Masterton Graham - Stworzenie Belindy.doc

(119 KB) Pobierz

Graham Masterton

 

STWORZENIE BELINDY

 

Uniósł powoli ramię jak sprinter na kronice filmowej Movietone z tysiąc

dziewięćset

trzydziestego szóstego roku, kiedy przerywał taśmę po pobiciu rekordu w biegu na

sto

jardów. Kelner serwujący wina natychmiast dostrzegł w tym geście pewność siebie.

Puścił

mimo uszu słowa: „Czy moglibyśmy prosić dwa razy pina colade?”, które

wypowiedział

mężczyzna o białej, łysej głowie pokrytej łuszczącą się skórą, ubrany w żółtą

hawajską

koszulę, i ruszył w poprzek tarasu, żeby przyjąć jego zamówienie.

— Perrier et jouet, belle epoque, rose — powiedział mężczyzna.

Kelner zmarszczył brwi i zajrzał do karty win. Pokręcił głową.

— Och, nie sprzedajemy go na kieliszki, proszę pana.

— Nie proszę o kieliszek. Chcę zamówić butelkę. I dwa kieliszki.

— Oczywiście, proszę pana. Dwa kieliszki? Czy mogę zobaczyć pańską kartę

hotelową?

Przyniesienie szampana, a następnie celebracja otwierania go zabrały kelnerowi

dziesięć

minut. Zazwyczaj Bryan nie lubił takich ceregieli, ale tego dnia rozparł się na

krześle i

pozwolił odstawić ten cały cyrk. Ostatecznie był to szampan marki Perrier Jouet

Belle Epoque

w przepięknie stylizowanej na art–nouveau butelce. Jegomość w żółtej hawajskiej

koszuli

spoglądał na nich podejrzliwie.

Bryana spotkało przed laty drobne, ale dotkliwe upokorzenie.

To wystarczyło, żeby obrzydzić mu wszelkie przedstawienia przy otwieraniu win.

Kiedyś

w towarzystwie bardzo szykownej młodej damy powąchał korek od chianti — korek od

chianti — a ona wybuchnęła tylko perlistym, szyderczym śmiechem. Równie boleśnie

przekonał się, że głupio jest zamawiać jakiekolwiek potrawy serwowane z płonącym

spirytusem, kawę z pływającą na jej powierzchni śmietanką czy wsunąć

kierownikowi sali

dziesięć funtów w nadziei, że ten wskaże dobry stolik.

Obecnie motto Bryana brzmiało: „Nie dawać skurwysynom najmniejszej okazji do

śmiechu”.

Pracował w drukarni. Od blisko dziewięciu lat w imieniu firmy Johnson & Foreman

rozprowadzał druki i sprzedawał usługi w zakresie druku kolorowego. W tym czasie

przebył

setki tysięcy kilometrów. Deszcz, pogoda, kąpieliska nadmorskie, prowincjonalne

miasteczka,

odległe fabryki. Hotelowe klitki, kwieciste tapety, parówki na śniadanie. Nie

pamiętał już, w

ilu hotelowych restauracjach bywał, a ogłady towarzyskiej nabrał w sposób bardzo

bolesny.

Jego rodzice piątkowe kolacje jedli prosto ze zwiniętego w trąbkę Daily Minor,

spacerując

po ulicach. Do dzisiaj paliły go policzki, kiedy o tym myślał. Ale nauczył się

zachowywać z

rezerwą, nabrał wewnętrznej dyscypliny i twardości. Poznał również prawdę, iż

nie należy

udawać, że jest się bardziej wyrafinowanym, niż się jest w rzeczywistości. A to

dlatego, że

zawsze znajdzie się ktoś jeszcze bardziej wyrafinowany i za pomocą jednego słowa

może

zrobić z człowieka głupka. Nie tylko może, ale zrobi na pewno. Tak więc, choć

Bryan sam

utorował sobie drogę, pogardzał ludźmi, którzy do wszystkiego doszli o własnych

siłach. (Ileż

żon jego kontrahentów — odzianych w przesadnie obcisłe, lśniące stroje

wieczorowe,

oszołomionych wypitym po południu ginem — gładziło go podczas kolacji pod stołem

po

udach?) Od Newcastle do Plymouth, och, Boże; od Bradford do Bishop’s Stortford.

Czego tak

łaknęły? Bo nie seksu. Były zbyt zawiane, by uprawiać seks. Może rzeczywistego

świata?

Ale ten wieczór był inny. Tego wieczoru Bryan świętował najbardziej korzystny

finansowo kontrakt, jaki kiedykolwiek wynegocjował; świętował tutaj, na tarasie

koktajlowym hotelu L’Horizon wychodzącym na gładkie, metalicznie połyskujące

piaski St

Brelade’s Bay na Jersey. Tego wieczoru mógł się trochę pokazać. Na krótko przed

lunchem w

ciągu zaledwie dwóch i pół godziny podpisał kontrakt na druk kolorowej broszury

wart dwa

miliony trzysta tysięcy funtów; dwie i pół godziny w niewielkim, niczym nie

wyróżniającym

się biurze w St Helier, pełnym zakurzonej juki, maleńkich pomieszczeń z

przepierzeniami z

płyt paździerzowych obwieszonych folderami podróżnymi. I to tyle. Dobili targu,

parafowali

umowę. Wszyscy zadowoleni. Pan Shah uścisnął mu dłoń. On uścisnął dłoń pana

Aziza.

Bardzo dobrze, wspaniale, robić z panem interesy to czysta przyjemność. Cacy–

cacy, rączka–

rączka, wszystkiego najlepszego, wam również.

Z tarasu hotelu L’Horizon na samą plażę prowadziło piętnaście kamiennych stopni.

W

oddali, tam gdzie lśniło morze, posuwały się ostatnie rowery wodne —

skomplikowane

pajęcze konstrukcje stapiające się w jedność z sylwetkami smukłych dziewcząt. W

powietrzu

unosił się słaby zapach smażonej ryby i frytek dolatujący z jednej z plażowych

kafejek, a

okrzyki dzieci, które zostały jeszcze na plaży, były równie smutne jak krzyk

odległych mew.

Wcześniej tego dnia, kiedy słońce stało jeszcze wysoko, Bryan obserwował

opalające się

obok promenady dziewczyny w strojach topless. Ich piersi miały barwę karmelu.

Teraz

dziewczyn już nie było, ale Bryan poprosił o dwa kieliszki ze względu na

trzydziestoletnią

kobietę o pięknej twarzy i przepysznych blond włosach siedzącą dwa stoliki

dalej. Miała na

sobie trzymający się na zawiązanych na szyi ramiączkach stanik, który uwypuklał

jej ciężkie

piersi, i jaskrawe bermudy. Studiowała krzyżówkę w Daily Telegraph, co bardzo

się

Bryanowi spodobało. Inteligentna, ale najwyraźniej samotna.

Wstał szurając krzesłem. Podszedł do kobiety i stanął nad nią. Zębami

przybrudzonymi

szminką przygryzała końcówkę długopisu.

Miał właśnie otworzyć usta i zapytać, czy nie ma ochoty razem z nim uczcić jego

sukcesu,

kiedy ona odezwała się pierwsza:

— „Tam się oszczędza”. Na cztery litery.

— Słucham?

Uniosła twarz. Dostrzegł swoje odbicie w jej przeciwsłonecznych okularach.

Chudy,

niezbyt wysoki mężczyzna o oczach osadzonych głęboko, prawie jak u Rosjanina, i

o

czarnych, dobrze ostrzyżonych włosach. Cokolwiek za chudy i za niski, żeby wydać

się

naprawdę ujmującym. Jego spodnie były zbyt bezkształtne, by prowokować, i zbyt

obcisłe, by

uznać je za modne.

— „Bank” — powiedziała i wpisała słowo do krzyżówki. — Dziękuję.

Próbował się roześmiać.

— Nie sądzę, żebym okazał się szczególnie pomocny. Przestała pisać i zdjęła

ciemne

okulary.

— Wręcz przeciwnie, bardzo mi pan pomógł. Zawsze mi pomaga, jeśli kogoś głośno

zapytam.

— Tak? To świetnie. Mogę pani służyć tak długo, jak pani zechce.

Na chwilę zapadło milczenie, ale on nie odchodził. W końcu znów podniosła na

niego

wzrok.

— Czy pan czegoś potrzebuje?

— Tak — odparł i umilkł. — Tak — dodał. — Zrobiłem dziś cholernie dobry interes

i

dostanę cholernie dobrą prowizję. Zamówiłem butelkę perrier jouet rose, a nie

cierpię pić

samotnie. Zastanawiałem się właśnie, czy nie zechciałaby mi pani towarzyszyć.

Spoglądała na niego bez zmrużenia oka. Miała źrenice w drobniutkie plamki; nie

było w

nich śladu współczucia.

— Nie sądzę — odparła.

— Ale ja nie chcę pić sam.

Znów nawet okiem nie mrugnęła.

— Przykro mi, ale naprawdę mnie to nie interesuje. Niech więc pan sam nie pije.

W

każdym razie ze mną na pewno nie będzie pan pił.

— No tak — westchnął i próbował się uśmiechnąć. Nikt dotąd w tak obcesowy sposób

go

nie spławił. — No cóż… Wygląda na to, że będę musiał poszukać sobie kogoś

innego.

Nawet nie odpowiedziała. To oczywiste, że na tym pustym tarasie nie było nikogo

innego.

Chyba że zdecydowałby się na grubą Francuzkę w rozpaczliwie niebieskiej

sukience,

siedzącą z rozkraczonymi nogami, albo na małżeństwo sprawiające wrażenie

malaryków.

Oboje musieli mieć ponad dziewięćdziesiątkę i zapewne trzymali się razem, żeby

się tak

bardzo nie trząść.

— W porządku zatem — powiedział pod adresem całego tarasu. — Spadamy stąd.

Wyjął z lodu wytworną butelkę rżniętą w kwiatowy wzór, sięgnął po kieliszek i

zszedł z

tarasu na plażę. Z kieliszkiem w jednej ręce, z butelką szampana w drugiej, z

piaskiem w

białych mokasynach firmy Alan McAfee dobrnął do linii wody i stanął z twarzą

zwróconą na

południe, do morza, do słońca, do Francji i wzniósł toast na cześć samego

siebie.

— Dobra–robota–Bryan–jesteś–pieprzony–geniusz. Amen.

Odwrócił się, by spojrzeć na deptak i na hotelowy taras. W tej właśnie chwili do

trzydziestoletniej blondynki w różowym staniku dołączył siwowłosy mężczyzna w

olbrzymich szortach i okularach w grubej oprawie.

— Spadaj — powiedział ponownie.

Siwowłosy był mniej więcej w jego wieku, trzydzieści siedem lat, albo trochę

młodszy.

Zasługiwał na kobietę, która nie potrafiła rozwiązać krzyżówki z Daily Telegraph

bez

zaczepiania obcych mężczyzn. Zapewne rozwiązuje krzyżówki, kiedy ten ją pieprzy.

— „Wielkie działa potrzebne do opuszczenia miasta”. Na dziewięć liter.

Nadchodziła noc, malując niebo niczym atrament. Choć było prawie bezwietrznie,

morze

szumiało i burzyło się. Wędrując między skałami, które ograniczały zatokę St

Brelade’s,

Bryan czuł się tak, jakby wrócił do dzieciństwa, do jakiejś nadmorskiej krainy

Ruperta Beara

lub Tigera Tima, gdzie zawsze była masa krabów, rozgwiazd i zamków z piasku o

wieżach

udekorowanych chorągiewkami. Szedł nad samą wodą. Od czasu do czasu jego warte

dwieście dziesięć funtów buty zalewała piana. Ale kto by dbał o taki drobiazg?

On tej nocy

świętował.

Kiedy dotarł do skał po wschodniej stronie zatoki, zapadł już zmierzch. Wzgórza

i

okoliczne dachy rozświetlał jeszcze fiołkoworóżowy blask, ale na plaży było

zimno, wilgotno

i zupełnie ciemno. Pociągnął perrier jouet prosto z butelki.

Szampan zabuzował mu w ustach tak mocno, że Bryan prawie się zakrztusił.

Miał właśnie zamiar zawrócić do L’Horizon, kiedy tuż przy skałach ujrzał szybki

błysk

światła. Popatrzył w mrok, mając nadzieję, że nie jest to jeszcze pijacki zwid.

Do jego uszu

dotarło szuranie; jakby coś odłupywano. Po chwili ponownie dostrzegł błysk.

Ruszył w tamtą stronę. Prosto na twarz padł mu promień światła.

Czekał, ale kiedy nic się nie wydarzyło i nikt nie odezwał się słowem, wzniósł

butelkę

perrier jouet.

— Może byśmy tak sobie łyknęli? — zapytał.

Ktoś pociągnął nosem, a następnie rozległ się męski głos z silnym akcentem z

Jersey:

— Dobra, nie mam nic przeciwko temu.

Bryan wyciągnął butelkę w ciemność. Odgłosy pociągania z flaszki. Po chwili

butelka

wróciła.

— Co to, jabłecznik?

— Szampan. Najlepszy. Świętuję.

— Ach, tak?

— Zawarłem dzisiaj umowę na druk na sumę dwa przecinek trzy miliona funtów.

— Ach, tak? To chyba dobrze, prawda?

Bryan roześmiał się. Śmiech głucho rozniósł się wśród skał.

— Dobrze? To graniczy z cudem.

— Och — powiedział męski głos. — Zatem przyszedł pan we właściwe miejsce.

Bryan pociągnął kolejny łyk szampana, zawahał się, po czym podał butelkę.

— Co ma pan na myśli? — zapytał.

— No cóż… właśnie tutaj, w Zatoce St Brelade’s, po zapadnięciu zmroku… tutaj

zdarzają

się cuda.

— Chyba tak.

Nieoczekiwanie człowiek z plaży skierował latarkę na swoją twarz. Światło padło

od dołu

tak, że jego oblicze przypominało upiorną, prymitywną, wyrytą w orzechu

kokosowym

maskę. Mężczyzna o szczupłej twarzy, drapieżnie szczupłej, nie golonym od kilku

dni

zaroście i przekrwionych oczach.

— Wcale nie „chyba”. Widział pan kiedykolwiek coś takiego?

Klęcząc wsunął latarkę między kolana opięte ubrudzonymi piaskiem sztruksowymi

spodniami i skierował światło na piach. Zręcznie uformował dłońmi kształt

niewielkiego

kraba, paznokciami zaznaczył szczypce, a kciukiem pancerz.

Zaledwie skończył robić z piasku kraba, ten jakby drgnął. Bryan patrzył

osłupiały i

przerażony, jak stworzenie oderwało się od podłoża, z którego zostało stworzone,

i szybko

popełzło w stronę wody.

— Zrobił pan kraba — powiedział, czując, że serce obija mu się o żebra. — Do

licha, w

jaki sposób? Zrobił pan kraba, a on naprawdę ożył.

Mężczyzna roześmiał się — był to zgrzytliwy, chlupiący dźwięk, jakby dobywał się

ze

zlewu, po czym powiedział:

— To piasek po tej stronie St Brelade’s Bay. Wieść głosi, że powstał z

rozdrobnionych na

miał przez fale kości żeglarzy, których statki rozbiły się o skały. Można w to

uwierzyć, kiedy

się zobaczy, jaki jest biały, prawda? I proszę popatrzeć, jak czerwone są te

skały! Zostały

zbrukane krwią. Ten piasek to materia życia! Cząsteczki życia!

Nieznajomy podniósł się z ziemi. Bryan czuł w jego oddechu zapach alkoholu,

jakkolwiek

w swoich ustach nawet nie miał jego smaku.

Mężczyzna podszedł bardzo blisko.

— Cokolwiek zrobisz z tego piasku, młody człowieku, zaczyna żyć. Rób zawsze po

zmroku, a to będzie twoje aż do rana. Żywe, oddychające… Cokolwiek chcesz. To

piasek

żeglarzy. Piasek marynarzy z rozbitych statków.

Bryan długo spoglądał na niego w milczeniu.

— Mógłby to pan zrobić jeszcze raz? — zapytał.

— Co?

— Niech pan zrobi jeszcze jednego. Proszę.

— Ale najpierw muszę sobie łyknąć.

Bryan podał mu butelkę. Obcy wytarł szyjkę i pociągnął solidny łyk.

— Ach, cóż za ohydztwo. Sama piana. Jakbym pił po kąpieli wodę z wanny.

— Niech pan zrobi następnego kraba — powiedział z uporem Bryan.

Nieznajomy ukląkł na piasku.

— Jakiego pan chce, dużego, małego?

— Dużego.

— Jak dużego?

— Bardzo dużego. Takiego jak pan.

Mężczyzna zaczął formować i uklepywać piach w wielką kopułę, a następnie

ukształtował

monstrualne szczypce.

— Nie chcę robić zbyt wielkiego — zaznaczył. — Nie chcę robić tak cholernie

wielkiego,

żebyśmy musieli przed nim uciekać.

Wybuchnął śmiechem, zakaszlał i splunął w ciemność.

Bryan bacznie obserwował, jak mężczyzna kończy cyzelować brzegi skorupy

półmetrowej

szerokości piaskowego kraba. Największy skorupiak, jakiego widział w życiu, w

migotliwym,

ruchomym świetle latarki wyglądał okropnie i bardzo niebezpiecznie. Ale jak mógł

ożyć?

Przecież został zrobiony z piasku i był tak śmiesznie wielki, że nie mógł udawać

prawdziwego… Bryan podejrzewał, że tak właśnie było za pierwszym razem. Krab

zapewne

siedział od początku zagrzebany w piasku i musiał tylko szybko przebić się na

powierzchnię.

Mężczyzna skończył swoje dzieło. Wstał, otrzepał dłonie.

— Proszę — powiedział.

— Ale on wcale nie ożywa.

— Niech mu pan da trochę czasu. Im większy, tym dłużej to trwa.

Stali obok kraba przez prawie dziesięć minut i popijali z butelki pianę

kąpielową perrier

jouet. W końcu odezwał się Bryan.

— Robi pan ze mnie balona. To wcale nie ożyje.

Mężczyzna zakaszlał. W tej samej chwili olbrzymi krab drgnął, wyciągnął szczypce

i

zaczął dźwigać się z piasku.

— O, cholera! — mruknął Bryan, odskakując z przestrachem.

Wpadł na stojącego obok mężczyznę, wypuścił z ręki butelkę szampana.

Obaj przezornie cofnęli się o kilka kroków, żeby stanąć poza zasięgiem

szczypiec. Stwór

przez kilka chwil tkwił nieruchomo. Tylko jego paciorkowate oczy poruszały się

na

szypułkach.

— Jak pan myśli, czy on jest niebezpieczny? — zapytał szeptem Bryan.

Twórca kraba potrząsnął głową.

— Prawdopodobnie nie. Po prostu węszy, gdzie jest morze.

Miał rację. Krab ustalał kierunek marszu. Po chwili zaczął powoli pełznąć w

stronę, z

której dobiegał dźwięk uderzających o brzeg fal. Bryan oświetlał go latarką, aż

w końcu krab,

przeszedłszy plażę, zniknął w mroku.

— Cholera — mruknął Bryan.

Rozejrzał się. Mężczyzna już odszedł i klucząc między skałkami zmierzał ku

esplanadzie,

gdzie na letnim niebie od czasu do czasu pojawiały się błyskawice jakiejś bardzo

odległej

burzy.

— Pańska latarka! — zawołał Bryan i ruszył spiesznie jego śladem.

Ale zatrzymał się przy wiodących na esplanadę schodach i popatrzył na skały i

piasek,

który mężczyzna określił mianem piasku żeglarzy, materii życia.

Przez cały następny dzień chodził zamyślony. Śniadanie złożone z rogalików,

marmolady i

mocnej czarnej kawy zjadł w klubie w hotelu L’Horizon. Od strony basenu

dobiegała go

wrzawa dziecięcych głosów. W nocy śniły mu się kraby, setki krabów poruszających

się w

mroku. Później przyśniła mu się kobieta rozwiązująca krzyżówkę w Daily

Telegraph. Opalała

się nago, miała ogolone łono, lepki i różowy srom, z którego wychodziły

pszczoły, otrząsały

skrzydełka i odlatywały prosto w słońce. Patrzyła na niego, uśmiechała się i

zmysłowo

oblizywała usta. Zatelefonował do Rogera Herberta, dyrektora handlowego w Nowym

Jorku,

i oświadczył, że nie czuje się najlepiej, więc zostanie jeszcze jeden dzień na

Jersey. Roger był

wyraźnie poirytowany, ale niewiele mógł zrobić.

— Może coś zjadłeś? — zapytał. — Musisz bardzo uważać...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin