Reynolds Alastair - Przestrzeń objawienia 02 - Migotliwa wstęga 02. Odwet.rtf

(1143 KB) Pobierz

Alastair Reynolds

Migotliwa wstęga

Tom 2: Odwet

Przekład Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski

Warszawa 2003

Tytuł oryginału: Chasm City

Copyright © 2001 by Alastair Reynolds


DWADZIEŚCIA TRZY

Mogło być gorzej.

Mogłem uderzyć w Mierzwę, nie przebijając się przez dwa po­ziomy narosłych szkieletowych ram, pełnych szałasów i straga­nów. Gdy wagonik się zatrzymał, utknął w nich dziobem. W półmroku paliły się dokoła niewyraźne światła i ogniska. Słyszałem podniesione głosy, ale to było raczej podniecenie i gniew niż za­wodzenie rannych. Miałem nadzieję, że nikogo nie zmiażdżyłem. Po kilku sekundach uwolniłem się z fotela i szybko oceniłem swój stan. Nie znalazłem widocznych złamań, choć wszystkie członki miałem posiniaczone. Wspiąłem się na tył wagonika. Słyszałem zbliżające się głosy i nerwowe drapanie. Mogły to być ciekawskie, myszkujące w ruinach dzieci lub zaniepokojone szczury. Złapałem broń, sprawdziłem, czy nadal mam zabraną Zebrze gotówkę, a potem opuściłem pojazd. Wyszedłem na nędzną bambusową platformę, którą przebił dziób wagonika.

- Słyszycie mnie?! - zawołałem w ciemność, pewien, że ktoś słyszy. - Nie jestem waszym wrogiem. Nie jestem z Baldachi­mu. To ubranie Żebraków. Jestem pozaświatowcem. Potrzebuję pilnie waszej pomocy. Ludzie z Baldachimu próbują mnie zabić.

Mówiłem w norte. Było to znacznie bardziej przekonują­ce, niż gdybym mówił po kanazjańsku, w języku arystokracji Chasm City.

- Odłóż więc broń i zacznij wyjaśniać, skąd ją masz. - To był głos męski o innym akcencie niż akcent mieszkańców Mierzwy, których spotkałem. Wymawiał słowa wyraźnie, jakby działo się coś złego z jego podniebieniem. Też posługiwał się norte, lecz słowa brzmiały urywanie, czy też może zbyt precyzyjnie, bez rytualnych elizji, których nabywa się z prawdziwą znajomością języka. - Przybyłeś w linówce - ciągnął. - To również wymaga wyjaśnienia.

Widziałem teraz tego mężczyznę; stał na krawędzi bambuso­wej platformy. Ale wcale nie był człowiekiem. Patrzyłem na świnię.

*

Mały, bladoskóry, stał na tylnych nogach z tą samą niezręczną łatwością, którą pamiętałem u innych świń. Oczy zasłonił gogla­mi, utrzymywanymi na miejscu przez zawiązane z tyłu głowy rzemyki. Miał na sobie czerwone poncho. W jednej ratkowo-palczastej dłoni trzymał tasak z tą niedbałą biegłością, która sugeru­je, że wykorzystywał go zawodowo i już dawno ostrość narzę­dzia przestała go onieśmielać.

Nie odłożyłem broni, przynajmniej nie natychmiast.

- Nazywam się Tanner Mirabel - powiedziałem. - Wczoraj przybyłem ze Skraju Nieba. Szukałem kogoś i przez pomyłkę zawędrowałem do niewłaściwej części Mierzwy. Zostałem zła­pany przez mężczyznę o nazwisku Waverly i zmuszony do wzię­cia udziału w Grze.

- I zdołałeś uciec z takim karabinem? Linówką? Niezły trik jak na przybysza, Tannerze Mirabelu.

Wymówił moje nazwisko jakby to było przekleństwo.

-            Noszę ubranie Żebraków - powiedziałem. - I, jak zauwa­żysz, mam akcent kogoś ze Skraju Nieba. Mówię trochę po kanazjańsku, jeśli łatwiej ci rozmawiać w tym języku.

-            Norte jest doskonałe. My, świnie, nie jesteśmy tacy głupi, jak jesteście skłonni myśleć wy wszyscy. - Przerwał. - To dzię­ki akcentowi masz tę broń? W takim razie co za akcent!

-            Pomogli mi ludzie - wyjaśniłem. Już miałem wspomnieć nazwisko Zebry, ale się zreflektowałem. - Nie wszyscy w Bal­dachimie akceptują Grę.

-            To prawda - przyznał mężczyzna. - Ale są przecież z Bal­dachimu i na nas siusiają.

-            Mogli mu pomóc. - Usłyszałem inny głos, tym razem dam­ski. Spojrzawszy w półmrok, zobaczyłem wyższą świnię. Wy­glądała na samicę. Zbliżyła się do mężczyzny, starannie wybie­rając drogę przez rumowisko - skutek mojego upadku. Miała obojętny wyraz twarzy, jakby robiła takie rzeczy codziennie. Ujęła mężczyznę za łokieć. - Słyszałam o takich ludziach. Na­zywają siebie sabotażystami. Jak on wygląda, Lorancie?

Pierwsza świnia - Lorant - zerwał z głowy gogle i podał ko­biecie. Była w dziwaczny sposób ładna; ludzkie włosy otaczały tłustymi zasłonami jej ryjowatą lalkowatą twarz. Przyłożyła na chwilę gogle do oczu i kiwnęła głową.

-            Nie wygląda na Baldachimowca. Przede wszystkim to czło­wiek, taki jakiego miał na myśli ich Bóg. Z wyjątkiem oczu, choć to może gra świateł.

-            To nie gra świateł - odparł Loran. - On nas widzi bez gogli. Zauważyłem to, kiedy przyszłaś. Skierował na ciebie wzrok. -Wziął gogle od samicy i zwrócił się do mnie: - Może częściowo powiedziałeś nam prawdę, Tannerze Mirabelu. Choć nie całko­wicie, mogę się o to założyć.

Nie przegrałbyś tego zakładu, pomyślałem.

-            Nie zamierzam robić wam krzywdy - oznajmiłem, a po­tem teatralnym gestem odłożyłem pistolet na bambus, pewien, że jeśli świnia rzuci się na mnie z tasakiem, zdołam po niego sięgnąć. - Jestem w wielkich kłopotach i ludzie z Baldachimu niedługo wrócą, by mnie wykończyć. Możliwe, że przysporzy­łem sobie wrogów również wśród sabotażystów, ponieważ ich okradłem. - Oceniłem sytuację i doszedłem do wniosku, że przyznanie się do okradzenia ludzi z Baldachimu nie zaszkodzi mi w oczach Loranta, wręcz przeciwnie, może mi pomóc. - Nawiasem mówiąc, nic nie wiem o takich ludziach jak wy - ani dobrego, ani złego.

-            Ale wiesz, że jesteśmy świniami.

-            Takie określenie się narzuca. Trudno na to nie wpaść.

-            Jak na naszą kuchnię. Też na nią wpadłeś.

-            Zapłacę za nią - odpowiedziałem. - Mam również gotów­kę. - Sięgnąłem do obszernych kieszeni płaszcza Vadima i z głę­bin wyciągnąłem zwitek. - Nie jest tego wiele. Ale może pokry­je część waszych kosztów.

- Tylko że to nie nasza własność. Człowiek, właściciel tej kuchni, pojechał odwiedzić kapliczkę swego brata w Pomniku Osiemdziesiątki. Nie wróci przed wieczorem. Nie jest osobą po­błażliwą ani skłonną do przebaczania. Muszę go zmartwić nowi­ną o szkodzie, którą wyrządziłeś, a on, naturalnie, skupi swój gniew na mnie.

Oferowałem mu połowę drugiego zwitka, głęboko naruszając zabraną Zebrze rezerwę.

- Może to złagodzi twoje kłopoty, Lorancie. Dodatkowe dzie­więćdziesiąt lub sto marek Ferrisa. Wymień jeszcze jakieś problemy, a zacznę podejrzewać, że chcesz mnie oskubać.

Chyba się uśmiechnął - nie byłem tego pewien.

-            Nie mogę dać ci schronienia, Tannerze Mirabelu. To zbyt niebezpieczne.

-            Chodzi mu o to - wtrąciła się druga świnia - że w twojej głowie jest implant. Ludzie z Baldachimu będą wiedzieli, gdzie jesteś, wiedzą nawet teraz. I jeśli ich rozwścieczyłeś, my wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie.

-            Wiem o implancie. I właśnie w tej sprawie chciałbym wa­szej pomocy.

-            Żebyśmy pomogli ci go wydostać?

-            Nie - odparłem. - Znam kogoś, kto może to dla mnie zro­bić. Nazywa się Madame Dominika. Ale nie mam pojęcia, jak się do niej dostać. Czy możecie mnie tam zaprowadzić?

-            Czy wiesz mniej więcej, gdzie to jest?

-            Na Dworcu Centralnym. Świnia popatrzył po ruinach kuchni.

-            Hmm, nie sądzę, bym dzisiaj dużo gotował.

*

Byli uchodźcami z Pasa Złomu.

Przedtem byli uchodźcami skądinąd - z zimnego, kometarnego pogranicza innego Układu Słonecznego. Ale ani kucharz, ani jego żona - nie mogłem w dalszym ciągu o nich myśleć jako o świniach - w zasadzie nie mieli pojęcia, jak dostali się tam pierwsi z ich gatunku. Znali jedynie teorie i mity. Najbardziej prawdopodobna teoria mówiła, że są dalekimi, porzuconymi po­tomkami przedwiecznego programu inżynierii genetycznej. Organów świń używano niegdyś w ludzkiej chirurgii przeszczepowej - między tymi dwoma gatunkami było więcej podo­bieństw niż różnic - i wydawało się prawdopodobne, że świnie powstały w wyniku eksperymentu mającego na celu uczynienie dawców jeszcze bardziej podobnymi do ludzi. Do ich DNA wpleciono ludzkie geny. Może eksperyment poszedł dalej, niż zamierzali jego twórcy, i pewne spektrum genów przypadkowo dało świniom inteligencję. A może właśnie o taki wynik cały czas chodziło, a świnie to zaniechana próba stworzenia służeb­nej rasy, nie posiadającej nieprzyjemnych wad maszyn.

W pewnym momencie świnie musiano porzucić. Pozosta­wiono je w głębokim kosmosie, by same sobie radziły. Może ich systematyczna eksterminacja wymagała zbyt wiele zachodu albo może same wyrwały się na wolność z laboratoriów i utwo­rzyły własne tajne kolonie. Wtedy, jak mówił Lorant, i tak sta­nowili kilka gatunków, każdy z innym zestawem genów ludz­kich i świńskich. Niektórym grupom brakowało zdolności do tworzenia słów, choć posiadały wszystkie mechanizmy neuro­nowe. Wspomniałem świnie, które spotkałem, nim uratowała mnie Zebra. Pierwszy osobnik chrząkał do mnie - brzmiało to prawie jak próba języka, może o wiele bardziej udana, niż so­bie wtedy wyobrażałem.

-            Wczoraj spotkałem kogoś z waszego rodzaju - oznajmiłem.

- Wiesz, możesz nas nazywać świniami. Nie przeszkadza nam to. Przecież nimi jesteśmy.

- Tamte świnie chyba próbowały mnie zabić.

Przedstawiłem Lorantowi ogólny przebieg wydarzeń, nie po­informowałem go jednak o swoich zamiarach dostania się do Baldachimu, które doprowadziły do tamtej sytuacji. Uważnie wysłuchał moich słów, po czym ze smutkiem potrząsnął głową.

- Nie sądzę, żeby zależało im właśnie na tobie, Tannerze Mirabelu. Najpewniej chcieli dopaść ludzi, którzy przyszli po ciebie. Rozpoznali, że oni na ciebie polują. Prawdopodobnie próbowali cię namówić, byś poszedł z nimi i ukrył się w bez­piecznym miejscu.

Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem Lorant nie ma słuszności.

-            Postrzeliłem jednego - oznajmiłem. - Nie śmiertelnie, ale noga będzie wymagała interwencji chirurga.

-            Nie rób sobie z tego powodu wyrzutów. Oni nie byli anioł­kami. Mamy problemy z młodymi świniami, które wywołują awantury i wszystko niszczą.

Obejrzałem zniszczenia spowodowane przeze mnie.

- Moje przybycie to ostatnia rzecz, której wam brakowało do szczęścia.

- To się da naprawić. Postanowiłem pomóc ci w podróży, za­ nim wyrządzisz nowe szkody, Tannerze Mirabelu.

Uśmiechnąłem się.

- To dobry pomysł, Lorancie.

Po przybyciu z Pasa Złomu Lorant i jego żona znaleźli pracę u człowieka, który musiał być jedną z bogatszych osób w Mierzwie. Mieli własny pojazd naziemny: trycykl z silni­kiem metanowym z wielkimi balonowymi kołami. Nadwozie - miszmasz plastiku, metalu i bambusa - osłaniały płachty przeciwdeszczowe i parasolki. Zdawało się, że wehikuł rozpadnie się na kawałki, jeśli tylko ktoś przypadkiem na niego dmuchnie.

-            Nie patrz na to z takim niesmakiem - powiedziała żona Loranta. - To funkcjonuje. A nie jesteś w sytuacji, w której można narzekać.

-            Sama prawda płynie z ust twoich.

Rzeczywiście, funkcjonował znośnie, a balonowe koła dość udatnie kompensowały niedoskonałości nawierzchni. Kiedy już Lorant przystał na moje warunki, udało mi się go przekonać, by łukiem dotarł do miejsca, gdzie uderzył wrak drugiej linówki. Zastaliśmy tam już wielki tłum. Namówiłem Loranta, by pocze­kał, a sam przepchnąłem się do środka. W zmiażdżonej przed­niej części wagonika zobaczyłem Waverly'ego - leżał martwy, pierś przeszywał mu pęd mierzwowego bambusa; taki sam sto­sowałem w wilczych dołach, kiedy budowałem zasadzki na Reivicha. Całą twarz miał we krwi i byłby nierozpoznawalny, gdy­by nie krwawy krater w miejscu, gdzie znajdował się monokl. Musiał być przymocowany chirurgicznie.

-            Kto to zrobił?

-            Obrany - powiedziała pochylona kobieta obok mnie, wy­pluwając słowa przez szpary w zębach. - Dobra optyka, znaczy się była. Dostaną za to dobrą cenę. Tamci.

Powstrzymałem palącą mnie ciekawość, skłaniającą do wy­pytywania, kim byli “tamci".

Wróciłem do trycykla Loranta, czując, że w jakiś sposób wy­darto mi część sumienia nie mniej brutalnie, niż Waverly'emu jego monokl.

- I co - spytał Lorant, kiedy już wgramoliłem się do trycykla. - Cóż takiego od niego wziąłeś?

- Sądzisz, że poszedłem tam po trofeum?

Wzruszył ramionami, jakby ta kwestia nie miała żadnego zna­czenia. Ale gdy ruszyliśmy, musiałem zadać sobie pytanie, dla­czego tam poszedłem. Czy nie motywowało mnie to, o czym myślał Lorant?

Podróż do Dworca Centralnego zajęła godzinę, choć miałem wrażenie, że wiele z tego czasu poszło na cofanie się i objaz­dy nieprzejezdnych albo niebezpiecznych obszarów Mierzwy. Możliwe, że przebyliśmy tylko trzy czy cztery kilometry od miejsca, gdzie zaatakowali mnie ludzie Waverly'ego. Jednak nie był stąd widoczny żaden z punktów orientacyjnych, które na­mierzyłem z mieszkania Zebry; może zresztą były widoczne, lecz pod takim kątem, że ich nie rozpoznawałem. Moje wcześ­niejsze wrażenie, że znalazłem punkty oparcia, że zaczynam układać w myśli mapę miasta, wyparowało jak śmieszny sen. W końcu ją ułożę, jeśli poświęcę temu dość czasu. Ale nie dzi­siaj; nie jutro i może nie w następnych tygodniach. Zresztą nie planowałem tak długiego tutaj pobytu.

Kiedy w końcu przybyliśmy na Dworzec Centralny, wydawa­ło się, że zaledwie chwilka upłynęła od czasu, gdy go opuściłem, próbując rozpaczliwie oderwać się od Quirrenbacha. Pora dnia musiała być wcześniejsza niż wtedy - jeśli sądzić po kącie pada­nia słońca na Moskitierę, nie nadeszło jeszcze południe - ale poza tym w mrocznym wnętrzu stacji nie odczuwało się żadnej różnicy. Podziękowałem Lorantowi za podwiezienie, chciałem postawić mu posiłek, niezależnie od wcześniejszej zapłaty, ale odmówił zejścia z fotela kierowcy swego trycykla. W goglach i fedorze, ze szczelnie zasłoniętą twarzą, wyglądał zupełnie jak człowiek, ale to złudzenie trudno byłoby utrzymać wewnątrz sta­cji. Wydawało się, że świnie nie cieszą się powszechną miłością i że całe rejony Mierzwy są dla nich zamknięte.

Więc uścisnęliśmy sobie dłonie - i ratki - po czym Lorant od­jechał w głąb Mierzwy.


DWADZIEŚCIA CZTERY

Przede wszystkim odwiedziłem namiot handlarza i sprzeda­łem mu broń Zebry. Prawdopodobnie dałem handlarzowi niebo­tyczną zniżkę. Nie mogłem jednak narzekać - bardziej zależało mi na pozbyciu się broni, przez którą można było mnie wyśle­dzić, niż na gotówce. Handlarz spytał, czy broń jest kradziona, ale nie zauważyłem w jego oczach prawdziwej ciekawości. Ka­rabin, zbyt nieporęczny i rzucający się w oczy, nie nadawał się do akcji przeciw Reivichowi. Może na konwencji fetyszystów ciężkiej artylerii nie ściągnąłby zdziwionych spojrzeń.

Rad stwierdziłem, że interes Madame Dominiki nadal działa. Tym razem nie musiano mnie tu zaciągać - wszedłem z własnej woli. Kieszenie mojego płaszcza kołysały się od ogniw amunicyjnych - zapomniałem je sprzedać.

- Ona nie otwarta - powiedział Tom, dzieciak, który uprzed­nio nagabywał Quirrenbacha i mnie.

Rozłożyłem na dłoni kilka banknotów i klapnąłem nimi na stół przed twarzą Toma o wielkich oczach.

- Już jest otwarta - oznajmiłem i przepchnąłem się do izby namiotu.

*

Było ciemno, ale po sekundzie czy dwóch wnętrze pomiesz­czenia zarysowało się wyraźnie w polu mojego widzenia, jakby ktoś włączył bardzo słabą, szarą latarnię. Dominika spała na ka­napie operacyjnej, a jej bujne kształty okrywał ubiór, który kie­dyś mógł rozpocząć swoje istnienie jako spadochron.

- Obudź się - powiedziałem cicho. - Masz klienta.

Jej oczy otwarły się powoli, jak szpary w rosnącym cieście.

-            O co chodzi? Gdzie szacunek? - Słowa nadeszły szybko, ale brzmiały sennie, bez prawdziwego niepokoju. - Nie możesz się tutaj tak ładować.

-            Przełamałem lody w stosunkach z twoim asystentem. - Wy­grzebałem następny banknot i pomachałem nim przed jej twa­rzą. - Jak ci się to podoba?

-            Nie wiem, nic nie widzę. Coś jest nie w porządku z twoimi oczami? Dlaczego tak wyglądają?

-            Z moimi oczami jest wszystko w porządku - oznajmiłem. Jak przekonująco to zabrzmiało? Przecież Lorant mówił coś podobnego. A ja już od dawna nie miałem w ogóle trudności z widzeniem w ciemnościach.

Stłumiłem te niepokojące myśli.

- Chciałbym, żebyś wykonała dla mnie pewną pracę i odpo­wiedziała na kilka pytań - naciskałem Dominikę. - Czy proszę o zbyt wiele?

Ruszyła swe cielsko z kanapy, wpakowując jego dolne partie w napędzaną parą uprząż. Gdy obciążyła urządzenie, posłysza­łem syczenie uciekającej pary. Potem Dominika odsunęła się od łóżka z całą gracją barki.

-            Jaka praca, jakie pytania?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin