Kolmo Karol - 2. Książę Kowdlar.pdf

(1339 KB) Pobierz
Kolmo Karol
Książę Kowdlar
Kruki krążyły nad pobojowiskiem. Król Amargadeusz siedział na koniu,
wokół niego w skupieniu krąg notabli. Wszędzie unosił się zapach krwi i
rozerwanych trzewi.
– Popamiętają mnie. Wyplują tego zdrajcę. Nie mają wyjścia. –
Amargadeusz powiedział to raczej do siebie. - Kowdlar, niech przyniosą mi
tu proporzec przeciwnika.
Kanclerz Kowdlar skinął głową, skierował swego konia prosto na tę
kupę trupów i jęczących rannych. Jeden z rycerzy, pomniejszego stanu,
niósł jakiś proporzec.
Książę, już w pewnym oddaleniu od orszaku króla, krzyknął do niego.
– Co to masz?
– Panie, to proporzec Trautonów. Legionu mężnych Orłów.
– Daj mi go tu, albo nie. Idź z nim tam, widzisz? Gdzie król
Amargadeusz stoi. Widzisz, rycerzu?
– Tak, Panie. Ale czy to się godzi?
– Idź, bo król specjalnie czeka. Gwardianie cię przepuszczą. Powiedz
tylko, że to flaga Trautonów.
Dzisiaj wielu rycerzy przeniosło się na Pola Kerdolota. Dwie wielkie
armie starły się tu. Trautoni byli zbyt pewni swego. Nie zrobili nawet
żadnych ubezpieczeń na wypadek klęski, co w konsekwencji i tak się stało.
A było ich wielu. Może zbyt wielu? Kowdlar osobiście już nie uczestniczył
w walce. Nawet nie kierował walką królewskich legionów. Ale był, skąd
król i jego świta obserwowali koleje bitwy. To baron Luruk kierował
batalią. Gdyby przegrali? Co by się stało, gdyby Armagadeusz przegrał?
Zostałby pewnie więźniem Uberyka. Trudno to było jednak sobie wyobrazić.
Nawet Kowdlar nie był w stanie.
– Panie, łaski. Dobijcie! - Książę usłyszał słaby jęk. Zwrócił głowę w
tym kierunku. Przed nim, o trzy łokcie, leżał w kałuży krwi jakiś wojak. To
był swój, kolory Adlara nosił na sobie.
– Wytrzymaj, może znachorzy przywrócą ci siły. Wytrzymaj. –
Kanclerz powtórzył. Lecz sam widział, że rycerz ma rozdarty prawy bok.
Ktoś z wielką siłą raził biedaka. Kowdlar był na tyle doświadczony w
wojence, iż wiedział, że rycerzowi zostało najwyżej pół godziny życia. Pół
godziny życia, i wiele cierpienia. - Wytrzymaj. - Jednak bezradnie powtórzył
wbrew sobie. A tamten chyba już nawet nie miał sił, by ponowić swą prośbę.
I tylko charkot z jego ust się dobył.
Lecz Kowdlar odszedł. Zostawił tego biedaka własnemu losowi. Cóż to
jednak za los, skoro jego godzina już wybiła? Zdążał powoli na swym koniu
do stanowiska łuczników. To tam dowodził Elubed kohortą łuczników. Mógł
śmiało zostać ze świtą królewską, ale nie, on uparł się, że weźmie czynny
udział w walce. Dojechał w
końcu. Zsiadł z konia, zostawił lejce pachołkowi. Kilku tam stało.
Łuczników lub innych? Krzyknął:
– Gdzie wasz dowódca Elubed?
– Rany przemywa, Panie. - usłyszał od jednego.
– Gdzie?
– Za namiotem, gdzie medycy rozbili swe miejsce. - Ten sam, chyba
łucznik, odpowiedział Kanclerzowi.
Kowdlar przeszedł te kilkadziesiąt łokci. Za krzakami dwa wielkie
namioty stały. Jęki i użalania mówiły mu, że to tu medycy zszywają
poszarpane rany wojenne. Na drewnianym zydlu siedział Elubed. Kowdlar
bez trudności rozpoznał sylwetkę druha. Odwrócony był w stronę małej
rzeczki, strugi powolnej. Kowdlar rozpoznał, iż chyba druh rozmyśla nad
czymś. Może strofy poezji układa? A może mu życie do cna obmierzło?
Kowdlar pamiętał, iż zawsze po walce i jemu życie się zawsze waliło na
głowę. Więc może przyjaciel ma teraz podobne myśli?
– Elubedzie?
– Tak. Ach to ty. - Elubed odwrócił oblicze. Nawet nie krył, twarz miał
zalaną łzami.
– Oto twój czyn bojowy. - Kowdlar podszedł blisko, wyciągnął
kolorową chustę i zaczął ocierać lico przyjaciele. - Twoi ludzie nie mogą
tego widzieć. Opanuj się, druhu.
– On miał może szesnaście lat, szesnaście … - lecz Elubed znów zaczął
gorzko płakać. - Rozciąłem go mieczem na poły. Nie … nie mogę z tym
żyć.- Chwycił się za głowę.
– Gdyby nie ty jego, to on by ciebie nadział na swą pikę. - Kowdlar
jeszcze raz otarł policzki swego kompana.
– Bodaj bym zginął. Cierpienia bym nie czuł.
– Nie mów tak. Jesteś potrzebny mi. Pamiętaj , ja i Teborna , i moje
dziecię, to twoja rodzina. Potrzebujemy cię. A teraz opanuj się, niech ludzie
widzą, że mają godnego wodza.
Elubed znów odwrócił się w stronę rzeczki. Wziął z rąk Kowdlara
chustę i sam już się wytarł. Wytarł te łzy boleści. Może czystości,
niewinności. Sporo zapłacił za swój pierwszy raz na bitwie. Za swego
pierwszego, co go to posłał na Pola Kerdolota. Gdzieś w oddali rozległy się
dźwięki wojennego bębna. To monarcha przywoływał
wszystkich, by wrócili w swe szeregi. Wszystkich tych, co byli w stanie.
Kowdlar uścisnął dłoń swego kompana.
– Muszę już iść. I ty idź do swego wojska. Dzisiaj będziemy świętować
królewskie zwycięstwo nad liczniejszą armią dumnych Trautonów. Uberyk
znowu ze skulonym ogonem będzie od nowa szukał sojuszników. A wielu
już takich na szerokim świecie nie zostało. - To mówiąc, Kowdlar znów
dosiadł swego konia. Konia czarnego jak sadza w kominie.
– Jak dobrze pójdzie spotkamy się za tydzień. Tyle mi starczy by
rozpuścić swe oddziały. Słyszałeś , druhu, ponoć Cygan Dziad mocno
zachorzał. - Elubed już był opanowany.
– Tak? Swoje już lata ma. Mocno on pomógł Olandowi pomnożyć
snadnie jego majątek. Czasami żałuję, że cię posłuchałem. No, wiesz, wtedy
gdyś radził, bym go odprawił.- Kowdlar już trzymał lejce pewnie w swej
dłoni.
– Kto to mógł wiedzieć? Tym bardziej, że sam się przecież majątku nie
dorobił.- Elubed wstał. - Ej tam. - Elubed krzyknął w stronę grupki
łuczników, co to stała przy wejściu do pierwszego namiotu. - Przywołać tu
do mnie setnika Koloh. - Do Kowdlara zaś rzekł. - Oland, to dziecko
szczęścia.
– I my jesteśmy takimi. - Kowdlar jeszcze raz zrobił gest braterstwa i
powoli ruszył w stronę świty królewskiej. Gdzieś tam w oddali majaczyła
owa grupa.
Króla nie było widać. Bęben wojenny rozlegał się dostojnie po całym
bitewnym polu.
Na szerokim łożu leżał on, Cygan Dziad. W gorączce i malignie. Był
nieświadom tego, co wkoło się działo. Jakieś takie ciepło i gorąc od niego
biły. Już trzeci dzień był w taki stanie. To wtedy Utena kładła na jego
rozpalone czoło kompresy z ziół, które to medyk przepisał. Ale i to nic , po
prawdzie, nie dało. Dziś oprócz Dyso i kilku służek było tu też kilku
uczniów Cygana, w tym Erej, najmilszy uczeń Mistrza; stali tak przy łożu
boleści.
– Czy Mistrz się jeszcze przebudzi? - Powiedział jeden z uczniów. Było
to pytanie skierowane do Dyso.
– Młodzieńcze, sam nie wiem. Pamiętam , gdym żegnał swego ojca
rodzonego, nie zbudził on się ze śmiertelnej śpiączki. Lecz na te słowa
szlachetnego Dyso, Cygan Dziad jakby się żachnął. Stęknął, poruszył prawą
dłonią.
– Mistrzu! - Erej zakrzyknął.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin