę i stanął w blasku słońca. Zobaczył, jak Anna i Claire machają mu z okna na piętrze domu. Kiedy się ogrzał, znowu wszedł do zbiornika.

Jesteśmy prawie niczym. W młodości wydaje nam się, że stanowimy centrum wszechświata, ale tylko reagujemy, przypadkiem wybieramy tę lub inną drogę, możemy przetrwać lub rozwinąć się dzięki szczęściu, nie mając zbyt wielkiego wyboru ani woli do walki. Gdyby Coop mógł wiele lat później obejrzeć się za siebie, być może przemyślałby lub zauważył niektóre cechy swoje, Anny lub Claire, ale kiedy im pomachał w popołudniowym słońcu, Anna i Claire były nie do rozróżnienia: jedna miała żółtą koszulę, a druga zieloną, a on nie wiedział która jaką. A kiedy wrócił do zbiornika, miał przed oczami jedynie obraz obu dziewcząt i gałąź, która je zasłaniała, nie pozwalając rozróżnić.

Kiedy ponownie znalazł się w wodzie, zaczął szukać palcami miejsca wycieku, jakiegoś rozdarcia w drewnie. Osobiście wolał metal, jego zapach, olej w skrzyni korbowej, rdzę na łańcuchu, wszystkie te przejawy życia metalu. Odremontowanie samochodu dało mu inne życie, zwłaszcza że ta rodzina rzadko opuszczała farmę. Ojciec przekroczył kiedyś granicę Nevady i wciąż mówił o tym jak o czymś głupim i niepotrzebnym, być może nawet niebezpiecznym. Ale Coop uwielbiał ryzyko i potrafił przetrwać niebezpieczeństwo. Do tego domu zabrał go sąsiad, którego żona zmarła parę miesięcy wcześniej w połogu. Wiedział, że wszystko jest kwestią przypadku.

Przepłynął niemal cały pojemnik dookoła, zanim znalazł dziurę. Zaśmiał się sztucznie, teatralnie, a potem z przyjemnością wsłuchiwał się w echo. Następnie zaczął płynąć w miejscu, jak to widział u żab przy brzegu rzeki. Włożył patyk z sekwoi w dziurkę i wbił go młotkiem przez wodę. Drugą dziurę znalazł tuż obok pierwszej i postąpił z nią tak samo, a następnie popłynął do drabiny. Kiedy znalazł się na daszku wieży, nawet słońce nie mogło go ogrzać. Poszedł więc do domu, rozebrał się i owinął kocem, a potem znowu wyszedł na dwór.

Coop skończył remont i wstawił w chacie duże okno, które dawało widok na lasek. Następnie zaczął prace na tarasie. Codziennie przed siódmą rodzina mogła słyszeć uderzenia jego młotka, które odbijały się echem w dolinie. Nalegał na to, by pracować samemu i jedynym żywym stworzeniem towarzyszącym mu w ciągu tych miesięcy był kot Alturas, który wszędzie się włóczył i unikał ludzi. Co jakiś czas przechadzał się wydeptaną przez nich ścieżką po wzgórzu, ale to były jego jedyne kontakty ze światem ludzi. Jednak kiedy Coop unosił głowę znad belek czy desek, widział obserwującego go Alturasa, ukrytego częściowo za wierzchołkiem góry. Kot opuszczał wówczas głowę i znikał. Nikt nie widział go, jak spał, nikt też nie wiedział, gdzie mieszka. Ale gdy następnej zimy rozpętała się wielka burza, nikomu nie przyszło nawet do głowy, że Alturas mógł zginąć.

Coop pokrył zewnętrzne ściany chaty blachą falistą, chcąc zaoszczędzić drewno na werandę. Zrobił też betonowe słupy, tak by mogła się ona kończyć w powietrzu, dziesięć stóp nad zboczem. Nie spieszył się, przybijał deski, odrywając się od pracy, kiedy zobaczył jastrzębia lub jego cień, albo też przesuwającą się niczym lodowiec po porośniętym drzewami zboczu mgłę. Czuł się dobrze w swoim towarzystwie, chociaż to, co nastąpiło niedługo potem, mogło wynikać z tego, że tygodniami z nikim się nie spotykał. Rozwinął się w nim głód wspólnego śmiechu lub dotyku.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin