Amen, skończyłem
Dzień był już w pełni, potoki słońca zalewały miasto, gdy Jaybert Darkling wygrzebał się z łóżka. Wsunął kapcie i poczłapał do kapliczki koło okna.
Kiedy się zbliżył, zasłonki, które zwykle skrywały kapliczkę, rozsunęły się, a ołtarz zaczął promieniować światłem. Darkling skłonił głowę, jeden raz, i powiedział:
– Wszechmocni Bogowie, oto staję przed Wami u progu kolejnego dnia i Wam go poświęcam. Dozwólcie, abym się w pełni samorealizował, działając w myśl Waszych praw i dążąc Waszymi ścieżkami. Amen.
W odpowiedzi z ołtarza ozwał się głosik cienki, wysoki, odległy.
– Oby tak było, rzeczywiście. I nie zapomnij, że wczoraj modliłeś się tak samo, a potem roztrwoniłeś cały dzień na własne przyjemności.
– Dzisiaj będzie inaczej, o Wszechmocni Bogowie. Nie zmarnuję ani chwili, będę pracował w Instytucie, który, jak Wiecie, służyć ma Waszym celom.
– To doskonałe, synu, zwłaszcza, że rząd zatrudnia cię właśnie w tym celu. A pracując, rozważ w swym sercu własną hipokryzję, która jest wielka.
– Stanie się wola Wasza.
Światłość zgasła, zasłonki wróciły na miejsce.
Darkling jeszcze chwilę stał w miejscu, oblizując wargi. Nie miał nawet cienia wątpliwości, że Bogowie go szpiegują: istotnie był hipokrytą.
Szurając kapciami, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Mimo że, jak na istotę ludzka, odgrywał w mieście niepoślednia rolę, było to przede wszystkim miasto maszyn. Ciągnęło się po horyzont, a przeważająca jego część stale pozostawała w ruchu. Tak chciały maszyny. W większości gigantycznych budowli nigdy nie stanęli stopa ludzka, a same budowle poruszały się, bo tak było wygodniej.
Ściany Instytutu lśniły oślepiającym blaskiem. W środku uwięzieni byli Nieśmiertelnicy Darklinga. Dzięki Bogu, że chociaż ten budynek się nie ruszał!
Hipokryta, co? Z ohydą i blaskiem tej myśli borykał się już od czasów chłopięcych. Bogowie dobrze o to zadbali.
Rozbierając się po drodze, zmierzał pod prysznic. Spojrzał na zegarek. Za siedemdziesiąt minut może być w Instytucie i dzisiaj naprawdę spróbuje być lepszym człowiekiem, lepiej żyć. To się bez wątpienia opłacało.
Sklął sam siebie za dwulicowe myśli, ale innych nie znał.
Zee Stone też wstał później niż należało. Nie podszedł do ołtarza w małym pokoju. Zataczając się w drodze do łazienki, wrzasnął tylko:
– Czas na poranne kłapanie dziobem, co?
Z nieoświetlonej kapliczki ozwał się głos Bogów, głęboki, ojcowski, lecz nieco oficjalny.
– Łajdaczyłeś się wczoraj do późnej nocy. W rezultacie dziś spóźnisz się do Instytutu. Chyba nie potrzebujemy ci mówić, że zgrzeszyłeś.
– Przecież wiecie wszystko – wiecie, po co to robiłem. Chcę napisać opowiadanie. Chcę zostać pisarzem. A co zacznę, nawet jeśli mam konspekt, wychodzi mi inaczej niż chciałem. To wasza robota, co?
– Za wszystko, co dzieje się w tobie, próbujesz winić otoczenie. W ten sposób nigdy nie osiągniesz sukcesu.
– Do cholery z tym wszystkim!
Zee Stone odkręcił prysznic. Był miody, niezależny. Czuł, że mu się powiedzie, i z Instytutem, i z tym pisaniem, i z tamtą czarnulą o żółtych oczach. A jednak w tym, co mówili Bogowie, było sporo prawdy: praktycznie nie odróżniał tego, co wewnątrz, od tego, co na zewnątrz. Ten jego znienawidzony szef, Darkling: może Darkling jest taki wredny tylko w wyobraźni Stone'a?
Myśl zgubiła wątek. Chlapiąc się pod ciepłym prysznicem, Stone rozmyślał z powrotem o opowiadaniu, które chciał napisać. Bogowie mieli nad nim większą władzę, niż on nad postaciami, które sam wymyślił.
Dean Cusack wstał o przyzwoitej porze. Nie spóźniłby się do pracy, gdyby nie kłótnia z żoną. Poranek byt świeży i słodki; kłótnia paskudna i zatęchła.
– Nigdy nie założymy tej farmy zrzędziła ubierając się Edith Cusack. – Obiecywałeś, że odłożysz pieniądze i wyjedziemy na wieś. Ile to już lat minęło? I dalej, jak widzę, trzymasz się ciepłej, nisko płatnej posadki ciecia w Instytucie!
– To bardzo odpowiedzialna posada – pisnął histerycznie Dean.
– W takim razie ciekawe, czemu tak mało ci płacą.
– Zwyczajnie, nie trafił mi się awans
Zniżył głos o pół tonu i poszedł do łazienki myć zęby. Nie znosił pretensji Edith, bo ciągle mu na niej zależało; miała powody, żeby się żalić. Gdy brali ślub, roztaczał przed nią wizje farmy na wsi. Tylko że zawsze co tu się oszukiwać – zawsze był tak uległy, że wszechwładne siły w Instytucie z łatwością mogły ignorować jego istnienie.
Żona przyszła za nim do łazienki i podjęta dyskusję dokładnie w tym punkcie, da którego doprowadziły ją myśli Deana.
– Zastanów się nad sobą, na litość Bogów! Całe życie chcesz być potakiwaczem? Stańże na własnych nogach I Przestań wciąż przyjmować polecenia! Porozrabiaj tam od czasu da czasu, może cię wreszcie zauważa!
– To twoja filozofia, wiem, wiem odburknął.
Kiedy wyszła do kuchni nastawić aparat na śniadanie, Cusack popędził do sypialni i ukląkł przed kapliczka koło łóżka. Ledwie za ołtarzem rozjarzyło się światło, złożył dłonie i rzeki:
– Pomóżcie mi, o Wszechmocni Bogowie. Jestem nędznym robakiem, ona ma rację, nędznym robakiem! Znacie mnie, wiecie jaki jestem. Pomóżcie mi – przecież się starałem, wiecie, że się starałem, a wciąż jest źle, i coraz gorzej. Zawsze Wam wiernie służyłem, jak mogłem spełniałem Waszą wolę, nie opuszczajcie mnie, Bogowie!
– Wielkie zmiany czasem najlepiej przeprowadzać małymi kroczkami, Cusack. Musisz po kawałeczku budować własną wiarę w siebie.
– Tak jest, Bogowie, dziękuję Wam, tak zrobię, zrobię dokładnie tak, jak mówicie – tylko... jak?
– Postanów sobie, że dzisiaj choć raz postawisz na swoim, Cusack. Cusack pokornie błagał o dalsze instrukcje, ale Bogowie się wyłączyli: znani byli z małomówności. W końcu stróż podniósł się z klęczek, wbił się w służbową marynarkę koloru brązowego, przyczesał włosy i poczłapał do kuchni.
– Nawet Bogowie mówią do mnie po nazwisku – mruknął pod nosem.
Dean Cusack miał żonę, która obsztorcowała go gdy trzeba, Jaybert Darkling i Zee Stone mieli byt zabezpieczony, co ranka brali prysznic i używali owoców oraz panienek cywilizacji schyłku dwudziestego drugiego wieku, Otto Jack Pommy zaś był włóczęgą. Oprócz kapliczki na grzbiecie nie posiadał właściwie niczego
Otto miał za sobą ciężka noc. Szwendał się po zautomatyzowanym mieście i dopiero o świcie trafił na wygodny opuszczony dom, w którym dało się zdrzemnąć. Ocknąwszy się, stwierdził, że słońce świeci przez brudną szybę prosto na poplamiony materac, na którym leżał, po czym przez dłuższy czas tkwił w nieprzyjemnej hipnozie – głowę miał słabą, a ostatnią porcję LSD przyjął zaledwie przed tygodniem – konstelacji plam, pasków i mokrych kropek na materacu, która tak zręcznie oddawała obraz wszechświata.
Wreszcie przeturlał się z boku na bok i jednym szarpnięciem otworzył przenośna kapliczkę. Jasność za ołtarzem nie rozbłysła.
– Ca jest? Wy też się kiepsko czujecie? Myślicie, że się będę modlił, jak Wy nawet nie raczycie po dawnemu zaświecić światła? Bogowie! Chrzanię Bogów!
– Synu, sam wiesz, że dobrą kapliczkę sprzedałeś, a ten tutaj to tani, lichy egzemplarz, który nigdy porządnie nie działał. Lecz tak jak my przybywamy do ciebie poprzez niedoskonałe narzędzie, tak i ty sam jesteś niedoskonałym narzędziem do pełnienia naszej woli.
– Wiem, do cholery, grzeszyłem! Słuchajcie no, Bogowie, Wy mnie znacie: najlepszy może nie jestem, ale są gorsi ode mnie. Dajcie Wy mi święty spokój, dobra? Czy kogoś kiedyś wykorzystałem? Pamiętacie, jak było w przed – Boskiej księdze: „Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię”? I co Wy na to?
Bogowie wydali odgłos wielce zbliżony do ludzkiego fuknięcia.
– Cisi! Otto Pommy, jesteś najzarozumialszym dziadem jaki kiedykolwiek ubliżył nam modlitwą! Spróbuj zachowywać się dzisiaj trochę mniej bezczelnie.
– Dobra już, dobra. Zależy mi tylko, żeby iść zobaczyć Ojca w instytucie. Amen.
– I kup nową baterię do ołtarza. Czy naprawdę nie ma w tobie za grosz szacunku!
– Amen, powiedziałem! Amen i koniec.
Instytut Badań nad Nieśmiertelnością zajmował obszar kilku akrów w centrum miasta, w przeciwieństwie do stacji kosmicznych, które zawsze sytuowano poza obrębem miast. Dawało to Jaybertowi Darklingowi stały asumpt do pogawędek z niektórymi szefami Instytutu.
– To fakt symboliczny – podlizywał się. – Człowiek prze na zewnątrz, wciąż od siebie – tak przynajmniej postępują nasze maszyny – podczas gdy ta, co istotne, leży w środku. Jak to ujął jeden z mędrców dwudziestego wieku: musimy badać przestrzeń wewnętrzną. Wyrazem tej potrzeby jest fakt, że choć tak cenne dla nas stacje kosmiczne znajdują się poza miastami, to dla tego wielkiego, metafizycznego kompleksu badawczego znaleźliśmy miejsce w samym centrum ludzkich spraw.
Słusznie czy nie, powtarzał to tak często, że przeważająca część władz przestała poruszać temat.
Tego pięknego ranka, nim zasiedl do papierkowej roboty, Darkling udał się na pobieżna inspekcję zakładu. Na ogół wszystkiego doglądały roboty i maszyny, lecz za opiekę nad Nieśmiertelnymi i ich dopilnowanie odpowiadał osobiście. W drodze do pierwszego Pawilonu Wilgoci stwierdził z pewnym niezadowoleniem, że młody Zee Stone tkwi już na posterunku i flirtuje z filigranową blond sekretarką.
– Stone!
– Słucham pana.
Razem wkroczyli do hallu Pawilonu Wilgoci, naciągając po drodze gumowce i wodoszczelne kombinezony.
W Pawilonie Wilgoci pławili się Nieśmiertelni. Instytut utrzymywał ich tysiące. W hali pierwszej przebywało około dwudziestu. Większość bez ruchu.
W pomieszczeniu niezmiennie utrzymywano temperaturę siedemdziesięciu dwóch stopni Fahrenheita. Z wysokiego sufitu mżyły prysznice. Z licznych kurków wzdłuż ścian chlustała woda, zlewając się po kafelkach posadzki do sadzawki, zajmującej połową powierzchni podłogi. W centrum sadzawki biły fontanny. Chłodne strumienie powietrza, które wpadały do wnętrza na wysokości sufitu, powodowały miejscami powstawanie mikroskopijnych chmurek i nieoczekiwanych wyładowań atmosferycznych, wywołujących zmiany obrzękowe.
Nieśmiertelni stali lub leżeli w strugach wody niczym posągi. Wielu spoczywało na spadzistej cembrowinie sadzawki: na wpół zanurzeni, wpatrywali się bez zmrużenia powiek w jakieś odległe scenerie. Spieniona oddolnym ciśnieniem woda falowała wokół ich kończyn.
Lecz widok samych Nieśmiertelnych kazał myśleć o suszy. Nikt z przebywających tu mężczyzn i kobiet nie miał mniej niż sto osiemdziesiąt lat. Przypominali oheblowane deski z niezwykle wyraźnym słojowaniem, gdyż skórę ich znaczyły dziwaczne meandry i linie uważane potocznie za znamiona nieśmiertelności. Z chwilą, gdy przyjęli pierwszą serię zastrzyków ROA, proces starzenia postępował błyskawicznie: skóra marszczyła się i wysychała, wypadały włosy, kurczyły się kości. Nabierali wyglądu i postury mumii.
Ta faza już u nich minęła. Stopniowo przekraczali barierę starości. Skóra rozprostowała się na nowo i wygładziła w szczególny sposób, nabierając dziwacznej wzorzystości dębowej deski.
Takie były zmiany zewnętrzne. Zmiany wewnętrzne były nieporównanie większe.
– O czym dzisiaj myślisz, Palmer? zapytał Darkling jedną z figur pławiących się na cembrowinie sadzawki. Przykucnął w swoim wodoszczelnym kombinezonie i zbliżył twarz do oblicza Palmera, poznaczonego brązowymi i czarnymi słojami, jak gdyby czas odbił na nim swój odcisk palca. Nim Palmer zaczął odpowiadać, upłynęła krótka chwila, jak gdyby pytanie musiało powędrować na Marsa i z powrotem, nim dotarło do jego mózgu.
– Śledzę tok myśli, która mnie zajmowała jakieś sześćdziesiąt lat temu. Nie tyle tok właściwie, co węzeł myśli.
Ponieważ Palmer zamilkł, Darkling zmuszony był mu podpowiedzieć:
– A ta myśl...?
– Nie potrafiłbym ująć jej w słowa. To raczej... cień niż myśl. Niektórzy z nas dyskutowali tutaj nad koncepcja języka kolorów. Gdybyśmy się posługiwali językiem kolorów, mógłbym panu dokładniej powiedzieć o czym myślałem. – Koncepcja języka kolorów została w Instytucie przewietrzona i odrzucona na długo przed moją kadencją – odparł Darkling tonem zasadniczym. – Ostateczny wniosek był taki – i wy, Nieśmiertelni, zgodziliście się z nim – że kolory ograniczają wypowiedź w stopniu znacznie większym niż słowa: choćby dlatego, że jest ich mniej.
Palmer wpakował twarz w strumień wody i pozwolił mu łagodnie, igrać na własnym nosie. Między jednym zanurzeniem a drugim, rzekł:
– Istnieje o wiele więcej kolorów niż sądzicie. Rzecz tylko w ich zarejestrowaniu. Poza tym, moja koncepcja dotyczy raczej języka uzupełniającego, nie zastępczego, Gdybyśmy doszli do jakichkolwiek wniosków w innej z dyskutowanych tu kwestii – o tym mianowicie, aby oko mogło emitować światło tak, jak je absorbuje język kolorów miałby przed sobą wielką przyszłość.
– No to powiadomcie mnie, jak coś wymyślicie.
– Jasne, dyrektorze. Słowniczek też będzie.
Poczłapał dalej w strugach deszczu.
Stone zapytał:
– Sądzi pan, że to owocny pomysł – W tej sprawie muszę słuchać wyłącznie siebie, mój chłopcze – odrzekł Darkling. – Dla niewprawnego umysłu nawet najbanalniejszy pomysł może okazać się zgubny – jak pocisk z opóźnionym zapłonem. Trzeba eksperta, aby ocenić jego rzeczywistą wagę. – Przypomniawszy sobie, co mu rankiem mówili Bogowie, dodał, nie bez wysiłku: – Mimo to zaryzykowałbym niezobowiązujące twierdzenie, że pomysł ten nie wydaje mi się owocny.
Spacerowali między pławiącymi się w wodzie ciałami, tu i ówdzie zamieniając po parę słów. Kilku Nieśmiertelnych wystąpiło z nowymi pomysłami, które Darkling niezwłocznie notował na wodoszczelnej tabliczce jako materiał badawczy dla któregoś z ekspertów. Większość pomysłów, które się tu wykluwały, nie nadawała się do praktycznego zastosowania w życiu społecznym; zaledwie kilka to życie zrewolucjonizowało.
Instytut Nieśmiertelności był niewypałem już z założenia. Proponowane tu okresy przedłużenia życia były dla większości ludzi zbyt ekscentryczne, oby się mieli ochotniczo zgłaszać na Nieśmiertelników. Ale i tak, konserwując rozmaite stare dziwadła, Instytut wytwarzał użyteczny produkt uboczny: idee, oraz nowe wersje dawnych idei. Nieśmiertelnicy stanowili ogromną narodowa inwestycję – czego rządzący byli w palni świadomi.
Poranny obchód dobiegł wreszcie końca. Darkling i Stone udali się w mniej wilgotne rejony, gdzie uwolnili się z gumowców i kombinezonów.
– Nie bardzo się ostatnio wysilają, żeby zarobić na utrzymanie – skomentował Stone. – Trzeba by ich trochę podkręcić; ograniczyć dostawy wody, albo co.
– Co za nieetyczny pomysł i nieskuteczny: próbowano już tego przed laty. Nie, Stone, musimy się z tym pogodzić: oni są inni niż my, całkiem inni.
Energicznie wytarł twarz ręcznikiem, po czym dodał:
– Nieśmiertelni zostali odcięci od podstawowych potrzeb biologicznych człowieka. Z oczywistych względów, jedyne dziedziczne potrzeby tego rodzaju to te, które się ujawniają przed reprodukcją. W przeszłości dowodzono, całkiem zresztą dogmatycznie, że inne biologiczne potrzeby nie istnieją: Otóż dziś uważamy inaczej. Stwierdzamy, że po przekroczeniu bariery uwiądu starczego człowiek zmienia się z Istoty działającej w istotę myślącą. I na odwrót: my, tutaj, po zielonej stronie bariery starości, jesteśmy raczej istotami działającymi niż myślącymi – ten pogląd również zmartwiłby naszych przodków. Nasze myślenie to myślenie w stadium embrionalnym. Ci Nieśmiertelni są naszymi mózgami. Powiem otwarcie, że dziś, w stuleciu lotów międzygwiezdnych, nie dalibyśmy bez nich, rady.
Stone wyłączył się już na kilka zdań wcześniej. Słysząc, że głos szefa zamiera, odezwał się, tytułem ogólnikowej akceptacji:
– No tak, trzeba by ich trochę podkręcić, albo co.
Wymyślał swoje opowiadania. Potrzeba mu było nowych postaci, młodych, takich, które w ogóle nie musiałyby myśleć.
– Nie możemy ich podkręcać; – w tonie Darklinga zabrzmiała nagła agresja, która z miejsca ustawiła Stone'a na baczność. Zwierzchnik pochylił się z impetem w jego stronę, jego nikły wąsik podrygiwał przy tym, jakby żył własnym, szatańskim życiem.
– Najgorsze, że ty, Stone, w ogóle nie słuchasz, co się do ciebie mówi. Nieśmiertelni pozostają tu wyłącznie pod naszą opieką, zapamiętaj to sobie: to nie jest więzienie – to schronienie przed skomplikowanym światem zewnętrznym.
Stone nigdy nie lubił Darklinga, ani jego wąsików. Przybrawszy ton spokojny i pogardliwy, rzekł:
– Niech pan da spokój, szefie, nie oszukujmy się, że oni nie są więźniami. To zakrawa na lekką hipokryzję, nie wydaje się panu?
Może to z przyczyny słowa „hipokryzja” twarz Darklinga poczerwieniała.
– Uważaj, Stone! Niech ci się nie wydaje, że nie wiem, co wyrabiasz na dyżurach z panną Roberts. Gdyby którykolwiek z Nieśmiertelnych miał chęć nas opuścić – co się jak dotąd nigdy nie zdarzyło i zdarzyć nie mogło, gdyż żyją tu w warunkach idealnych – nie stawialibyśmy mu żadnych przeszkód. A ja sam poparłbym jego decyzję wobec władz.
Spojrzeli na siebie z bezradną wrogością .
– Ja tam nadal uważam, że gdyby się któryś stąd wyrwał, to byłby cud – powiedział Stone.
Gdy Stone wyszedł z pokoju, Darkling wyciągnął swój kieszonkowy ołtarzyk. W osobie Zee Stone'a było coś, co mu kazało szukać duchowej pociechy.
Otto Jark Pommy dotarł do Instytutu w doskonale ekstatycznym stanie rezygnacji. Rezygnacja przepełniała go na wskroś i każdy jego gest brzemienny był rezygnacją.
Wypełniając kwestionariusze, które kategorycznie musiał wypełnić przed rozmowa z Nieśmiertelnikiem, przechodząc badania lekarskie i kontrolę układu siatkówki, koncentrował uwagę na licznych absorbujących systemach w czasoprzestrzeni, które pomagały mu utrzymywać się w nastroju niezakłóconej równowagi ducha. Wiele uniwersalnych znaczeń wydobywał zwłaszcza z noska lewego buta, a jeszcze dokładniej – ze zgięcia między noskiem a resztą buta. Do chwili, gdy mu zezwolono na widzenie z krewnym w Pawilonie Wilgoci, Otto doszedł do wniosku, że wprawne oko potrafiłoby z rys w zagięciu złożyć kompletną historię wszystkich podróży, które odbył w tej konkretnej parze butów. Prawy but zdawał się znacznie oględniej ujawniać własne dzieje niż lewy.
– Szanowanie, Ojczulku Palmer! To ja, Ćpacz. Pamiętasz mnie jeszcze? Dwa lata minęły!
Nastąpił pewien bałagan w chronologii pokoleń. Otto był w istocie ni mniej ni więcej tylko pra-pra-pra-prawnukiem dawno zmarłego brata Palmera Pommy, a więc tytuł „Ojczulek” był w tym wypadku oznaką szacunku, ale i lekkiej drwiny. Mimo swych dwustu lat i urody zebry, Palmer wyglądał młodziej niż oberwany, wąsaty Otto. Tylko jego głos zdradzał, że pławi się w lagunach znacznie odleglejszych niż te, do których Otto kiedykolwiek dotrze.
– Jesteś moim najbliższym żyjącym krewniakiem, szóstej generacji mojego brata. Nazywasz się Otto Jack Pommy. Ogoliłeś się od czasu naszego ostatniego spotkania.
Otto zaniósł się pełnym sympatii śmiechem.
– Ty jeden potrafisz to zauważyć! Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Palmera: była obrzękła i zimna, lecz Otto nie wzdrygnął się nawet.
– Jak ja was lubię, cholernych Nieśmiertelników! Jesteście strasznie śmieszni! Nie wiem właściwie, czemu was częściej nie odwiedzam.
– Bo jesteś wierniejszy zasadzie niestałości niż jakiemukolwiek człowiekowi – to dlatego. Poza tym, nie odpowiada ci klimat Domu Wilgoci.
– Tak, to był jakiś powód, chociaż o nim akurat nie myślałem.
Zamilkł, zajęty kontemplacją twarzy Palmera. Doszedł do wniosku, że jest to twarz kartograficzna. Ślady starości, zmarszczki, wklęśnięcia i fałdy były na niej kiedyś równie realne jak nieregularności pagórkowatych terenów: teraz pozostały jedynie abstrakcjami, jak kontury na mapie.
– Masz kartograficzną twarz – powiedział.
– To nie jest mapa mojego wnętrza; nie noszę serca na twarzy.
– A więc mapa czasu? Izobary, secobary, co tam jeszcze? Zdekoncentrował się. Wiedział, dlaczego wszyscy nienawidzą Nieśmiertelnych, dlaczego nikt nie chce zostać Nieśmiertelnym, chociaż ich wielkie zasługi dla współczesnych nie pozostawiały wątpliwości. Nieśmiertelni byli zanadto inni: dziwnie wyglądali, dziwnie się z nimi rozmawiało – tyle tylko, że on, Otto, wcale tego tak nie odbierał. On ich kochał – a może tylko Palmera.
Nie znosił tylko Pawilonu . Wilgoci z jego nieustającym wodotryskiem. Otto był wrogiem wody. Rozmawiał teraz z Palmerem – a raczej patrzyli sobie sennie w oczy, jak to mieli w zwyczaju – w jednym z pokoi gościnnych, gdzie woda nie była widoczna. Palmer był szczelnie owinięty szlafrokowatą szatą, z której jego wiekowa tatuowana głowa i prążkowane nogi wystawały, jakby dodane po namyśle. Uśmiechał się: w ciągu ostatnich stu lat uśmiechał się tak szeroko może : dziesięć razy; lubił Ottona, ponieważ Otto go bawił. Był dumny ze swego dawno zmarłego brata, kiedy patrzył na jego pra-pra-pra – prawnuka.
– Jakoś znosisz to nasze posiedzenie, bez wody? – zapytał Otto.
– W ogóle nie boli. Ból w ogóle nie boli.
– Nigdy nie potrafiłem zrozumieć waszego upodobania do wody. Ciekawe czy wy, Nieśmiertelnicy, sami je rozumiecie?
Palmer na chwilę stracił kontakt z rozmówcą.
– Różnica między „czuję ból” i „boli mnie”. Należałoby wprowadzić termin pośredni na oznaczenie „dobrowolnego bodźca bólowego”.
– Upodobanie do wody, Ojczulku.
– Nie, to nie... Ach, woda... To już zależy, co rozumiesz „przez zrozumienie”, Otto. Życie odnawia się w wilgoci i śluzie. Podstawowe zalążki egzystencji – przynajmniej do czasu pojawienia się mojego gatunku – pławiły się w wilgoci. Pochwa, nasienie, łono – niech to diabli, już prawie nie pamiętam zjawisk, które te słowa oznaczają... Ludzkość wywodzi się z morza, poczyna się i rodzi w słonych płynach, rozpada się zaś nie w pył i prochy, lecz w śluz i sok. Z wyjątkiem, oczywiście, nas, Nieśmiertelnych. My nie poszliśmy spać kiedy należało i stąd, sądzę, nasze straszliwe, neurotyczne pragnienie wody i niezastępowalnych płynów, które niegdyś przynależały naszej kondycji.
– Nie poszliście spać kiedy należało? Nigdy nie myślałem o grobie jako sposobie zaspokojenia ludzkich dążeń...
– Długowieczność to strefa, w której pragnienia częściowo metafizyczne zastępują większość innych pragnień.
Palmer przymknął wiekowe oczy, by tym lepiej ogarnąć pustynię bezśmiertelności, przez którą wiódł szlak jego gatunku.
– Mówisz, jakbyś był całkiem wyschły od środka. A przecież krew twoja wciąż krąży, nie mniej płynna niż wszystkie oceany światu, mam rację?
– Krew nadal krąży, Otto... Suchość zaczyna się właśnie poniżej tego poziomu. Pragniemy tego, czego nie mamy. To może nie być zagłada, ale manifestuje się w postaci wiecznie wartkiego strumienia wody.
– Woda, woda, niczego więcej nie widzicie! Trzeba wam zmiany krajobrazu.
– Ja już nie pamiętam twojego świata, Otto, z jego tłokiem, zmianami, pośpiechem.
Otto emocjonował się coraz bardziej. Począł strzelać palcami, a w okolicy lewego policzka ujawnił mu się interesujący tik.
– Oj, Palmer, Palmer, ty stary idioto! To taki sam mój pieprzony świat, jak i twój. Wypisałem się z kultury maszyn tak samo gruntownie jak i ty. Jestem ćpaczem – sam nieźle znam nurt ciemnych wód, o których mówisz. A ciebie, Palmer, kocham i chcę cię stąd wydostać. To jakieś cholerne więzienie.
Palmer przewrócił oczami i z wolna ogarnął wzrokiem pokój dookoła. Zaczął drżeć, jakby w jego wnętrzu włączył się jakiś wiekowy motor.
– Jestem więźniem – szepnął.
– To dlatego, że myślisz, że nie ma dokąd pójść. Mam ja dla ciebie miejsce, Ojczulku! Idealne miejsce, nie dalej jak dwadzieścia mil stąd. Moi kumple – banda szajbusów, co do jednego, mierzyli wysoko, ale bezpiecznie, słowo honoru – krótko mówiąc, trafił nam się stary basen. Kryty. Działa jak trza. Śpimy po kabinach. Ciebie byśmy umieścili w płytszym końcu. Byłbyś w domu. W prawdziwym domu I Tam by cię rozumieli. Nowe twarze, nowe myśli. Cała scenografia specjalnie dla ciebie. Zabieram cię stąd. W tej chwili!
– Otto, ty oszalałeś! Ja tu jestem więźniem!
– Ale chciałbyś! Chciałbyś?
Jego oczy bywały czasem szkliste i bez wyrazu, jak wzorzysty dywan; teraz patrzyły i żyły naprawdę.
– Chociaż na troszkę... Wyrwać się... – No to chodźmy! Nic ci więcej nie potrzeba !
Palmer rozpaczliwie uchwycił się jego ręki.
– Powtarzam ci, że jestem więźniem. Nigdy nie dadzą mi wyjść.
– Szefowie? Przecież to jest konstytucyjne prawo: możesz wyjść kiedy ci się zechce. Rząd płaci. Ty nikomu, nie jesteś winien złamanego szeląga.
– Przez półtora wieku żaden Nieśmiertelny nie przekroczył progu Instytutu. To byłby cud.
– Będziemy się modlić o cud! Potrząsając głową na znak, że nie chce już słyszeć ani słowa protestu, Otto odpiął z pleców swoją tandetną kapliczkę i ustawił ją przed sobą na stole. Otworzył, rąbnął w skrzynkę dłonią, kiedy światło znów nie chciało rozbłysnąć, wzruszył ramionami i przybrał pozę, którą Palmer uznał za pozę szacunku. Rozpoczął modły.
– O Bogowie, przepraszam, że zawracam Wam głowę dwa razy dziennie! Tu Wasz stary przyjaciel i utrapienie, Otto Jack Pommy w ataku czołobitności. Pamiętacie może, że kiedy się do Was zgłosiłem zaraz z rana, zarzucaliście mi arogancję. Pamiętacie?
Nie było odpowiedzi. Otto ze zrozumieniem pokiwał głową.
– W niebie nie ma gadu-gadu. Tak powinno być. Jasne, że pamiętacie. Chciałem Wam powiedzieć, że już nigdy nie okażę arogancji a w zamian za to błagam Was, Wszechmocni Bogowie, o jeden drobny cud.
Z ciemności za ołtarzem popłynął beznamiętny głos:
– Bogowie się nie targują.
Otto chrząknął i uniesieniem brwi dał Palmerowi znak, że chyba nie pójdzie gładko.
– Naturalnie. Na Waszych stanowiskach to całkiem zrozumiał, o Bogowie. Dlatego, o Bogowie, modlę się do Was o jeden, jedyny maleńki cud, o więcej nie poproszę – zaczekajcie, wytłumaczę Wam...
– Cudów nie ma, są tylko sprzyjające zbiegi okoliczności.
– Świetnie sformułowane, o Bogowie, w takim razie błagam Was o jeden drobny sprzyjający zbieg okoliczności, krótko mówiąc, pozwólcie mi wydostać kochanego starego Ojczulka z tego cholernego Instytutu! Tylko tyle! Tylko tyle! Ale za to, przysięgam Wam, będę pokorny po kres swoich dni. Wysłuchajcie mojej modlitwy, o Bogowie, gdyż w Waszych rękach jest moc i chwała, a jesteśmy na siebie wzajem skazani na wieczne czasy. Amen.
Bogowie odpowiedzieli:
– Jeżeli chcesz usunąć Nieśmiertelnego, uczyń to w tej chwili.
– Ach! – Otto chwycił kapliczkę w objęcia i z rozmachem ucałował ołtarz. – Kochani jesteście! Tyle dobroci dla starego Ćpacza! Obiecuję, że będę rozgłaszał ten cud za granica i po kres swoich dni strzec będę prawdy i sprawiedliwości, i kupię nowa baterię do lampki ołtarza. Amen, o czcigodni, amen, skończyłem!
Odwrócił się do Palmera z błyszczącymi osiami i zapiał paski kapliczki na plecach.
– No! I co ty na to? Skoro Bogowie są z nami, cywilizacja dwudziestego drugiego wieku nie zna sposobu, aby nas powstrzymać! Ruszaj, Ojczulku, zajmę się tobą jak dzieckiem.
Poderwał Nieśmiertelnika na nogi i wyprowadził z pokoju. Palmer, przejęty i zdezorientowany, na przemian to protestował, że nie może wyjść, to chciał wychodzić czym prędzej. Wśród utyskiwań Palmera i słów otuchy Otto Jacka posuwali się rozległymi korytarzami Instytutu. Nikt ich nie zatrzymywał, chociaż kilku urzędników stanęło po drodze i bacznie obserwowało niecodzienną parę.
Zatrzymano ich dopiero przy głównym wejściu. Dean Cusack, imponujący w swoim brązowym mundurze, wyskoczył przed nich jak marionetka i zażądał przepustek.
Otto pokazał przepustkę odwiedzającego i powiedział:
– Poznaje pan zapewne, to jeden z Nieśmiertelnych, pan Palmer Pommy. Wychodzi ze mną. Nie ma przepustki. Spędził tu ostatnie 150 lat.
Cusack od razu poznał, że oto nadeszła jego wielka chwila. Nigdy jeszcze nie stal oko w oko z Nieśmiertelnikiem, spotkanie wywarto na nim oszałamiające wrażenie, po którym zaraz przyszła uderzeniowa fala zawiści, lęku i innych emocji: oto stała przed nim istota czterokrotnie od niego starsza, która miała żyć długo jeszcze po rozpadnięciu się w proch obecnej generacji.
Głos go na szczęście nie zawiódł. – Nikogo nie mogę puścić bez przepustki, proszę pana. Przepisy.
– Na litość Bogów, co z pana za człowiek? Do końca życia chcesz pan zostać cudzym potakiwaczem? Nędznym wykonawca poleceń? Patrz pan na tego Nieśmiertelnika i zapytaj pan sam siebie, czy masz pan prawo sprzeciwić się jego życzeniu!
Oczy Cusacka napotkały wzrok Palmera i nie wytrzymały go. Może nawet nie myślał o chwili teraźniejszej i teraźniejszych osobach, lecz o całkiem innej chwili, kiedy na ocenie występował ktoś Inny, kto głosem jeszcze bardziej przenikliwym zarzucał mu dokładnie to samo.
Kiedy znów podniósł wzrok, powiedział:
– Ma pan rację, proszę pana. Puszczę kogo mi się spodoba. Nie po to się urodziłem, żeby wykonywać rozkazy pan Darklinga. Jestem panem samego siebie i kiedyś założę małą farmę na wsi. Przechodźcie, panowie! Gdy przechodzili, zasalutował.
Ledwie mknęli mu z oczu, Cusack poczuł silne skrupuły. Wykręcił numer telefonu swojego zwierzchnika, Zee Stonne'a i poinformował go, że jeden z Nieśmiertelnych wyszedł z Instytutu.
– Zajmę się tym, Cusack – Stone gwałtownie przerwał potok usprawiedliwień stróża. Przez chwilę siedział wpatrzony w pustkę i zastanawiał się, co by tu zrobić z tak interesującą informują. Chwilowo odleżała tylko do niego; wieczorem, jeżeli da ujść Nieśmiertelnikowi, rozniesie się po całej planecie. Była to informacja niezwykłej wagi: jak dotąd żaden Nieśmiertelny nie odważył się przekroczyć bram instytutu. Taka wiadomość z pewnością ściągnęłaby na Instytut baczną uwagę i niejeden sekret ujrzałby światło dzienne.
Szczególną uwagę poświęcono by zapewne Jaybertowi Darklingowi. Pewnie by go wylali. I Zee Stone'a razem z nim.
– A co mi zależy! – powiedział. Będę nareszcie mógł pisać, cierpieć, jak przystało na pisarza...
Stare marzenie wróciło z nową siłą. Nie mógł się jednak do końca skupić. Właściwie nie chciał pisać fikcji postacie w – fikcji są zbyt trudne. Chciał... chciał...
O tym można było pomyśleć później. Na razie miał okazję załatwić na cacy ukochanego szefa, Darklinga, wystarczyło umiejętnie pograć.
Wąsik Darklinga drgnął na wejście Stone'a.
– Ją tylko na momencik, proszę pana. Wynikła pewna drobnostka, na która pan z pewnością coś zaradzi.
Mówił tonem tak ugrzecznionym, że Darkling z miejsca wyczuł coś strasznego.
– Lada chwila spodziewam się telefonu z Dyrekcji Ekstrapolacji, prosię się streszczać.
– O, tak, będę się streszczał. Mówił mi pan z rana, sir – bardzo mnie to zaciekawiło – o swoim niezadowoleniu z posunięć zarządu Instytutu.
– Wątpię, Stone, obym kiedykolwiek wygłaszał tego typu komentarze wobec podwładnych.
– A jednak sir, a jednak. Przecież wszyscy wiemy, że celem istnienia Instytutu jest dojenie Nieśmiertelnych z niezwykłych pomysłów, które następnie wdraża się do celów praktycznych dla dobra ludzkości. A tak się składa, że i dla dobra rządzących – dlatego Nieśmiertelni, którzy tu zaczynali jako wolni ludzie, tylko dlatego, że instytut oferował im idealne środowisko, – dzisiaj są niczym więcej jak więźniami. – Mówiłem panu...
– Mówił pan też, że gdyby któryś uciekł, pan osobiście broniłby go przed władzami.
– Może i coś takiego mówiłem.
– Chciałbym, sir, zameldować, że jeden z Nieśmiertelnych właśnie uciekł. Darkling zerwał się na równe nogi, z ręką na najbliższym guziku alarmu. – Ty idioto, Stone, po co ta cała gadka? Musimy go natychmiast ściągnąć z powrotem! Jeżeli sprawa nabierze rozgłosu... – Twarz mu pobladła. Przerwał mu wpół zdania.
– Ale sam pan dopiero co mówił, sir...
– Praktyka modyfikuje teorię przerwał mu Darkling.
– W takim razie to rzeczywiście jest więzienie, sir.
Darkling ruszył na niego wymachując ręką.
– Ty szujo przebiegła, wynocha z mojego gabinetu! Próbujesz mnie zagiąć, co? Znam ja takich...
– Wspomniałem tylko, co mówiliśmy o hipokryzji...
...
zubrzyk2000