Nikos Kazantzakis
(Tłumaczył Jan Wolff)
Dwoista istota Chrystusa - ta ludzka, nadludzka tęsknota człowieka do Boga lub, ściślej mówiąc, tęsknota za powrotem do Boga i utożsamieniem się z nim - zawsze była dla mnie niezbadaną tajemnicą. Tęsknota ta, tak tajemnicza i realna równocześnie, otworzyła we mnie wielkie rany oraz głębokie, bystro płynące źródła.
Największą moją udręką, źródłem wszystkich radości i smutków już od młodych lat była ta właśnie nieustanna, bezlitosna walka ducha z ciałem.
Są we mnie ludzkie i praludzkie, odwieczne, ciemne siły Złego; są też we mnie ludzkie, świetliste siły Boga, a moja dusza jest areną, na której obie te armie spotykają się i ścierają ze sobą.
Moja udręka była olbrzymia. Kochałem swoje ciało i nie chciałem by sczezło; kochałem swą duszę i nie chciałem by upadła. Walczyłem, chcąc pogodzić te dwie pierwotne siły tak sobie przeciwne i uświadomić im, że nie są wrogami lecz kompanami, tak aby mogły radować się swą harmonią - tak bym i ja mógł radować się z nimi.
Każdy człowiek uczestniczy w boskiej naturze, tak duchem, jak i ciałem. Dlatego właśnie tajemnica Chrystusa nie jest tajemnicą przeznaczoną wyłącznie dla wyznawców jednej religii; jest uniwersalna. Walka Boga z człowiekiem zawiązuje się w każdym z nas, tak samo jak tęsknota za pojednaniem. Najczęściej walka ta jest podświadoma i krótkotrwała. Słaba dusza nie ma tyle wytrzymałości, by długo opierać się ciału. Staje się ociężałą, staje się ciałem, tym samym kładąc walce kres. Ale w wypadku ludzi odpowiedzialnych, ludzi którzy dniem i nocą zwracają oczy ku Najwyższemu Obowiązkowi, konflikt między ciałem a duchem nie zna litości i może trwać aż do śmierci.
Im silniejsza dusza i ciało, tym ich walka staje się bardziej owocna i tym bogatsza jest ostateczna harmonia. Bóg nie kocha słabej duszy i zwiotczałego ciała. Duch chce być zmuszony do walki z silnym, wytrzymałym ciałem. Jest jak ciągle głodny, mięsożerny ptak; pożera i przyswaja sobie ciało, które stopniowo zanika.
Walka między ciałem a duchem, bunt i opór, pojednanie i poddanie się, wreszcie osiągnięcie najwyższego celu, zjednoczenie z Bogiem - taką drogę obrał Chrystus, który zachęca nas, byśmy podążali jego krwawym szlakiem.
Oto Najwyższy Obowiązek człowieka walczącego: rozpocząć wspinaczkę na ten wyniosły szczyt, który zdobył pierworodny syn zbawienia, Chrystus. Od czego zacząć?
Jeśli mamy być zdolni do podążania za nim, musimy dogłębnie poznać jego konflikt i udrękę: jego zwycięstwo nad zaciskającymi się ziemskimi pętami, poświęcenie wielkich i małych ludzkich radości, nieustanne ofiary, jakie ponosił, i wielkie czyny, jakich dokonywał w drodze na Krzyż, szczyt męczeństwa.
Nigdy nie podążałem krwawym szlakiem Chrystusa na Golgotę z takim przerażeniem, nigdy nie doświadczałem jego Życia i Męki tak intensywnie jak wówczas, gdy dniami i nocami pisałem “Ostatnie kuszenie Chrystusa". Zapisując to wyznanie udręki i wielkiej nadziei ludzkości byłem tak wzruszony, że miałem oczy pełne łez. Nigdy przedtem krew Chrystusa nie spływała do mego serca tak słodko i boleśnie, kropla po kropli.
Aby wejść na Krzyż, ten szczyt poświęcenia, i znaleźć Boga, ten szczyt świata duchowego, Chrystus przebył wszystkie etapy, które przechodzi człowiek walczący. Dlatego właśnie jego cierpienie wydaje się nam tak znajome, dlatego dzielimy je i dlatego ostateczne zwycięstwo Chrystusa wydaje się naszym własnym przyszłym zwycięstwem. Ta głęboko ludzka strona natury Chrystusa pomaga nam zrozumieć go, kochać i naśladować jego Mękę, jak gdyby była naszą własną. Gdyby nie miał w sobie tego ciepłego, ludzkiego elementu, nigdy nie dotknąłby naszych serc z taką wiarą i czułością i nie stałby się wzorem dla nas. Walczymy, widzimy jak on walczy i stajemy się silniejsi. Widzimy, że nie jesteśmy samotni na tym świecie - on walczy po naszej stronie.
Każda chwila w życiu Chrystusa to moment konfliktu i zwycięstwa. Pokonał niezwyciężony urok prostych ludzkich przyjemności; pokonał pokusy, ustawicznie przemieniał ciało w ducha i wznosił się coraz wyżej. Osiągnął szczyt Golgoty i wspiął się na Krzyż.
Jednak nawet tam nie zakończyła się jego walka. Na Krzyżu czekała pokusa - Ostatnie Kuszenie. Zamglonym oczom Ukrzyżowanego duch Zła ukazał w ułamku sekundy zwodniczą wizję spokojnego, szczęśliwego życia. Chrystusowi zdawało się, że poszedł równą, prostą drogą człowieka, ożenił się i miał dzieci. Ludzie kochali go i szanowali, a teraz, jako starzec, siedzi na progu swego domu i uśmiecha się z zadowoleniem, wspominając tęsknoty swej młodości. Jak wspaniale, jak rozsądnie postąpił wybierając drogę człowieka! Jakim szaleństwem było pragnienie, aby zbawić świat! Cóż to za radość uniknąć niedostatków, tortur i Krzyża!
Takie było Ostatnie Kuszenie, które jak błyskawica zakłóciło ostatnie chwile życia Zbawiciela.
Ale natychmiast Chrystus potrząsnął gwałtownie głową, otworzył oczy i zrozumiał. Nie, nie jest zdrajcą, Bogu chwała! Nie jest dezerterem. Wykonał misję, którą powierzył mu Pan. Nie ożenił się, nie miał szczęśliwego życia. Osiągnął szczyt poświęcenia: zawisł przybity do Krzyża.
Z zadowoleniem zamknął oczy. I wtedy rozległ się wielki triumfalny krzyk: Wykonało się!
Innymi słowy: wypełniłem swój obowiązek, zostałem ukrzyżowany, nie uległem pokusie...
Napisałem tę książkę, bo chciałem przedstawić człowiekowi walczącemu najwyższy wzór; chciałem pokazać mu, że nie wolno bać się bólu, pokusy lub śmierci - bo wszystko to można pokonać, to już zostało pokonane. Swoim cierpieniem Chrystus uświęcił ból. Pokusa walczyła o niego aż do ostatniej chwili, ale i ona poniosła klęskę. Chrystus umarł na Krzyżu i w tym momencie śmierć została pokonana na zawsze.
Każda przeszkoda na jego drodze stawała się kamieniem milowym, źródłem kolejnego triumfu. Mamy teraz przed sobą wzór - wzór, który swym światłem wyznacza nam drogę i daje siłę.
Moja książka nie jest biografią; jest wyznaniem każdego, kto walczy. Wydając ją, spełniłem swój obowiązek, obowiązek człowieka, który stoczył wiele walk i przeżył wiele gorzkich chwil, i miał wielkie nadzieje.
Jestem pewny, że każdy wolny człowiek, który przeczyta tę tak pełną miłości książkę, będzie bardziej niż kiedykolwiek i lepiej niż kiedykolwiek kochał Chrystusa.
Ogarnął go chłodny niebiański powiew. Nad jego głową rozkwitły tysiące gwiazd; na ziemi para unosiła się z kamieni rozgrzanych żarem upalnego dnia. Niebo i ziemia tchnęły spokojem i słodką, głęboką ciszą odwiecznych odgłosów nocy, które zapadały w wieki milczenia. Panowała ciemność, zbliżała się północ. Słońce i księżyc, oczy Boga, były niewidoczne, zamknięte we śnie, a młody człowiek, którego umysł unosiła łagodna bryza, pogrążył się w błogiej medytacji. Lecz gdy myślał - jakaż samotność, co za raj! - nagle wiatr zmienił kierunek i przybrał na sile; nie był to już niebiański powiew, ale smrodliwy, mazisty wyziew, jak gdyby w gęstych zaroślach czy wilgotnym sadzie u jego stóp bezskutecznie próbowało zasnąć jakieś zdyszane zwierzę. Powietrze stało się gęste i niespokojne. Ciepławe oddechy ludzi, zwierząt i elfów mieszały się z ostrym odorem kwaśnego ludzkiego potu, świeżo wyjętego z pieca chleba i olejku laurowego, który kobiety wcierały sobie we włosy.
Czuło się to wszystko, ale nic nie było widać. Dopiero po chwili oczy zaczęły powoli przyzwyczajać się do mroku, skąd wyłamał się najpierw srogi, prosty kształt cyprysu ciemniejszego niż noc, potem kępa palm daktylowych przypominających fontannę i kołyszących się na wietrze, a na końcu prawie pozbawione liści drzewa oliwkowe, które błyszczały srebrzyście w ciemności. W plamie zieleni w tle widać było grupę pobielonych, nędznych chat, stojących razem bądź pojedynczo, zbudowanych z nocy, błota i cegieł. Zapach i brud sprawiały wrażenie, że ludzkie postaci śpią na dachach, niektóre pod białymi prześcieradłami a inne odkryte.
Cisza zniknęła. Błogą, bezludną noc przepełnił ból. Ludzkie dłonie i stopy skręcały się, nie mogąc znaleźć ukojenia. Serca wzdychały. Rozpaczliwe, uparte krzyki z setek ust łączyły się w niemym chaosie, próbując wyrazić to, co czują. Ale ich wołanie rozpraszało się i ginęło w bezładnym majaczeniu.
Nagle z najwyższego dachu dobiegł ostry, rozrywający serce krzyk:
- Panie Izraela, Panie Izraela, Adonai, jak długo jeszcze?
To nie jeden człowiek lecz cała wieś śniła i krzyczała, cała ziemia izraelska kryjąca kości zmarłych i korzenie drzew, ziemia izraelska bezskutecznie usiłująca zrodzić nowe życie.
Po długiej chwili ciszy powietrze między ziemią a niebem ponownie rozerwał krzyk, tym razem bardziej gniewny i pełen żalu:
- Jak długo jeszcze? Jak długo?
Psy we wsi zbudziły się z głośnym ujadaniem, a na płaskich, glinianych dachach przerażone kobiety kryły twarze w ramionach swoich mężów.
Młodzieniec drgnął we śnie na odgłos krzyku; sen spłoszył się i zaczął umykać. Góra odsłoniła swoje wnętrze. Grupa olbrzymich, gniewnych mężczyzn wielkimi krokami podążała na szczyt. Ich wąsy, brody, brwi i wielkie, długie ręce wydłużały się w jego umyśle w delikatne nici i rozpływały jak chmury rozganiane przez wiatr. Jeszcze chwila, a zniknęłyby zupełnie z jego myśli.
Jednak zanim to nastąpiło, głowa zaczęła mu ciążyć i znów zapadł w głęboki sen. Góra na powrót stała się skałą, a chmury ciałem i kośćmi. Usłyszał sapanie i pospieszne kroki; na szczycie pojawił się rudobrody mężczyzna. Miał bose stopy, czerwoną twarz i pocił się niemiłosiernie. Za nim podążał liczny tłum, wciąż skryty między ostrymi skałami zbocza. Niebo było znów solidną kopułą, ale teraz wisiała na nim tylko jedna, wschodnia gwiazda, wielka jak ogniste wrota. Wstawał dzień.
Młodzieniec leżał na posłaniu z trocin, oddychając głęboko i odpoczywając po pracowitym dniu. Podniósł na chwilę powieki, jak gdyby uderzony światłem Gwiazdy Porannej, ale nie obudził się: jeszcze raz ogarnął go sen. Śniło mu się, że rudobrody mężczyzna zatrzymał się. Pot spływał mu spod pach, z nóg i z wąskiego, pociętego głębokimi zmarszczkami czoła. Śliniąc się z wysiłku i gniewu chciał cisnąć przekleństwo, ale opanował się i tylko wymamrotał ponuro:
- Jak długo, Adonai, jak długo?
Jego gniew nie wygasł jednak zupełnie. Odwrócił się i ruszył naprzód szybkim jak błyskawica krokiem.
Góry wsiąkły w ziemię, ludzie zniknęli. Sen przeniósł się w inne miejsce i młodzieniec zobaczył teraz Ziemię Obiecaną, jak haftowane powietrze, wielokolorowe, bogato zdobione i drżące. Na południu, jak grzbiet leoparda, rozciągała się pustynia Idumea. Dalej trujące i gęste Morze Martwe pochłaniało światło. Jeszcze dalej znajdowało się nieludzkie Jeruzalem, otoczone z każdej strony przykazaniami Jahwe. Jego ulicami płynęła krew ofiar Boga - jagniąt i proroków. Potem przed oczami stanęła mu Samaria, nieczysta, zamieszkała przez bałwochwalców, z kobietą wyciągającą wodę ze studni, a zupełnie na północy, pokryta zielenią, słoneczna, skromna Galilea. Jeden koniec snu łączyła z drugim rzeka Jordan, królewska arteria Boga, która przepływa przez piaszczyste nieużytki i urodzajne sady, mija Jana Chrzciciela i heretyków, nierządnice i rybaków z Genezaret, obmywając obojętnie ich wszystkich.
Młody mężczyzna radował się w swoim śnie, widząc świętą wodę i ziemię. Wyciągnął rękę, żeby ich dotknąć, ale Ziemia Obiecana utkana z rosy, wiatru i odwiecznych ludzkich pragnień, oświetlona jak róża o świcie, nagle zniknęła w ciemności, rozwiała się. Kiedy znikała, usłyszał wrzaskliwe przekleństwa i dostrzegł sporą gromadę ludzi wyłaniających się spoza ostrych skał. Byli niepodobni do postaci z poprzedniego snu. Nocne olbrzymy skarłowaciały, pomarszczyły się i poskręcały. Były teraz sapiącymi karłami, gnomami z trudem łapiącymi oddech, a ich brody wlokły się po samej ziemi. Każdy z nich niósł dziwne narzędzie tortur. Niektórzy trzymali zakrwawione skórzane pasy wysadzane żelazem, inni noże i ościenie, jeszcze inni grube gwoździe o szerokich łbach. Trzech karłów, których pośladki prawie dotykały ziemi, niosło masywny, ciężki krzyż, a na końcu podążał najohydniejszy z całej grupy, zezowaty pokurcz z cierniową koroną w rękach.
Rudobrody pochylił się, popatrzył na nich i potrząsnął głową z niesmakiem. Śpiący młodzieniec usłyszał jego myśli: “oni nie wierzą".
Przywódca wyciągnął przed siebie owłosione ramię.
- Patrzcie - powiedział wskazując równinę w dole, pokrytą porannym szronem.
- Nic nie widzimy, Kapitanie. Za ciemno.
- Nic nie widzicie? Dlaczego w takim razie nie wierzycie?
- Wierzymy, Kapitanie, wierzymy. Dlatego jesteśmy z tobą, tylko nic nie widzimy.
- Popatrzcie jeszcze raz!
Obniżając dłoń jak miecz, przeszył mroźny szron poranka i odkrył leżącą pod nim równinę. W dole budziło się błękitne jezioro. Uśmiechało się i błyszczało zsuwając z siebie kołdrę mrozu. Wielkie gniazda pełne jaj - wsi i osady - skrzyły się olśniewającą bielą pod daktylowcami na kamienistych brzegach jeziora i pośrodku zbożowych pól.
- On jest tam - powiedział przywódca wskazując dużą wieś otoczoną zielonymi łąkami. Górujące nad nią trzy wiatraki obracały swe skrzydła.
Na ciemnej twarzy śpiącego ukazał się nagle przestrach. Sen przycupnął na jego powiekach i nie chciał go opuścić. Przetarł dłonią oczy, ale choć za wszelką cenę starał się obudzić, nie mógł. To tylko sen, myślał, muszę się obudzić i uciekać. Ale drobne sylwetki wciąż krążyły uparcie wokół niego i nie chciały odejść. Rudobrody o dzikiej twarzy przemawiał teraz do nich potrząsając groźnie palcem w kierunku leżącej w dolinie wsi.
- Tam! Tam się ukrywa, bosy, ubrany w łachmany. Udaje cieślę; udaje, że nie jest tym, kim jest. Chce się uratować, ale nam nie ucieknie: dostrzegły go oczy Boga. Za nim, chłopcy!
Uniósł stopę, ale karły przywarły kurczowo do jego ramion i nogi. Opuścił stopę z powrotem.
- Kapitanie, wielu odzianych jest w łachmany, wielu bosonogich, wielu cieśli. Powiedz nam kim on jest, jak wygląda, gdzie mieszka, żebyśmy mogli go rozpoznać. Inaczej nie ruszymy się z miejsca. Musisz to wiedzieć. Nie ruszymy się, jesteśmy wyczerpani.
- Przytulę go do piersi i pocałuję. To będzie znak dla was. Naprzód, biegiem! Ale spokojnie, bez krzyku. Teraz śpi. Nie wolno go obudzić, bo ucieknie. W imię Boga, chłopcy, za nim!
- Za nim, Kapitanie! - zawtórowały mu karły jednym głosem, podnosząc gotowe do marszu swoje wielkie stopy.
Lecz jeden z nich, kościsty, zezowaty garbus, który trzymał cierniową koronę, chwycił kolczasty krzew i zaprotestował.
- Nigdzie nie idę - zawołał. - Dosyć tego! Jak długo już na niego polujemy? Przez ile krajów i wsi już przeszliśmy? Policzcie: na pustyni przeszukiwaliśmy jeden klasztor po drugim, byliśmy w Betanii, gdzie prawie zabiliśmy biednego Łazarza, doszliśmy do Jordanu, ale Chrzciciel odesłał nas mówiąc: “Nie jestem tym, którego szukacie, wynoście się!" Przybyliśmy do Jeruzalem, przeszukaliśmy świątynię, pałace Annasza i Kajfasza, wieś faryzeuszy, nie znaleźliśmy nikogo! Nikogo oprócz różnych łotrów, kłamców, rabusiów, nierządnic i morderców! Wyruszyliśmy znowu, aż dotarliśmy do Galilei. Od chaty do chaty szukaliśmy najbardziej cnotliwego, najbardziej bogobojnego. Za każdym razem, gdy go znajdowaliśmy, wołaliśmy: “To ty, dlaczego się ukrywasz? Powstań i ocal Izraela!", ale jak tylko zobaczył nasze narzędzia krew stawała mu w żyłach. Kopał, tupał, wrzeszczał: “To nie ja, nie ja!" rzucał się ze strachu w życie wypełnione kobietami, hazardem i winem. Upijał się, bluźnił, łajdaczył tylko po to, by przekonać nas, że jest grzesznikiem, a nie tym, którego szukamy... Przykro mi Kapitanie, ale tak samo będzie tutaj. Na próżno go ścigamy. Nie znajdziemy go - jeszcze się nie narodził.
Rudobrody złapał go za kark, podniósł w górę i przytrzymał w powietrzu przez długą chwilę.
- Niewierny Tomaszu - zawołał ze śmiechem. - Niewierny Tomaszu, podobasz mi się!
Potem zwrócił się do reszty.
- On jest wolim ościeniem, a my wołami roboczymi. Wystarczy, że nas ukłuje, a nigdy nie zaznamy spokoju.
Łysy Tomasz skręcał się z bólu, kiedy rudobrody postawił go na ziemi. Śmiejąc się ponownie, ogarnął wzrokiem swoją zbieraninę włóczęgów.
- Ilu nas jest? - zapytał. - Dwunastu, z każdego szczepu Izraela. Diabły, anioły, chochliki, karły: wszystkie udane i nieudane twory Boga. Jest w czym wybierać.
Był w dobrym nastroju; jego okrągłe, jastrzębie oczy błyszczały. Wyciągając wielką rękę, zaczął chwytać jednego po drugim za ramię, gniewnie lecz z czułością. Po kolei podnosił każdego ze śmiechem do góry i oglądał od stóp do głów.
- No proszę, sknera, drapieżny nos, opętany zyskiem nieśmiertelny syn Abrahama. ... A ty, śmiałku, gaduło, obżartuchu. ... I ty, pobożny mięczaku: nie mordujesz, nie kradniesz, nie łajdaczysz się tylko ze strachu. Wszystkie twoje cnoty to córki strachu.... I ty, ośle, którego złamali batem: trwasz pomimo głodu, pragnienia, chłodu i bicza. Pracowity, pozbawiony szacunku dla samego siebie wylizujesz dno garnka. Wszystkie twoje cnoty to córki biedy. ... I ty, przebiegły lisie: stoisz obok jaskini lwa, jaskini Jahwe i nie wchodzisz do środka. ... I ty, naiwna owieczko, beczysz i kroczysz za Bogiem, który cię pożre. ... I ty, synu Lewiego: szarlatanie, kramarzu, który sprzedaje Boga na uncje, oberżysto, który stawia ludziom Boga tak jak wino, żeby ich zamroczyło po to, by otworzyli przed tobą swe sakiewki i serca - łotrze nad łotrami! ... I ty, złośliwy, fanatyczny, uparty asceto: patrzysz na swoją gębę i tworzysz Boga, który jest złośliwy, fanatyczny i uparty. Potem padasz na ziemię i modlisz się do niego, bo jest podobny do ciebie.... I ty, którego nieśmiertelna dusza otworzyła sklep: siedzisz na progu, wsadzasz rękę do sakiewki, dajesz jałmużnę biednym, pożyczasz Bogu. Prowadzisz rejestr i piszesz: Dałem tyle florenów takiemu, a takiemu takiego, a takiego dnia, o takiej, a takiej godzinie. Kazałeś włożyć rejestr do swojej trumny, żebyś mógł go otworzyć przed Bogiem, pokazać swój rachunek i zebrać nieśmiertelne miliony. ... I ty, twórco opowieści: depczesz wszystkie przykazania Pana, mordujesz, kradniesz, cudzołożysz, a potem wybuchasz płaczem, bijesz się w pierś, bierzesz gitarę i zamieniasz grzech w pieśń. Przebiegły diable, wiesz bardzo dobrze, że Bóg przebacza śpiewakom bez względu na to co robią, bo po prostu kocha pieśni ... I ty, Tomaszu, ostry ościeniu w naszym zadzie. ... I ja, ja: szalony; nieodpowiedzialny głupiec, któremu szaleństwo zamąciło umysł tak, że opuściłem żonę i dzieci, żeby szukać Mesjasza! Wszyscy razem - diabły, anioły, karły - wszyscy jesteśmy potrzebni w naszej wielkiej sprawie! ... Naprzód chłopcy!
Zaśmiał się, splunął w dłonie i ruszył przed siebie.
- Naprzód! - zawołał jeszcze raz i zaczął zbiegać w dół po zboczu prowadzącym do Nazaretu.
Góry i mężczyźni zamienili się w dym i zniknęli. Oczy śpiącego wypełniał mrok. Nareszcie w swym nie kończącym się śnie nie słyszał nic oprócz wielkich, ciężkich stóp zmierzających ku podnóżu góry.
Jego serce łomotało dziko. Usłyszał dolatujący z własnej głębi przeszywający krzyk: Nadchodzą! Nadchodzą! Zrywając się z przerażeniem (tak wydawało mu się we śnie), zabarykadował drzwi warsztatem stolarskim i umieścił na nim wszystkie narzędzia - piły, strugi, topory, młotki, wkrętaki - a także masywny krzyż, nad którym właśnie pracował. Potem okrył się wiórami i kawałkami drewna i czekał.
Panował dziwny, niepokojący spokój - gęsty i duszący. Nic nie słyszał, nawet oddechów mieszkańców wioski, a jeszcze mniej Boga. Wszystko, nawet czujny diabeł, utonęło w ciemnej, bezdennej, wyschniętej studni. Czy to był sen? A może śmierć, nieśmiertelność, Bóg? Młodego mężczyznę ogarnął strach; ze wszystkich sił próbował dosięgnąć swego tonącego umysłu w poszukiwaniu ocalenia i obudził się.
Był zlany potem. Nie pamiętał nic ze swego snu. Jedynie to, że ktoś na niego polował. Kto? ... Jeden? Wielu? ... Ludzie? Szatan? Nie potrafił sobie przypomnieć. Nastawił uszu i zaczął nasłuchiwać. W nocnej ciszy słychać było oddech wioski: oddech wielu piersi, wielu dusz. Jakiś pies zaszczekał smutno; od czasu do czasu drzewo zaszumiało na wietrze. Na skraju wioski matka kołysała do snu swoje dziecko, powoli, czule ... Noc wypełniła się mruczeniem i westchnieniami, które znał i kochał. Ziemia przemawiała, Bóg przemawiał, a młodzieniec uspokajał się. Przez chwilę bał się, że pozostał na święcie zupełnie sam.
Z izby obok dochodziło posapywanie jego starego ojca. Nieszczęśnik nie mógł spać. Pracowicie otwierał usta i zamykał je, usiłując coś powiedzieć. Od lat zamęczał się w ten sposób, próbując wydać z siebie ludzki dźwięk, ale był sparaliżowany i nie mógł zapanować nad swoim językiem. Mozolił się, pocił, ślinił i tylko czasami po ciężkiej walce udawało mu się wypowiedzieć jedno słowo, artykułując każdą sylabę osobno - jedno słowo, jedno jedyne, zawsze takie samo: A-do-na-i, A-do-na-i. Nic innego, tylko Adonai ... Gdy skończył je wymawiać, uspokajał się na godzinę, dwie, a potem znowu rozpoczynał tę samą walkę, otwierając i zamykając usta.
- To moja wina ... moja wina - wyszeptał młody mężczyzna, a oczy wypełniły mu się łzami.
W nocnej ciszy syn usłyszał udrękę ojca i sam przepełniony bólem zaczął mimo woli pocić się, chwytając powietrze ustami. Zamknął oczy i słuchał tego co robi ojciec, starając się go naśladować. Razem ze starcem wzdychał, wydawał rozpaczliwe, nieartykułowane dźwięki, aż zasnął raz jeszcze.
Gdy tylko ogarnął go sen, dom zatrząsł się gwałtownie, warsztat przewrócił, narzędzia i krzyż spadły i potoczyły się po podłodze, a na progu pojawił się wielki, śmiejący się dziko rudobrody mężczyzna z rozpostartymi szeroko ramionami.
Młodzieniec krzyknął i obudził się.
ROZDZIAŁ II
Usiadł wyprostowany na trocinach i oparł się plecami o ścianę. Nad jego głową wisiał rzemień nabijany podwójnym rzędem ostrych gwoździ. Co wieczór przed snem chłostał nim swoje ciało aż do krwi, aby wygnać z siebie zuchwałość i zapewnić sobie spokojną noc. Wstrząsnął nim lekki dreszcz. Nie mógł sobie przypomnieć, jakie pokusy nawiedziły go znów we śnie, ale czuł, że uniknął wielkiego niebezpieczeństwa.
- Nie wytrzymam dłużej, mam już dość - wymamrotał wznosząc oczy ku niebu i westchnął. Światło rodzącego się dnia, niepewne i blade, wśliznęło się przez szczeliny w drzwiach i nadało sufitowi z delikatnej żółtej trzciny szklistą słodycz, upodabniając go do cennej kości słoniowej.
- Nie wytrzymam dłużej, mam już dość - wymamrotał znowu zaciskając zęby z oburzenia. Skupił wzrok na powietrzu przed sobą i nagle przesunęło się przed nim całe jego życie: laska ojca, która zakwitła w dniu jego zaręczyn, potem błyskawica, która poraziła narzeczonego i sparaliżowała go, i to, jak potem jego matka wpatrywała się w niego, jej własnego syna, nie mówiąc ani słowa.
Słyszał tylko jej niemą skargę - ona miała rację! Dniem i nocą jego grzechy kłuły go w serce jak noże. Na próżno próbował przez ostatnie kilka lat pokonać Strach, jedynego diabła, jaki pozostał. Wszystkie inne zwyciężył - nędzę, pożądanie w stosunku do kobiet, radości młodego wieku, szczęście ogniska domowego. Pokonał je wszystkie - wszystkie oprócz Strachu. Gdyby tylko udało się go też pokonać, gdyby tylko mógł... Teraz był już mężczyzną: nadeszła wyznaczona godzina.
- Paraliż mojego ojca to moja wina - szepnął. - To z mojej winy Magdalena została kobietą upadłą, to moja wina, że Izrael nadal jęczy pod jarzmem niewoli...
Jakiś kogut - na pewno z przyległego domu, w którym mieszkał jego wuj, rabin - bił skrzydłami o dach piejąc ze złością. Najwyraźniej sprzykrzyła mu się noc, która trwała już zbyt długo, i wzywał słońce, by się wreszcie ukazało.
Młodzieniec oparł się plecami o ścianę i słuchał. Domy wypełniały się światłem, otwierały się drzwi, ulice wzbierały życiem. Stopniowo poranny szmer wznosił się znad ziemi i drzew i wydostawał poprzez szczeliny w ścianach: miasto Nazaret budziło się ze snu. Nagle, z przyległego domu dobiegł głęboki jęk, a zaraz potem rozległ się dziki wrzask rabina. Rabin budził Boga, przypominając mu o obietnicach, jakie złożył Izraelowi.
- Boże Izraela, Boże Izraela, jak długo jeszcze? - wołał rabin, a młodzieniec słyszał, jak jego kolana uderzają szybko i zdecydowanie o deski podłogi.
Potrząsnął głową.
- Modli się - szepnął - korzy się przed Bogiem. Zaraz zacznie walić w ścianę, żebym i ja zrobił to samo. Zmarszczył gniewnie brwi.
- Nie dość, że walczę z Bogiem, to jeszcze muszę znosić ludzi! - Walnął pięścią w dzielącą ich ścianę, żeby pokazać zawziętemu rabinowi, że też już nie śpi. Zerwał się z posłania. Jego wielokrotnie łatana tunika zsunęła się z ramienia, odsłaniając ciało: szczupłe, spalone słońcem, pokryte czerwonymi i czarnymi pręgami. Zawstydzony, czym prędzej owinął szatą swoją nagość.
Blade poranne światło wpadło przez otwór w dachu i oświetliło łagodnie jego twarz. Cały ten upór, dumę i cierpienie ... Meszek na jego podbródku i policzkach nie wiadomo kiedy zmienił się w kędzierzawą, czarną jak węgiel brodę. Miał orli nos i grube, lekko rozchylone wargi, które ukazywały błyszczącą biel zębów. Nie była to piękna twarz, ale miała w sobie pewien skryty, niepokojący urok. Czy były temu winne jego rzęsy? Gęste i niezwykle długie, rzucały dziwny, niebieskawy cień na całą twarz. A może było tak za sprawą jego oczu? Duże i czarne, pełne światła i ciemności wyrażały nieśmiałość i słodycz. Migocząc jak oczy węża, spoglądały spoza długich rzęs i przyprawiały rozmówcę o zawrót głowy.
Otrzepał trociny z brody i z włosów pod pachami.
Usłyszał odgłos ciężkich kroków. Kroki zbliżały się, poznał je.
- To on, znowu tu idzie - jęknął z niesmakiem. - Czego on ode mnie chce?
Podszedł na palcach do drzwi, ale nagle zatrzymał się w połowie drogi z przerażeniem. Kto podsunął warsztat do drzwi i położył na nim krzyż i narzędzia? Kto? Kiedy? Noc była pełna złych duchów, pełna snów. Dla nich nie ma zamkniętych drzwi, wchodzą i wychodzą podczas gdy śpimy i wywracają nasze domy i umysły do góry nogami.
- Ktoś był tu zeszłej nocy - powiedział półgłosem, jakby obawiał się, że nocny gość jest nadal w izbie i może usłyszeć jego słowa. - Ktoś tu był. Na pewno Bóg ... a może szatan? Któż potrafi ich rozróżnić? Zamieniają się twarzami - czasem Bóg staje się zupełną ciemnością, a diabeł - światłem, zaś w umyśle człowieka pozostaje tylko zamęt. - Wzdrygnął się. Istniały dwie drogi. Którą powinien pójść, którą drogę wybrać?
Ciężkie kroki zbliżały się coraz bardziej. Młodzieniec rozejrzał się niespokojnie wokół, jak gdyby szukał miejsca schronienia lub ucieczki. Bał się swojego gościa i nie pragnął jego odwiedzin; w głębi duszy czuł nadal starą ranę, która wciąż nie chciała się zabliźnić. Kiedyś, gdy będąc jeszcze dziećmi bawili się razem, tamten, który był od niego o trzy lata starszy, przewrócił go na ziemię i zbił. Pozbierał się i nie odezwał ani słowem, ale nigdy potem nie bawił się więcej z innymi dziećmi. Wstydził się ich i bał. Skulony, zupełnie sam na podwórzu swego domu, snuł rozmyślania o tym, jak pewnego dnia zmyje z siebie hańbę, udowodni, że jest od nich lepszy, że nikt nie może się z nim równać. Nawet po tylu latach rana nie zabliźniła się, nie przestała krwawić.
...
zioja