Wiesław Wernic
Gwiazda Trapera
Dymy na wzgórzach
Kończył się dzień. Jeszcze tylko na krańcach horyzontu gorzały gasnące łuny. Potem kurtyna ciemności zasunęła się nad ziemią. Noc nadchodziła w ciszy i skupieniu.
Karol Gordon siadł na skalnym zrębie, tuż za kamiennym progiem oddzielającym naturalną platformę od zbocza, jakie na przemian stopniami nagich urwisk i porośniętych trawą łagodnych pochyłości spadało ku rozległej płaszczyźnie prerii. Ćmił fajeczkę i powtarzał w myślach, aż do znudzenia: „Jak dobrze siedzieć bezczynnie, jak dobrze jest słyszeć ciszę i widzieć mrok”.
I kiedy tak powtarzał, czuł, że odpoczywa, że znika mu sprzed oczu diabelski krajobraz Bad Lands, najbardziej ponury właśnie w kłującym oczy blasku słońca, a w uszach milknie wreszcie świst wiatru wygrywającego dziką melodię wśród skalnych urwisk.
Z wędrówki wrócił przed kilku godzinami, szczęśliwy, że znowu jest u siebie, w domu. Chociaż tym „domem” była tylko dziwna kombinacja drzewa i kamieni, a to „u siebie” nie znaczyło nic. Przecież jak okiem sięgnąć, rozciągały się puste obszary, do których największe prawo mieli czerwonoskórzy wojownicy.
Ognisko rozpalone w zagłębieniu gruntu błyskało już tylko czerwienią węgielków. Nie dołożył ani jednej szczapki drewna. Było gorąco, parno, a blask ognia mógł stać się niebezpiecznym sygnałem.
Spoglądał przed siebie iw niebo, aż w górze poczęły migotać gwiazdy. Jakby wielki siewca rzucił z rozmachem garść srebrnego ziarna na ciemny firmament - i zaraz rozbłysły wszystkie, aż pojaśniało nad prerią. Tam, gdzie toczyła swe wody rzeka Powder, i tam, hen daleko, w dolinie Big Horn.
Spoglądał w niebo, aż odnalazł jeden, błękitnawo polśniewający punkt. - „Moja gwiazda - pomyślał. - Nie zawiodła mnie dotychczas”.
- Nieźle się spisujesz, gwiazdo - powiedział półgłosem. - Jestem z ciebie zadowolony.
Błyszczący punkcik, srebrne ziarnko, jak gdyby mrugnęło w odpowiedzi. Potem zapłonął zimnym ogniem dysk księżyca. Odległą równinę pokrył świetlisty pył, który sypał się z nieba, tworząc scenerię, jakiej Karol nigdy dotąd nie oglądał. Duchota wzmogła się. A wraz z nią napłynęły z dali tajemnicze dźwięki, wśród których Karol rozpoznał urywane głosy tchórzliwych wilków prerii - kojotów. Nagle nadpłynęła czarna chmura o zdumiewającym kształcie cwałującego mustanga. Szybko przebiegła pół nieba, pogasiła gwiazdy, dosięgła tarczy księżyca i wtedy uczyniło się czarno i nieprzenikliwie, jak w górskiej jaskini. Ale już po chwili niebo zapaliło się żółtym, migotliwym światłem. Błyskawica. Drżała przez kilka sekund. Preria stała się widoczna jak na dłoni. Blask wydobył z ciemności każdy jej szczegół. Karol zobaczył, jak przez płaszczyznę gna koń z człowiekiem na grzbiecie.
Jasność znikła. Wówczas grzmot nadciągnął powoli z dalekich krańców ziemi. Najpierw przypominał turkot ciężkich wozów, w chwilę później - rumor skalnej lawiny, wreszcie rozpękł się, tuż, tuż, przeraźliwym hukiem, który odbił się wielokrotnym echem od skał i górskich dolin. Spadły krople deszczu. Pierwszą poczuł na dłoni, drugą na nosie, gdy spod szerokoskrzydłego kapelusza zerknął ku niebu. Na dalsze nie czekał. Cofnął się pod dach z nie ciosanych bali, w głąb dziwnej ni to chaty, ni jaskini, która w swej głębszej części była już tylko skalnym tunelem.
Ledwie to uczynił, lunął wodospad szumu i świetlistej wilgoci. Drżąca ściana zasłoniła wejście, raz po raz zapalało się światło błyskawic, a po nim huczał grom. Karol namacał w ciemnościach prymitywny stołek, usiadł. Szum i huk ogłuszały go. Aż raptownie przestało padać. Z ostatnią błyskawicą pojaśniały gwiazdy. Księżyc odsłonił najpierw ćwierć, później połowę, na koniec całą swą tarczę. Zerwał się wiatr, przygnał zapach wilgoci i nocy.
Karol wyszedł spod dachu, odetchnął pełni piersią. Wtedy usłyszał ciche parsknięcie konia - jego własnego konia. Sięgnął w głąb czarnego przedsionka, zacisnął dłoń na lśniącej kolbie winchestera. Teraz odszedł w bok, ominął kałużę i wzdłuż kamiennej ściany, górską steczką przewędrował do miejsca, w którym zastygła lawina piargów spływała łagodnym zakosem ku nizinie. W bladym świetle dostrzegł tam, w dole, ciemną plamę posuwającą się z wolna ku górze. Skrył się za załomem skały i czekał. Niezbyt długo. Wkrótce usłyszał miarowe, lekkie postukiwanie. To był odgłos kopyt. Człowiek stąpał bezszelestnie. Oczywiście, to mógł być tylko - on.
Karol odetchnął. Tchórzem nie był. Tchórze nie wybierają na siedlisko ziemi pustynnej i dzikiej. Nie lubił jednak nieoczekiwanych spotkań z nieznanymi przybyszami! Ale teraz już był pewien, że ten przybysz nie jest mu obcy. Dlaczego jednak przybywa o tak dziwnej porze? Dlaczego gnał przez prerię nocą, w strugach ulewnego deszczu i błyskawicach burzy?
Po chwili ujrzał go, skąpanego w blasku księżyca.
- To-imniża? - zapytał wyraźnie, choć cicho.
Człowiek wspinający się po zboczu nie zatrzymał się, tylko podniósł głowę i tym samym tonem odpowiedział:
- Tanka-czan?
Karol odczekał chwilę, przepuścił przybysza i konia, który stąpał za swym panem, z cuglami zarzuconymi na kark, zupełnie jak wierny pies. Tak dotarli do chaty-jaskini, która w półmroku rysowała się jaśniejszym odcieniem belkowań. Tu człowiek, nazwany imieniem To-imniża, zdjął zwierzęciu uprząż wraz z derką, złożył przy wejściu i siadł na niej. Karol również przykucnął. Spoglądali na siebie w milczeniu.
- To-imniża bardzo się spieszył jadąc nocą i w burzę. Czy kto ścigał mego czerwonego brata?
- Mila-hanska.
- Żołnierze tutaj? - zdziwił się biały. Skinienie głowy.
- Musieli zgubić twój trop w taką ulewę...
- Oni nie idą za moim tropem. Co uczynisz, gdy przyjdą w góry?
- Nic. Któż trafi do mego tipi?
- Czerwoni wojownicy.
Biały odetchnął głęboko:
- Czy wampum mego brata nic już nie znaczy?
- Jeśli Tanka-czan zdąży go pokazać... jeśli nie...
Karol zrozumiał. Miał wampum zapewniający mu przyjaźń i ochronę ze strony czerwonych wojowników. Jednakże w zamęcie walki... A zresztą, mogą strzelić zza najbliższego załomu skały. Kto spyta o wampum? Lecz skąd to wojsko? Na ziemiach zagwarantowanych traktatem jako wieczne władanie czerwonych plemion? Niezmierne przestrzenie od Black Hills na wschodzie aż po szczyty Big Horn miały być niepodzielną ojczyzną Dakotów, Czejennów i Arapahów. Co prawda rok nie minął, a w głąb Czarnych Gór wtargnęły bandy awanturników szukających złota. Lecz awanturnicy - to nie regularne wojsko!
Podniósł się i zniknął w czarnej głębi swego domu, aby po chwili zjawić się z wielkim kawałem pieczonej baraniny, owiniętym w liście. Położył na kamieniu przed Indianinem i czekał, aż niespodziany gość zaspokoi głód. Ale pytać już nie było potrzeby. To-imniża sam wyjaśnił:
- Mila-hanska zgromadziły się w forcie Lincoln. Szykują wyprawę. Tam gdzie słońce się skrywa.
-Na zachód - powiedział biały - ale może zawrócą? Jak myślisz?
- Czy mój biały brat widział kiedy tę samą kroplę wody płynącą w dół i znowu w górę rzeki? Czy można zobaczyć dzień, który minął? Nic się nie powtarza. - Umilkł, a po dłuższej przerwie dodał: - Gdy wstanie dzienna gwiazda, będę w drodze. Tatanka Yotanka czeka na mnie.
Karol przyjął tę informację jako zakończenie rozmowy.
- Przyjdzie czas - stwierdził Indianin - dowiesz się o wszystkim. Howgh!
- To wyglądało uspokajająco i groźnie jednocześnie - opowiadał mi po latach Karol Gordon. - Wiedziałem, że zostanę uprzedzony, że nie zaskoczą mnie nieprzewidziane wydarzenia, o ile w tak dzikich stronach było to w ogóle możliwe. Ale równocześnie bałem się. Wcale nie wstyd mi się przyznać do tego: piekielnie się bałem, że nadchodzi dzień, który zmusi mnie do dalszej wędrówki. Dokąd? Co prawda na trop To-imniża wpadł zapewne przypadkowo jakiś zabłąkany patrol kawaleryjski; co prawda fort Lincoln znajdował się o setki mil stąd, nad Missouri, ale To-imniża musiał mieć poważne powody do pośpiechu, jeśli gnał burzliwą nocą, a na odpoczynek poświęcił kilka zaledwie godzin.
Tak mówił Karol wygrzebując z pamięci tamte dni, powracając niekiedy do wydarzeń już opowiedzianych, aby dorzucić jeszcze jakiś szczegół niby drobny, ale ważny, który miał odegrać jakąś rolę w niezwykłej historii jego młodzieńczych przygód.
Początkujący poszukiwacz skarbów ziemi, początkujący traper, stawiający swe pierwsze kroki farmer, wreszcie doświadczony łowca skórek, westman związany licznymi węzłami przyjaźni z plemionami pierwotnych mieszkańców północnoamerykańskiego kontynentu - Karol Gordon. Takim go właśnie poznałem.
Świt wstawał różowozielonkawy. Smużył blaskami na krańcach dalekiej równiny. Jeszcze było szaro i dopiero gasły gwiazdy, gdy To-imniża opuścił skalne schronisko.
Podali sobie ręce i rozstali się bez słowa. Gordon widział z wysokości skalnej platformy jeźdźca i konia, jak zagłębiali się w gardziel ciemnej doliny, aż znikli za jej zakrętem, hen, wśród jałowych obszarów Bad Lands. Potem spojrzał w przeciwnym kierunku, gdzie preria rozlewała się szmaragdowym morzem, stwarzającym złudzenie płaszczyzny gęstych traw. W rzeczywistości były to tylko kępki roślin poprzegradzane mieliznami piasków i żwirowatych pagórków. Złudzenie było wynikiem odległości.
Karol przyglądał się uważnie, ale nie ujrzał nic, co mogłoby przypominać oddział żołnierzy. Odnalazł tylko stadko płochliwych antylop, a wiele mil w prawo - czarną plamę sunącą bardzo wolno: bizony. Nieco w lewo, i najbliżej, kłusował tabunek mustangów.
Preria budziła się i szła spać równocześnie. Puma, płowy lew amerykański, polująca na krańcach wzniesień, teraz, po nocnych łowach wracała na swe legowisko. Drapieżna sowa i tajemniczy lelek odleciały do gniazd i dziupli, wysoko, wysoko, gdzie szczyty górskie porastał las. Kojot krył się w norze, a grzechotnik wypełzał spod głazów, aby ogrzać się w promieniach wschodzącego słońca.
Karol zawrócił, minął swą dziwaczną chatę, zatrzymał się kilka kroków dalej przed poczerniałym prostokątem belek zamocowanych w litej ścianie skały. Zza tej zagrody ozwało się ciche rżenie. Zgrzytnęły belki na prymitywnych zawiasach. Z wnętrza wysunął się koński łeb. Zwierzę przymrużyło oczy i powoli, tupiąc kopytami, opuściło skalną stajnię. Karol poklepał je po szyi.
- Chodź - rozkazał i nie oglądając się ruszył przodem za jeden, drugi zakręt wijącej się ścieżki, która znikła nagle w miejscu, gdzie kolorowa skałka wygl...
krzychol6