May Karol - Niebezpieczne szlaki
Bawiłem onegdaj wraz z Winnetou u Nawajów, którzy zaliczają się do wielkiego narodu Apaczów i uważają mego czerwonego brata za swego najwyższego wodza. Obozowali wówczas pośród wyżyn, w miejscu zwanym Agna Grandę i zamierzali podążyć stąd do Kolorado, czekali jednak przybycia pewnej ilości białych myśliwych, z którymi ja miałem się u nich spotkać. Tymczasem straże przyprowadziły do obozu dwóch obcych Indian, których schwytano wśród bardzo podej-rzanych okoliczności. Poddano ich badaniom, nie można było jednak z nich wydobyć ani jednego słowa. Twarzy nie mieli pomalowanych, a że nie nosili plemiennych oznak, więc nie można było określić, do jakiego szczepu należą. Wiedząc, że Utahowie w ostatnich czasach wrogim okiem patrzyli na Nawajów, rzekłem do Winnetou:
— Sądzę, że to wojownicy Utahów, gdyż plemię to posuwa się coraz bardziej na południe i wydaje się planować napad na Nawajów. Przypuszczam, iż wysłali tych dwóch drabów na przeszpiegi.
Sądziłem, że Winnetou przyzna mi rację. Lecz on, który zna wszy-stkie szczepy czerwonych lepiej ode mnie, odpowiedział:
— To Pa-Utes, mimo to brat mój ma słuszność, uważając ich za zwiadowców.
— Czyżby Pa-Utes zwąchali się z Utahami?
— Winnetou jest tego pewien, gdyż inaczej obaj Indianie nie odmawialiby odpowiedzi.
— W takim razie konieczna jest najwyższa ostrożność! W takim miejscu jak to, trzeba sądzić, że zwiadowcy oddalili się od swoich najwyżej o trzy dni drogi. Stąd można wnioskować iż wrogowie są blisko.
— Uff! Poszukamy ich.
—Kto?
—Ty i ja.
—Nikt więcej?
— Czworo dobrych oczu widzi lepiej niż sto ztych, a przy tym im więcej nas będzie, tym łatwiej narazimy się na dekonspirację.
— Słusznie, ale może będziemy musieli wysłać gońca do obozu.
— A więc zabierzmy ze sobą jednego Nawaja, nikogo więcej.
Howgh\
To ostatnie słowo powstrzymało mnie od dalszych propozycji.
Wiedziałem bowiem, iż przyjaciel mój powziął ostateczną decyzję.
Oddział Nawajów, który nas gościł, składał się, nie licząc kobiet, dzieci
i starców, z trzystu dzielnych wojowników pod kierownictwem Nitsas
Kera, bardzo zdolnego wodza. Starczyło więc sił do odparcia wroga,
który, według naszych przypuszczeń, nie mógł się zjawić w zbyt licz-
nym zastępie. Wszelako byliśmy na tyle przezorni, że wysłaliśmy
gońca do najbliższego oddziału, aby zawiadomił o niebezpieczeń-
stwie. W czasie krótkiej narady z Nitsas Kerem zapadła decyzja
zgodna z życzeniem Winnetou. Apacz, ja i młody ale wypróbowany
wojownik ruszyliśmy na zwiady. Nawajowie zaś, pozostali na miejscu,
zaciągnęli podwójne straże, pieczołowicie strzegąc obu jeńców i ocze-
kując powrotu naszego lub gońca. Było bardzo wcześnie, kiedy wyru-
szyliśmy, mieliśmy cały dzień jazdy przed sobą. Wiedzieliśmy jedynie,
że Utahowie obozują na południu tego samego terytorium, Pa-Utes
zaś siedzą u zbiegu Utah, Kolorado, Arizony i Nowego Meksyku. Byte
8
to wiadomość dosyć mętna, tym bardziej, iż należało sądzić, że skoro wrogowie zamierzali napaść na Nawajów, to opuścili swe stanowiska. Dokąd więc mieliśmy się zwrócić? Tego pytania nigdy nie zadałby westmanem, my natomiast mieliśmy drogowskaz, na którym mogli-śmy polegać, mianowicie trop obu zwiadowców. Znaleźliśmy go, zaraz za obozem.
Działo się to w jednej z najbardziej urodzajnych miejscowości Arizony. Kraj ten posiada nader ubogie źródła. Nieliczne rzeki mają swe koryta w bardzo głębokich kanionach, główna rzeka Kolorado płynie między skałami, wznoszącymi się miejscami zupełnie pionowo na przeszło dwa tysiące metrów, stanowiącymi łyse płaskowzgórza, wystawione na spiekotę słoneczną i szalejące huragany. Potoki, nie-zbyt głęboko położone, są rzadkością tutaj. Oazy te, zarośnięte trawą lub zagajnikiem i gęsto zadrzewione, cieszą swym widokiem oko podróżnika. Tam gdzie się takie małe potoki schodzą, spotkać można nawet lasy i ciągną się zielone prerie. Taki błogosławiony zakątek stanowiła właśnie okolica którą obecnie jechaliśmy. Nietrudno więc było znaleźć ślad obu schwytanych zwiadowców.
Ponieważ schwytano tych ludzi natychmiast po ich przybyciu, ślady były jeszcze świeże. Mogliśmy więc jechać galopem, nie spuszczając oka z tropu. Zwiadowcy zdawali się jechać przez całą noc, w każdym razie nie znaleźliśmy nigdzie śladu obozu. Wkrótce jednak teren przybrał charakter skalisty musieliśmy zwolnić biegu, aby nie zboczyć ze śladu. Wszelako w mroku nocnym zwiadowcy nie mogli przestrze-gać wymogów ostrożności, toteż, aczkolwiek na twardziej skale nie mogło być mowy o śladach kopyt, nie brakowało jednak innych wskazówek.
Dopiero wieczorem przybyliśmy do strumienia, nad którym po-przedniego dnia odpoczywali. Znaleźliśmy tu zakopane leki i garnki z farbą, które przekonały nas, iż zwiadowcy istotnie są Pa-Utesami, i że znajdują się na wojennej ścieżce. Spędziliśmy tu całą noc, a nastę-pnego dnia rano pojechaliśmy dalej.
9
Niestety niepodobna było już poznać śladów, nie było to jednak przeszkodą, gdyż wystarczyło trzymać się kierunku na Rio San Juan, aby znów na nie natrafić. Pomknęliśmy więc w kierunku północno-wschodnim, z początku przez sawannę, a potem przez równinę skal-ną, tak gładką i łysą, jak gdyby była z betonu.
Koło południa zauważyliśmy na dalekim horyzoncie ruchome pun-kty, które się do nas zbliżały. Ponieważ nie było nigdzie dookoła kryjówki, a nie wiedzieliśmy czy mamy przed sobą czerwonoskórych, czy białych, więc zeskoczywszy z koni, kazaliśmy im się położyć, po czym ułożyliśmy się przy nich na kamieniu. Dzięki temu przybywający nie mogli nas z daleka dojrzeć. Ruchome punkty powiększyły się i wkrótce ujrzeliśmy wyraźnie trzech jeźdźców. Winnetou przysłonił oczy ręką, wytężył wzrok i zawołał:
— Uff! Dick Hammerdull, Pitt Holbers i trzeci biały, którego nie znam!
Hammerdull i Holbers zaliczali się do owych myśliwych, których oczekiwaliśmy w obozie. Ja także poznałem ich i podniosłem się z ziemi. Ponieważ Winnetou i Nawaj poszli za moim przykładem, trzej jeźdźcy zobaczyli nas i z miejsca osadzili rumaki. My natomiast kazaliśmy koniom skoczyć na nogi, dosiedliśmy ich i pomknęliśmy naprzeciw. Hammerdull i Holbers poznali nas i pogalopowali na spotkanie z radosnymi okrzykami.
Trzeba wiedzieć, że ci dwaj westmani byli oryginałami całą gębą, jacy się pojawiają jedynie na Dzikim Zachodzie. Wszyscy znajomi przezywali ich odwróconymi tostami. Tost oznacza złożone razem dwa kawałki chleba z masłem. Dick i Pitt zwykli byli w walce opierać się plecami, aby łatwiej obronić się przed napastnikiem, byli więc złożeni, ale nie stronami posmarowanymi masłem, stąd też nazwa odwróconych tostów.
Hammerdull był małym i co się rzadko na Zachodzie zdarza,
niezwykle tęgim mężczyzną. Twarz miał pokancerowaną i napiętno-
waną licznymi szramami, zawsze gładko ogoloną. Chytrośćjego
10
dorównywała odwadze, co czyniło go pożądanym towarzyszem, acz-kolwiek ja osobiście nieraz pragnąłem, aby działał bardziej rozważnie, niż śmiało. Posługiwał on się stale zwrotem „czy... czy nie, to na jedno wychodzi” i prawie zawsze budził nim uśmiech na twarzach swoich towarzyszy.
Pitt Holbers był, w przeciwieństwie do niego, nader długi i szczupły. Jego chude oblicze było... już miałem powiedzieć, iż było zawinięte w brodę, ale skłamałbym bardzo, gdyż cała broda składała się z niespełna setki włosów, które w rozsypce obrastały oba policzki, podbródek oraz górną wargę i zwisały stąd aż do samego pasa. Wyglądało to tak, Jak gdyby mole wyżarły mu dziewięć dziesiątych zarostu. Pitt był bardzo skąpy w słowie, bardzo rezolutny, nader użyteczny jako towa-rzysz i odzywał się tylko wtedy, gdy go pytano.
Trzeciego jeźdźca nie znaliśmy. Był wyższy od Holbersa, a przy tym zastraszająco suchy. Zdawało się że słychać prawie, klekotanie jego kości. Od razu poczułam, iż nie będę mógł się z nim zaprzyjaźnić, twarz miał nerwową, spojrzenie zaś wyzywające. Był to z pewnością człowiek twardy i bezwzględny.
Dick Hammerdull zawołał na przywitanie:
— Winnetou, Old Shatterhand! Czy widzisz, Pitt Holbers, stary coonie, czy widzisz ich?
Coon jest skrótem od racoon — szop. Było to w tym wypadku pieszczotliwe przezwisko.
Stary coon, mimo żywej radości, odpowiedział:
— Jeśli myślisz, Dicku, że ich widzę, to masz zupełną słuszność.
Schwycili nasze ręce i potrząsali z całej siły. Hammerdull krzyczał:
— Nareszcie, nareszcie mamy was!
— Nareszcie? — zapytałem. — Nie mogliście się przecież spodzie-wać, że nas już tutaj spotkacie, bo umówiliśmy się w Grandę, odległym o półtora dnia drogi. Czyżby tęsknota do nas była aż tak wielka?
— Naturalnie! Nieskończenie wielka!
— Gdzie są pozostali?
11
— W tym sęk! Dlatego właśnie tęskniliśmy do was i dlatego wypę-dzaliśmy ostatnie siły z naszych wierzchowców. Musimy czym prędzej mknąć do Agna Grandę po przyzwoity oddział Nawajów.
— Dlaczego?
— Aby napaść na Pa-Utesów, którzy schwytali naszych towarzyszy.
Naprzód zatem messurs, bo możemy się spóźnić z pomocą.
Chciał popędzić konia. Lecz zdążyłem go chwycić za cugle i rze-kłem:
— Nie tak szybko, Dicku! Przede wszystkim musimy wiedzieć, co się zdarzyło. Zejdźcie z koni i opowiedzcie.
— Zejść z konia? Ani mi się śni! Mogę opowiedzieć podczas jazdy!
— Ale ja chcę wysłuchać w spokoju. Znacie moje usposobienie.
Zbyteczny pośpiech może tylko zaszkodzić. Zanim się zacznie działać najpierw całą rzecz należy rozważyć.
— Ale nie ma czasu na rozważania!
— Mówię wam, że mamy dosyć czasu. Najpierw musicie opowie-dzieć, kim jest wasz towarzysz!
Winnetou zsiadł z konia, ja również. Ti-zej przybysze musieli zatem iść za naszym przykładem.
— No, Pitt Holbers, stary coonie, musimy więc tracić nasz cenny czas — mruknął Hammerdull. — Co o tym sądzisz?
— Skoro Old Shatterhand i Winnetou tego pragną, musi to być słuszne — odpowiedział zapytany.
— Słuszne, czy nie, to na jedno wychodzi,trzeba śpieszyć z pomocą, ale cóż, nie możemy się sprzeciwiać!
Przysiedli się do nas. Nieznajomy podał mi rękę tak, jak by$my się już dobrze znali, ja zaś uścisnąłem ją bardzo lekko, gdyż nie przywy-kłem ściskać ręki człowieka, do którego nie czuję sympatii. Skoro chudzielec wyciągnął rękę do Winnetou, ten udał, iż nie spostrzega tego gestu. Apacz zatem czuł w stosunku do tego człowieka t? samą antypatię co i ja.
— Chcecie wiedzieć, kim jest ten gentleman, — oświadczył Dick
12
Oo
ya
^9
-r
a
^
Hammerdull. — Nazywa się Flechter, od trzech dziesiątków lat hasa na Dzikim Zachodzie i przyłączył się do nas wraz z czterema kolega-mi, pragnącymi poznać Old Shatterhanda i Winnetou.
— Tak, messurs, to prawda, co powiedział mister Hammerdull, —wtrącił Flechter. — Włóczę się już prawie trzydzieści lat na Far West i podjąłem się zmusić tych przeklętych czerwonych, ażeby diabła poszukali na innym gruncie. Takie drańskie kanalie, jak oni, niech ich diabeł porwie, a ponieważ ufam, że panowie podzielacie moje zdanie, więc będą musieli spieprzać stąd hultaje.
Mowa ta krótko mówiąc mnie zdegustowała. Tyle przekleństw w takiej krótkiej oracji! Gdy skończył przyjrzał się nam, jak gdyby spodziewając się najwyższego uznania! Ja zaś odczułem te przekleń-stwa jak ciosy w głowę. Teraz już wiedziałem dobrze, kogo mam przed sobą, wiedziałem lepiej, niż mi to mógł powiedzieć Hammerdull. Nieraz opowiadano o tym człowieku, którego każdy mógł poznać po jego brudnych wyrażeniach. Tak, to był westman, ale najniższego gatunku! Nie było czynu, do którego nie byłby zdolny. Stryczek już nieraz wisiał nad jego głową. Jego nienawiść do Indian przewyższała wszystko, co można sobie było wyobrazić, a kiedy się słuchało o niektórych jego czynach, to nieraz włosy formalnie stawały dęba. Dodajmy do tego, iż delektował się przekleństwami, tak że w końcu nawet ludzie ordynarni oddalali się od niego. Jakieś niezwykłe szczę-ście musiało mu dopisywać, że dotychczas nie zetknął się że skutecz-nością prawa i uchodził zemście Indian, aczkolwiek każdy, kto go poznał, twierdzi, że ten nikczemnik zasługuje na okrutną śmierć. Niezwykła kościstość i przekleństwa zyskały mu przezwisko Old Cur-sing-Dry, jednak wiadomo było, że każdy, kto śmiał go tak nazwać przy nim ryzykował głową.
— No, czy aby nie jesteście niemi messurs7 — zapytał, nie otrzy-mawszy odpowiedzi. — Zdaje się, że umiecie mówić!
Winnetou siedział z nieruchomą twarzą i opuszczonymi powieka-mi. Gdyby zechciał odpowiedzieć, uczyniłby to nożem, a nie wargami.
13
Dlatego wolałem go uprzedzić.
— Powiedz mi pan, czy się nie mylę, uważając pana za Old Cur-sing-Dry!
Zerwał się na równe nogi, wyciągnął nóż i huknął:
— Jak... co... kim jestem... jak mnie pan nazwał?! Czy mam tym żelazem przebić pańskie przeklęte mięso? Uczynię to natychmiast, jeśli mnie pan nie poprosi o wybaczenie i...
— Milcz! — przerwałem mu, wyciągając rewolwer i mierząc w niego. — Przy najmniejszym ruchu nożem dostaniesz kulę w łeb! Old Shatterhand nie pozwala się tak prędko zarżnąć jak się ci wydaje. Zobacz, że i Winnetou trzyma swój rewolwer gotowy do strzału!
Przybyliście dziś do ludzi, którzy zwykli nie robić długich ceregieli. Widzisz przecież, że mój palec spoczywa na cynglu. Odpowiadaj, czy jesteś Old Cursirg- Dry, czy nie?
Oczy Flechtera rozbłysły gniewem, ale widząc naszą przewagę, schował nóż, usiadł i rzekł z pozornym spokojem:
— Nazywam się Flechter. Jak mnie inni nazywają, to ani mnie ani was nie obchodzi!
— Obchodzi nas chyba, kto się do nas przyłącza! Dicku Hammer-dull, czy wiedział pan, że ten człowiek jest Old Cursing-Dry!
— Nie — odpowiedział zakłopotany Dick.
— Jak dawno przebywacie razem?
— Może z tydzień. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonief
— Jeśli sądzisz, Dicku, że tak długo, to sądzisz słusznie. — odpo-wiedział Holbers.
— Czy słusznie, czy nie, to na jedno wychodzi, jest dokładnie tydzień, ani dłużej, ani krócej.
— A więc musiały zwrócić waszą uwagę jego przekleństwa? —dodałem.
—Jego przekleństwa? Hm, tak! Myślałem chwilami, że mógłby się inaczej wyrażać, ale nie wiedziałem, że jest to Old Cursing-Dry!
— Nie chcę teraz nic powiedzieć, ale gdybyście wiedzieli, kogo
14
sprowadzacie... wiecie zresztą, co mam na myśli. W naszej obecności mówi się przyzwoicie. Nie znosimy przekleństw, a komu to nie przy-pada do gustu, ten może jak najprędzej się ulotnić, jeśli nie chce, abyśmy mu pomogli. Na teraz dosyć! Mamy coś ważniejszego do omówienia. Oczekiwaliśmy was oraz innych ludzi. Czy wpadli w ręce Pa-Utesów?
—Tak.
—Kiedy?
— Wczoraj wieczorem.
— Gdzie?
— Nad Rio San Juan.
—W jaki sposób?
— Nie wiem, w jaki sposób.
— Nie pojmuję! Wszak musisz wiedzieć, co się zdarzyło?
— Byłoby to słuszne, gdyby się zdarzyło w naszej obecności, mister Shatterhand.
— Więc was przy tym nie było?
— Nie. Oddaliliśmy się po mięso, a ponieważ nie od razu znaleźliśmy zwierzynę, więc uszliśmy dosyć daleko od obozu. Kiedy wróciliśmy, było już zupełnie ciemno i wpadlibyśmy na pewno w ręce Pa-Utes, gdyby nie mister Flechter, który wyjechał na nasze spotka-nie, aby nas ostrzec.
— Dalej. Dosiadaliście wierzchowców?
— Tak, ponieważ wyruszyliśmy na antylopy.
— Flechter również dosiadał konia?
— Naturalnie! Skoro więc spotkaliśmy się z nim zsiedliśmy z rumaków i podkradliśmy się do obozu. Udało nam się tak zbliżyć, że zobaczyliśmy ośmiu towarzyszy, leżeli spętani wśród czerwonoskó-rych.
— Wszyscy żywi?
— Tak. Nie byli nawet ranni.
— Hm, to bardzo dziwne! Czy nie słyszeliście żadnych strzałów?
15
— Nie, byliśmy zbyt daleko od obozu.
— Czy nie było śladu walki?
— Dwaj martwi Indianie leżeli w pobliżu ogniska.
— To dziwne! Czy podsłuchiwaliście?
— Czy podsłuchiwaliśmy, czy nie, to na jedno wychodzi, nie prze-mówiono ani słowa. W ogóle zbytnio się narażaliśmy i musieliśmy dbać o własne bezpieczeństwo. Dlatego czym prędzej pośpieszyliśmy do naszych koni i pomknęliśmy.
— Dokąd?
— Oczywiście do was, gdyż nic innego nam nie pozostawało, jak odszukać was i przy pomocy Nawajów odbić jeńców. Dlatego propo-nuję natychmiast ruszyć do Agna Grandę i...
— Cierpliwości! — przerwałem.— Jeszcze daleko do tego! Przed powzięciem decyzji musimy wszystko dokładnie poznać. Przede wszy-stkim chodzi o obu zabitych Indian? Kto ich zabił? Może pan wie, Flechter?
— Zostaw mnie pan w spokoju! — odparł. — Co mnie tam obchodzą czerwoni hultaje!
— Czy nie obchodzą pana także biali koledzy, których schwytano?
— Gdyby tam nie był mój syn i mój bratanek, mógłby ich diabeł zabrać!
— Słuchaj pan, wyrażaj się pan inaczej, bo cię przepędzimy i zobaczy pan, jak uwolnią się pana krewni! Jesteśmy gotowi im pomóc, ale musimy znać całą prawdę! A zatem nie wie pan, w jakich okolicz-nościach zostali zabici obaj Indianie?
—Nie.
— A więc opowiedz pan, jak nastąpił napad?
— Nie mogę tego zrobić, gdyż mnie tam nie było.
— A więc i pan wyszedł z obozu? Dokąd?
— Po mięso.
— To i pana do tego wyznaczono?
— Nie, ale czas mi się bardzo dłużył, więc pojechałem sobie. Kiedy
16
wróciłem, po zapadnięciu zmierzchu, usłyszałem okrzyki wojenne czerwonych, dobiegające z obozu. Nic mi innego nie pozostało, jak jechać Hammerdullowi i Holbersowi na spotkanie. To wszystko, co wiem o tej przeklętej historii.
— Ilu było Pa-Utesów?
— Mogło ich być trzystu. Jeżeli będziemy mieli połowę tej ilośd Nawajów, to podejmuję się wyrwać tym drańskim włóczęgom życie z ich świńskich cielsk, tak że...
— Zamilcz! — zgromił go Apacz, dotychczas milczący. — łoś ty zastrzeliłeś obu Pa- Utes!
—Nie, nie ja!
— Kłamstwo! Ty jesteś mordercą!
Oczy obu wbiły się w siebie. Brązowe rysy Apacza byty zimne i dumne, prawdziwie królewskie, podczas gdy twarz Flechtera spłonęła rumieńcem bezsilnej złości, nie mógł dłużej niż kilka sekund wytrzy-mać spojrzenia Winnetou. Musiał opuścić powieki, ale podniósł palce jak do przysięgi i zawołał:
— Pragnę oślepnąć lub ulec zmiażdżeniu, jeśli jestem mordercą!
To wystarczy chyba, abyście mi dali spokój z pieprzonymi czerwonymi diabłami!
Zimny dreszcz mną wstrząsnął. Ja także uważałem go za mordercę. A teraz ta zuchwała przysięga! Nie mogłem wypowiedzieć słowa. Lecz Winnetou podniósł się i rzekł tonem proroka, który przenika spoj-rzeniem przyszłość:
— Ten biały od razu przy powitaniu przeklął całą czerwoną rasę, a więc wszystkich moich braci oraz mnie samego. Winnetou milczał, ponieważ wie, że dobry Manitou obraca przekleństwo złego człowie-ka w błogosławieńswo. Teraz jednak bluźnił on przeciwko samemu wielkiemu i sprawiedliwemu Manitou, sprowokował więc jego zem-stę. Założył się z Wszechmogącym o światło swoich oczu i o całość swoich członków. Winnetou widzi, jak sprawiedliwość Boża spada nań i nie chce mieć w tym udziału. Wielki Manitou wie, podobnie jak
17
ja i Old Shatterhand, źs on jest morderca, i zapłaci mu tak, jak tego
żądał. Howgh\
Skoro Apacz usiadł Flechter podskoczył i powtórzył; swoje bluźnierstwo w taki sposób, że już nie mogłem usiedzieć. Podszedłem doń, podniosłem pięść i huknąłem:
— Milcz, człowieku, bo zmiażdżę cię jak gada, którego śmierć jest dla innych błogosławieństwem! Ja także nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Od nas nie możesz spodziewać się pomocy!
Przestraszył się ale miał jeszcze tyle czelności, że powiedział szy-derczo:
— Wyrzekaj się mnie pan w diabla imieniu. Ja pana pomocy nie potrzebuję, bo nie chodzi o mnie, ale o jeńców. Tylko dla nich spodziewaliśmy się pomocy od wielce znakomitych panów westma-nów. Teraz dziękuję bardzo.
— Nie dziękuj, gdyż niczego od nas nie możesz żądać. Co s.ię tyczy jeńców, uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy. Jeśli ratunek jest możliwy, na pewno będą uratowani.
— Ale w takim razie musimy się śpieszyć! — wtrącił Dick Ham-merdull. — Nie powinniśmy tracić ani chwili czasu, mister Shatter-hand! Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary wonie?
— Hm — odburknął z namysłem zapytany. — Jeśli dobrze rzecz rozważyć, nie możemy nic lepszego uczynić, jak zdać się na Wi.nnetou i Old Shatterhanda. Są rozsądniejsi od ciebie stary Dicku, nie mówiąc
już o mnie!
— Lepiej byś zrobił, gdybyś wcale nie mówił. Taki coon jak ty, nie powinien wcale mówić!
— Well\ Ponieważ masz bezsprzeczną słuszność, więc pro’szę cię, abyś na przyszłość nie zadawał mi pytań, a wówczas stary coon będzie mógł zamknąć na zawsze dziób.
Oczywiście żartowali, gdyż nigdy w życiu jeszcze na serio się nie
pokłócili. Sprzeniewierzyliby się swemu przezwisku tostów. Ham-
merdull musiał opisać nam dokładnie miejsce obozu. Na zakończenie
18
dodał:
— Prawdopodobnie jednak nie zastaniemy już tam czerwonych, jestem przekonany, że nas ścigają. Dlatego nalegam, abyśmy szybko podążyli do Nawajów.
— Jesteś w błędzie Dicku. — odpowiedziałem — Nie ścigają was Gdyby Pa-Utes wiedzieli, że trzej biali zbiegli, widzielibyśmy ich tu już dawno. Są bezwzględnie przeświadczeni, że wszyscy biali wpadli w niewolę.
— Ale nasze ślady! Wszak z nich musieli wnosić, że pojechaliśmy na polowanie!
— Jak mówiłeś napad nastąpił wczoraj wieczorem po zapadnięciu zmroku, a dziś rano ślady wasze były już tak nieznaczne, że niepodo-bna określić, czy powstały po napadzie, czy przed nim. Wasi zaś towarzysze będą się stanowczo wystrzegać zdradzenia was, gdyż od waszej ucieczki zależy ich ocalenie. Dodajmy do tego, że Indianie znajdują się na wojenne ścieżce, i że nie mogą wieźć ze sobą trupów. Pogrzebią je na miejscu. Wprawdzie skrócą tradycyjny ceremoniał, mimo to przed jutrzejszym południem nie będą jeszcze gotowi. Poza tym nic ich nie nagli, czekają powrotu swoich zwiadowców nie wie-dząc, że wpadli w ręce naszych Nawajów. Widzicie więc, że mamy dosyć czasu!
— Czy dosyć czasu, czy nie, to na jedno wychodzi. Zastosuję się jednak do pana decyzji ponieważ jest pan istotnie mądrzejszy od Pitta Holbersa, starego coona, który to sam przyznał.
— Nie mówiąc już oczywiście o tobie, drogi Dicku — odciął się Holbers.
— Zamilknij! Powiedziałeś, że nie chcesz więcej mówić. Co pan zamierza czynić, mister Shatterhand?
— Winnetou postanowi. Ja prowadziłem badania, resztę pozosta-wiam memu czerwonemu bratu.
Winnetou i ja znaliśmy się lepiej, niż jacykolwiek inni ludzie.
W chwilach, kiedy należało powziąć decyzję, mogło się zdawać, że
19
posiadamy jedną duszę, jedną myśl. Co jeden wypowiadał, to drugi już potwierdzał w myślach. Tak się też obecnie stało. Apacz bowiem badawczo spojrzał mi w twarz i skoro skinąłem, zwrócił się do Nawaja, który z nami przybył, a który przez cały czas rozmowy był milczącym świadkiem, kiedy bowiem mówią wodzowie, zwyczajny wojownik musi milczeć.
— Czy mój młody czerwony brat zna dokładnie Deklil-Naszla, Czerwony Kanion rzeki Juan?
Zapytany skinął w milczeniu, Apacz zaś ciągnął dalej:
— Z obu jego wylotów prowadzą wąskie ścieżki, które znają tylko wojownicy Nawajów. Nitsas-Ker, ich wódz, niech zaprowadzi swoich wojowników do kanionu, połowę z nich niech umieści u górnego wylotu, drugą zaś u bliższego, ale niezupełnie na dole, aby ich nie dostrzeżono, pragniemy bowiem zwabić tam Pa-Utesów. Dopiero, kiedy wrogowie wejdą, bliższy oddział może podejść aż do samej wody i pokazać się nieprzyjacielowi. Wówczas Pa-Utesi, zamknięci przez dwa oddziały, będą musieli się poddać, jeśli nie zechcą wszyscy polec, ponieważ znajdą się pomiędzy wysokimi, gładkimi ścianami kanionu, gdzie nie mogą się ukryć. Wojownicy Nawajów, osłonięci przed strza-łami, będą im zagrażać zewsząd. Będą bowiem ukryci za skalnymi blokami. Czy mój brat zrozumiał?
Znowu odpowiedziało mu skinienie.
— Niech więc natychmiast siada na koń i szybko rusza do swoich!
W kilka chwil później młody Nawaj, nie wymówiwszy ani słowa, odjechał. Po czym i my dosiedliśmy rumaków i pomknęliśmy w kie-runku San Juan, którego wybrzeża znaliśmy obaj bardzo dobrze. A gdybyśmy nawet nie znali, to Hammerdull i Holbers byliby wyśmie-nitymi przewodnikami. Na Fiechtera nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi, tak, jak gdyby go wcale nie było. On jednak po chwili namysłu, pojechał za nami.
*
* *
Winnetou, podobnie jak i ja, był przeświadczony, iż Pa-Utesowie przebywają...
edmund144