Protokół Sigmy.pdf

(3004 KB) Pobierz
ROBERT
LUDLUM
PROTOKÓŁ SIGMY
Rozdział 1
Zurych
- Czy podać panu coś do picia? Hotel page, niski, przysadzisty mężczyzna, mówił po
angielsku prawie bez cienia obcego akcentu. Na piersi jego oliwkowego uniformu lśnił brązowy
identyfikator z nazwiskiem.
- Nie, dziękuję - odrzekł z lekkim uśmiechem Ben.
- Na pewno? Może napije się pan herbaty? Kawy? Wody mineralnej? - Z jasnych oczu
gońca biła służalcza gorliwość człowieka, któremu zostało zaledwie kilką minut na zdobycie
napiwku. - Strasznie mi przykro, że samochód się spóźnia.
- Nie szkodzi, zaczekam.
Ben stał w holu St. Gottharda, eleganckiego, dziewiętnastowiecznego hotelu
specjalizującego się w obsłudze bogatych, międzynarodowych biznesmenów. Cóż, spójrzmy
prawdzie w oczy: to właśnie ja, pomyślał z cierpką ironią. Już się wymeldował i z braku lepszego
zajęcia zastanawiał się właśnie, czy nie dać gońcowi napiwku za to, żeby nie nosił jego bagażu,
nie chodził za nim krok w krok niczym bengalska panna młoda i nie przepraszał go nieustannie
za to, że samochód, który miał zawieźć Bena na lotnisko, jeszcze nie przyjechał. Luksusowe
hotele na całym świecie szczyciły się rozpieszczaniem swoich gości, lecz dla Bena, który sporo
podróżował, te nachalne praktyki zawsze były czymś natrętnym i bardzo irytującym. Za długo
wyłaził z kokonu? Ten kokon - skostniałe rytuały świata uprzywilejowanych - w końcu z nim
wygrał. Hotel page przejrzał go na wylot: ot, jeszcze jeden bogaty, zepsuty Amerykanin.
Ben miał trzydzieści sześć lat, lecz tego dnia czuł się o wiele starzej. Uczucie to
doskwierało mu nie tylko z powodu różnicy czasu między Europą i Stanami. Fakt, przyleciał z
Nowego Jorku poprzedniego dnia i wciąż nie mógł się pozbierać, ale chodziło o coś innego: o to,
że znowu przyjechał do Szwajcarii. W szczęśliwszych czasach bywał tu bardzo często: jeździł
jak wariat na nartach, szalał za kierownicą samochodu i pośród tych kamiennolicych
przestrzegających prawa obywateli czuł się jak dziki, wolny duch. Bardzo pragnął odzyskać
dawny animusz, lecz nie mógł. Ostatni raz był tu przed czterema laty, kiedy Peter - jego brat
bliźniak i najlepszy przyjaciel -zginął w katastrofie lotniczej. Wiedział, że podróż poruszy stare
wspomnienia, ale nie spodziewał się, że tak bardzo to przeżyje. Dopiero tu, na miejscu, zdał
sobie sprawę, że popełnił wielki błąd. Odkąd wylądował na lotnisku Kloten, nie mógł wziąć się
w garść i poradzić sobie z uczuciami, które w nim wzbierały: z gniewem, smutkiem i
samotnością.
Był jednak na tyle mądry, żeby je w sobie stłumić. Poprzedniego dnia po południu zaliczył
naradę z klientem, dziś rano odbył serdeczne spotkanie z drugim, z doktorem Rolfem
Grendelmeierem ze Stowarzyszenia Banków Szwajcarskich. Oczywiście było to spotkanie
zupełnie bezsensowne, ale cóż, nie ma to jak zadowoleni klienci: ich nieustanne dopieszczanie
należało do jego obowiązków. Otóż to, dopieszczanie. Gdyby miał być wobec siebie szczery,
powiedziałby, że właśnie na tym polega jego praca. Czasami ogarniało go swoiste poczucie winy,
że tak łatwo wszedł w rolę jedynego żyjącego syna legendarnego Maksa Hartmana, w rolę
przyszłego dziedzica rodzinnej fortuny i prezesa Funduszu Kapitałowego Hartmana,
wielomiliardowej firmy założonej przez jego ojca.
Z czasem poznał wszystkie sztuczki, które powinien znać każdy finansista: miał szafę pełną
802641357.001.png
garniturów od Brioniego i Kitona, potrafił się miło uśmiechać i mocno ściskać klientowi rękę, ale
przede wszystkim wyćwiczył stosowne spojrzenie, spojrzenie człowieka poważnego, uczciwego i
zatroskanego. To właśnie spojrzenie było dowodem odpowiedzialności, wiarygodności, życiowej
mądrości i -jakże często - rozpaczliwej, choć dobrze maskowanej nudy.
Mimo to nie przyjechał do Szwajcarii w interesach. Na lotnisku Kloten czekał mały
samolot, który miał zabrać go do St. Moritz na narty, na urlop ze starszym, piekielnie bogatym
klientem, jego żoną i - podobno piękną - wnuczką. Stary człowiek niezwykle jowialny i
przekonujący, bardzo nalegał - Ben zdawał sobie sprawę, że chce go podejść i wrobić. Było to
jedno z niebezpieczeństw czyhających na przystojnego, bogatego kawalera z Manhattanu: klienci
zawsze próbowali umawiać go ze swymi córkami, siostrzenicami i kuzynkami; o lepszej partii
nie mogli nawet marzyć. Grzeczne odmawianie jest sztuką bardzo nudną, dlatego od czasu do
czasu umawiał się z kobietami, których towarzystwo sprawiało mu przyjemność. Nigdy nic nie
wiadomo. Poza tym Max chciał mieć wnuka.
Max Hartman, filantrop, postrach międzynarodowych finansistów, założyciel Funduszu
Kapitałowego Hartmana. Przedsiębiorczy imigrant, uciekinier z hitlerowskich Niemiec, który
przyjechawszy do Ameryki z przysłowiowymi dziesięcioma dolarami w kieszeni, założył po
wojnie towarzystwo inwestycyjne i wytrwale je rozbudowywał, aż z małej spółki powstał
wielomiliardowy kolos. Stary Max. Miał teraz ponad osiemdziesiąt lat, mieszkał w luksusowej
samotni w Bedford w stanie Nowy Jork, wciąż kierował firmą i skutecznie dbał o to, żeby nikt o
nim nie zapomniał.
Nie jest łatwo pracować u ojca, a jeszcze trudniej pracuje się wtedy, gdy ma się gdzieś
„obrót walorami", „asygnowanie kapitału", „ryzyko inwestycyjne" i wszystkie te głupie,
otępiające umysł terminy.
Albo gdy ma się gdzieś pieniądze. Ben doskonale rozumiał, że na taki luksus pozwolić
sobie mogą jedynie ci, którzy mają ich za dużo. Jak choćby oni, Hartmanowie, właściciele
licznych funduszy powierniczych, prywatnych szkół, olbrzymiej posiadłości w hrabstwie
Westchester, nie wspominając już o prawie osiemdziesięciu kilometrach ziemi pod Greenbrier i o
całej reszcie.
Dopóki samolot Petera nie roztrzaskał się o ziemię, Ben mógł robić to, co naprawdę kochał:
uczyć, zwłaszcza dzieci, na których większość postawiła kreskę. Był nauczycielem piątej klasy
jednej z najgorszych nowojorskich szkół, mieszczącej się w części Brooklynu zwanej
Wschodnim Nowym Jorkiem. Chodziło do niej mnóstwo „trudnych" dzieci, i owszem, grasowały
tam również gangi posępnych dziesięciolatków, uzbrojonych jak handlarze narkotyków z
Kolumbii. Jednak dzieci te potrzebowały nauczyciela, któremu naprawdę na nich zależało. Jemu
zależało, dlatego kilkorgu z nich zdołał odmienić życie.
Ale po śmierci brata zmuszono go do objęcia posady w rodzinnej firmie. Przyjaciołom
powiedział, że wymusiła to na nim matka na łożu śmierci, i pewnie tak było. Rak czy nie rak,
matce nie umiałby odmówić. Doskonale pamiętał jej ściągniętą twarz, jej poszarzałą od
chemioterapii skórę, sino czerwone worki pod oczami. Była niemal dwadzieścia lat młodsza od
ojca i nigdy nie przypuszczała, że mogłaby odejść pierwsza. „Pracuj, bo noc nadchodzi" -
mówiła, uśmiechając się dzielnie. Reszty nie dopowiedziała. Max przeżył Dachau tylko po to,
żeby stracić syna, a wkrótce miał stracić i żonę. Był silny, lecz czy mógł to wytrzymać człowiek
choćby najsilniejszy?
Ciebie też stracił? - szepnęła. W owym czasie Ben mieszkał kilka ulic od szkoły, na
piątym piętrze ponurej rudery o śmierdzących kocim moczeni korytarzach i zwijającym się
linoleum na podłodze. Nie przyjmował pieniędzy od rodziców - postawił to sobie za punkt
honoru.
802641357.002.png
Ben, słyszałeś, o co pytam?
Ale te dzieciaki... - zaprotestował, choć w jego głosie pobrzmiewała już nutka rezygnacji.
- One mnie potrzebują.
On też - odrzekła cichutko i na tym rozmowa się skończyła.
Tak więc teraz, jako syn założyciela i władcy finansowego imperium, zabierał bogatych
klientów na lunch, schlebiał im i nadskakiwał. Potajemnie pracował też jako wolontariusz w
ośrodku dla „trudnych dzieci", przy których jego dawni piątoklasiści wyglądali jak ministranci, i
wykorzystywał każdą sposobność, żeby podróżować, jeździć na nartach, śmigać na snow-
boardzie, latać na paralotni, uprawiać wspinaczkę i umawiać się z kobietami, skrzętnie unikając
stałych związków z nimi.
Stary Max musiał jeszcze zaczekać.
Wnętrze holu St. Gottharda - różowy adamaszek, ciężkie, ciemne wiedeńskie meble -
zaczęło go nagle drażnić i przygniatać.
Chyba jednak zaczekam na zewnątrz - powiedział.
Naturalnie, proszę pana, jak pan sobie życzy - odparł hotel page.
Mrużąc oczy i mrugając, Ben wyszedł na jaskrawe słońce i rozejrzał się po ulicy.
Bahnhofstrasse, majestatyczna, wysadzana drzewami aleja: tłumy przechodniów, luksusowe
sklepy, kawiarnie, dziesiątki instytucji finansowych w małych pałacykach z jasnego piaskowca.
Z hotelu wypadł goniec z walizkami i łaził za nim, dopóki Ben nie dał mu pięćdziesięciu franków
i nie odprawił.
- Och, bardzo szanownemu panu dziękuję! - wykrzyknął hotel page z udawanym
zaskoczeniem.
Po lewej stronie hotelu był brukowany podjazd i odźwierny miał zawiadomić go, gdy tylko
nadjedzie samochód, ale Benowi się nie spieszyło. Po wielu godzinach spędzonych w dusznych,
przegrzanych pokojach, w których zawsze unosił się zapach kawy i nieco słabszy, lecz
nieomylny zapach dymu z cygara, bryza znad Jeziora Zuryskiego była dla niego ożywcza i
kojąca.
Wziął narty - nowiuteńkie volanty ti supers - oparł je o kolumnę koryncką przed wejściem,
gdzie czekały pozostałe bagaże, i zaczął obserwować ulicę, ten wystawiany przez anonimowych
przechodniów spektakl. Obrzydliwie młody biznesmen krzyczący coś do komórki. Otyła kobieta
w czerwonej kurtce z kapturem, pchająca wózek. Tłum podekscytowanych japońskich turystów.
Wysoki, elegancko ubrany i siwiejący już mężczyzna o ściągniętych w kucyk włosach. Goniec z
liliami, w charakterystycznym, pomarańczowo-czarnym uniformie Blumchengailerie, zuryskiej
sieci luksusowych kwiaciarni. Piękna, elegancka blondynka z torbą Festinera, która najpierw
zerknęła tylko w jego stronę, a potem prosto na niego: zrobiła, to szybko, lecz z wyraźnym
zainteresowaniem, i natychmiast odwróciła oczy. Gdyby tylko świata nam stało i czasu, pomyślał
Ben i powędrował wzrokiem dalej. Z oddalonej o sto metrów Lowenstrasse dochodził
nieustanny, lecz przytłumiony odgłos ruchu ulicznego. Gdzieś w pobliżu jazgotliwie zaszczekał
pies. Ulicę przeciął jakiś mężczyzna: miał na sobie kurtkę w dziwnym odcieniu szkarłatu, nieco
za wytworną jak na Zurych. I nagle Ben zobaczył mężczyznę mniej więcej w swoim wieku, który
zdecydowanym krokiem mijał właśnie Koss Konditerei. Wyglądał znajomo...
Bardzo znajomo.
Zaskoczony Ben zmrużył oczy. Czyżby to był - czyż mógł to być - Jimmy Cavanaugh, jego
stary kumpel z college'u? Na jego ustach zagościł szelmowski uśmiech.
Jimmy Cavanaugh, którego poznał na drugim roku studiów w Princeton. Jimmy jak wielkie
panisko mieszkał poza kampusem, palił papierosy bez filtra - zabójcze dla zwykłego śmiertelnika
802641357.003.png
- i potrafił spić dosłownie każdego, nawet jego, Bena, który miał reputację faceta o mocnej
głowie. Pochodził z Homer, małego miasteczka w północno-zachodniej części stanu Nowy Jork,
skąd przywiózł tysiące ciekawych dykteryjek; pewnego wieczoru, wprowadziwszy Bena w
niuanse picia tequili z piwem, przez kilka godzin snuł zapierające dech w piersi opowieści o
popularnym w Homer sporcie zwanym „obalaniem krowy". Był niepoprawnym szelmą i
niezwykle ruchliwym światowcem o niewyczerpanym repertuarze dowcipów, a wszystko, co
robił, robił inteligentnie i ze swadą. Ale przede wszystkim miał w sobie więcej życia niż
większość tych, których Ben w owym czasie znał: tych wszystkich zawodowców o spoconych
dłoniach, handlujących testami występnymi na wydział prawa czy biznesu, tych pretensjonalnych
studentów ostatnich lat romanistyki, którzy palili papierosy z goździkami i nosili czarne szaliki,
tych posępnych ćpunów, dla których buntem przeciwko światu było farbowanie włosów na
zielono. Jimmy bardzo się spośród nich wyróżniał, dlatego Ben, zazdroszcząc mu spokoju i
luzactwa, cieszył się z ich przyjaźni, a nawet był nią mile połechtany. Jak to często bywa, po
college'u stracili ze sobą kontakt: Jimmy wyjechał do Georgetown, do Szkoły Służby
Zagranicznej, a on został w Nowym Jorku. Nie należeli do tych, którzy z nostalgią wspominają
okres studiów, a odległość i czas zrobiły swoje. Mimo to Jimmy był najprawdopodobniej jednym
z niewielu ludzi, z którymi Ben miałby ochotę teraz pogadać.
Jimmy - nie było już najmniejszej wątpliwości, że to on - znalazł się na tyle blisko, że Ben
widział jego brązowy płaszcz, kosztowny garnitur pod nim i cygaro w ustach. Zmieniła mu się
sylwetka - miał teraz o wiele szersze bary - jednak był to na pewno Jimmy.
- Jezu Chryste... - powiedział na głos. Zrobił krok w jego stronę, lecz raptem przypomniał
sobie o nowiutkich volantach, których nie chciał zostawiać nawet pod opieką odźwiernego.
Wziął narty, zarzucił je sobie na ramię i ruszył w stronę Jimmy'ego. Jego rude włosy trochę
wypłowiały i przerzedziły się, na niegdyś gładkiej twarzy pojawiło się kilka zmarszczek; miał na
sobie garnitur od Armaniego za dwa tysiące dolarów, ale na pewno był to Jimmy. Góra z górą się
nie zejdzie: co on, do diabła, tu robi? I nagie ich spojrzenia się spotkały.
Jimmy rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i skręcił ku niemu z wyciągniętą ręką.
Hartman, stary byku! - zawołał. - Kupę lat!
Boże, to naprawdę ty! - wykrzyknął Ben, ze zdumieniem dostrzegając metalową rurkę,
wystającą Jimmy'emu spod poły płaszcza. Momentalnie zdał sobie sprawę, że to tłumik: tłumik
pistoletu wycelowanego prosto w jego brzuch.
To jakiś zwariowany żart, pomyślał, Jimmy słynął z nich. Jednak podnosząc ręce do góry i
robiąc unik przed wyimaginowaną kulą, zobaczył, jak Cavanaugh leciutko przesuwa prawą dłoń,
co było nieomylnym znakiem, że właśnie naciska spust.
Wszystko, co zdarzyło się później, trwało najwyżej ułamek sekundy, jednak zdawało się, że
czas zwolnił bieg, niemal się zatrzymał. W gwałtownym odruchu Ben zamachnął się nartami i
ostrym łukiem ściągnął je w dół, chcąc wytrącić kumplowi broń z ręki, zamiast w rękę, uderzając
go mocno w kark.
Chwilę później - a może dokładnie w tym samym momencie - usłyszał stłumiony odgłos
wystrzału i poczuł ukłucia odłamków szkła na szyi, gdy aż nadto prawdziwy pocisk strzaskał
szybę wystawową oddaloną zaledwie metr od nich.
To niemożliwe, ja chyba śnię!
Zaskoczony Jimmy stracił równowagę i ryknął z bólu. Potykając się i padając, wyciągnął
rękę, żeby przytrzymać się nart. Ale wyciągnął tylko jedną rękę: lewą. Ben poczuł się tak, jakby
połknął bryłę lodu. Kiedy człowiek pada, kierują nim niezwykle silne odruchy
802641357.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin