Pięć małych świnek (Five little pigs, Murder in Retrospect) - Agatha Christie - Ebook.rtf

(508 KB) Pobierz
Pięć małych świnek

Agatha Christie

 

 

 

Pięć małych świnek

 


Wstęp
Karla Lemarchant

 

Herkules Poirot patrzył z zaciekawieniem i uznaniem na młodą osobę, która weszła do jego gabinetu.

Otrzymany od niej przedtem list niczym się nie wyróżniał, zawierał tylko prośbę o widzenie, bez najmniejszej wzmianki o tym, co ta wizyta ma na celu. Byt krótki i rzeczowy, jedynie zdecydowany charakter pisma zdradzał, że autorka jest osobą młodą i energiczną.

I oto stała przed nim wysoka, smukła, bardzo młoda. Chyba niedawno skończyła dwadzieścia lat. Ten typ kobiety, za którą oglądają się mężczyźni. Dobrze skrojony drogi kostium, wytworne futro. Pięknie osadzona głowa, szerokie czoło, kształtny delikatny nos i zdecydowany podbródek uzupełniały obraz. Wyczuwało się w niej pełnię życia i to właśnie, w większym stopniu niż uroda, stanowiło dominującą cechę jej powierzchowności.

Zanim weszła do gabinetu, Herkules Poirot czuł się człowiekiem starym, teraz jakby nagle odmłodniał, wstąpiła w niego nowa energia, rześkość. Podchodząc, aby ją powitać, spostrzegł, że jej ciemnoszare oczy również obserwują go uważnie i badawczo. Usiadła i wzięła papierosa, którym ją poczęstował. Przez kilka chwil siedziała w milczeniu, zaciągając się i wciąż wpatrując się w Poirota poważnym, skupionym wzrokiem.

 Trzeba to rozstrzygnąć, prawda? — spytał łagodnie Poirot.

 Przepraszam, co pan powiedział? — drgnęła zdumiona.

Głos miała miły, jakby leciutko zachrypnięty.

 Pani się zastanawia, czy jestem zwykłym szarlatanem, czy też człowiekiem, jakiego pani trzeba. Zgadłem?

 Rzeczywiście, coś w tym rodzaju — odpowiedziała z uśmiechem. — Bo widzi pan, panie Poirot… pan wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam…

 W dodatku jestem stary, prawda? Starszy, niż pani przypuszczała?

 Tak… i to także. — Zawahała się chwilę. — Jak pan widzi jestem zupełnie szczera. Bo ja szukam… ja chciałabym kogoś najlepszego.

 Niech pani będzie spokojna. Jestem najlepszy!

 Nie jest pan skromny… — rzekła Karla — ale mimo to skłonna jestem panu uwierzyć.

 Niech pani pamięta, że mięśnie nie rozstrzygają w życiu o wszystkim — odpowiedział spokojnie Poirot. — Nie potrzebuję się schylać, żeby mierzyć calówką ślady stóp, zbierać niedopałki papierosów i badać przydeptane kępki trawy. Wystarczy mi tylko usiąść w fotelu i myśleć. O, to! — Tu stuknął się palcem w jajowatą głowę — To działa!

 Wiem o tym — odparła Karla — i dlatego wybrałam pana. Bo widzi pan, chcę, żeby dokonał pan rzeczy niezwykłej!

 To bardzo obiecujące — rzekł Poirot, a w spojrzeniu jego odmalowała się życzliwość i zachęta.

 Właściwie mam na imię Karolina, a nie Karla — powiedziała, zaczerpnąwszy głęboko tchu. — Tak samo jak moja matka — umilkła na chwilę, po czym mówiła dalej.

 I chociaż, odkąd sięgam pamięcią, nazywałam się Lemarchant, to to także nie jest moje prawdziwe nazwisko. W rzeczywistości nazywam się Crale.

Herkules Poirot zmarszczył czoło, potem szepnął jakby do siebie:

 Crale… Crale… coś sobie przypominam…

 Mój ojciec był malarzem. Nawet bardzo znanym malarzem. Niektórzy mówią, że był wielkim artystą. Ja w każdym razie jestem tego zdania.

 Amyas Crale? — zapytał Poirot.

 Tak. A moją matkę, Karolinę Crale, skazano za to, że go zabiła.

 Aha! Już sobie przypominam! Ale jak przez mgłę. Byłem wtedy za granicą. To było już dawno…

 Tak. Przed szesnastu laty. — Karla zbladła, oczy jej błyszczały jak rozżarzone węgle. — Czy pan rozumie? Sądzono ją i skazano! Nie powieszono jej tylko dlatego, że były pewne okoliczności łagodzące, ograniczono więc karę do dożywotniego więzienia. Ale już w rok po procesie umarła w więzieniu. Rozumie pan? Wszystko minęło… przeszło… wszystko się skończyło.

 A więc? — spytał cicho Poirot. Dziewczyna zacisnęła kurczowo ręce. Potem zaczęła mówić, wolno, z lekkim wahaniem, ale i ze szczególnym naciskiem:

 Musi pan zrozumieć… dokładnie zrozumieć, jaki to ma związek ze mną. Kiedy się to wszystko działo, miałam pięć lat. Byłam za mała, żeby zdawać sobie z czegokolwiek sprawę. Pamiętam, oczywiście, mego ojca i matkę; pamiętam też, że z domu wyjechałam nagle, gdzieś na wieś, gdzie były świnki i miła, tęga gospodyni. Wszyscy byli tam dla mnie bardzo dobrzy, ale patrzyli na mnie jakoś dziwnie, jakby ukradkiem. Czułam oczywiście, jak to zwykle dzieci, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedziałam, o co chodzi. A potem płynęłam gdzieś okrętem. To było niesłychanie ciekawe. Podróż trwała długo, wiele dni, aż wreszcie przybyliśmy do Kanady, gdzie przyjechał po mnie wuj Szymon. Potem mieszkałam z nim i jego żoną, ciotką Ludwiką, w Montrealu. Kiedy się dopytywałam o mamusię i tatusia, zawsze mi odpowiadali, że niedługo przyjadą. A potem… potem zapomniałam o wszystkim, wiedziałam tylko, że moi rodzice nie żyją, chociaż nie pamiętam, żeby mi ktoś o tym wyraźnie powiedział. Bo już nigdy o nich nie myślałam. Było mi bardzo dobrze, czułam się zupełnie szczęśliwa. Wuj Szymon i ciotka Ludwika byli dla mnie bardzo dobrzy, miałam w szkole mnóstwo przyjaciółek i koleżanek i zapomniałam zupełnie, że nie nazywałam się dawniej Lemarchant. Ciotka Ludwika powiedziała mi, że to jest moje kanadyjskie nazwisko, co mi się wtedy wydawało zupełnie naturalne. To było po prostu moje nazwisko na Kanadę, ale jak już mówiłam, z biegiem czasu zapomniałam, że miałam kiedyś inne.

Karla podniosła wyzywająco głowę i ciągnęła dalej:

 Proszę mi się dobrze przyjrzeć. Gdyby mnie pan spotkał na ulicy czy w towarzystwie, pomyślałby pan sobie: oto młoda dziewczyna, która nie ma żadnych trosk! Bo rzeczywiście, mam spory majątek, jestem idealnie zdrowa, dość przystojna i mogę cieszyć się życiem. Kiedy skończyłam dwadzieścia lat, nie było na świecie młodej dziewczyny, z którą bym się zgodziła zamienić. Wkrótce jednak zaczęłam zadawać różne pytania. O matkę, o ojca… kim oni byli? Czym się zajmowali? I tak musiałabym się w końcu dowiedzieć… Wujostwo powiedzieli mi prawdę. Musieli, bo osiągnąwszy pełnoletność, miałam prawo samodzielnie rozporządzać swoim majątkiem. A poza tym, widzi pan, był ten list. List, który matka napisała do mnie przed śmiercią.

Przy tych słowach Karla zmieniła się, jakby przygasła. Oczy jej nie płonęły już jak rozżarzone węgle, lecz stały się podobne do ciemnych, otulonych mgłą jezior.

 Wtedy to właśnie dowiedziałam się całej prawdy… że moją matkę skazano za zabójstwo. To było… okropne. Muszę panu powiedzieć coś jeszcze. Byłam zaręczona. Powiedziano nam, że ze ślubem musimy zaczekać do mojej pełnoletności. Kiedy się dowiedziałam prawdy, zrozumiałam, dlaczego.

Poirot poruszył się na krześle i odezwał się po raz pierwszy:

 A jak zareagował na tę wiadomość pani narzeczony?

 John? Nie przejął się tym wcale. Powiedział, że to nie ma dla niego żadnego znaczenia. On i ja, to po prostu John i Karla, a przeszłość nie istnieje.

Pochyliła się do przodu.

 Jesteśmy w dalszym ciągu zaręczeni. Ale mimo wszystko uważam, że to jednak ma znaczenie, przynajmniej dla mnie. Ale i dla Johna z pewnością także. Nie chodzi o przeszłość, ale o przyszłość. — Zacisnęła dłonie. — Widzi pan, chcemy mieć dzieci. Oboje tego chcemy. I nie chcielibyśmy obserwować naszych dorastających dzieci z nieustannym lękiem.

 Czy nie zdaje pani sobie sprawy, że każdy człowiek ma wśród swoich przodków takich czy innych gwałtowników albo przestępców, słowem, ludzi złych?

 Pan nie rozumie. Oczywiście, że tak. Ale na ogół nie wie się o tym. A my wiemy. To jest zbyt bliskie. I czasem… Czasem chwytam spojrzenie Johna. Takie szybkie spojrzenie, jeden błysk. Przypuśćmy, że będziemy małżeństwem i pokłócimy się… I pochwycę takie spojrzenie… i zrozumiem, że on się zastanawia.

 W jaki sposób zginął pani ojciec? — zapytał Poirot.

 Został otruty — odpowiedziała dobitnie.

 Rozumiem — rzekł Poirot.

Zapadło milczenie.

Wreszcie Karla powiedziała spokojnym, rzeczowym tonem:

 Cieszę się, że pan jest mądry i wie, że to jednak ma znaczenie i co to za sobą pociąga. Nie stara się pan załatać sprawy pocieszającymi frazesami.

 Rozumiem to wszystko bardzo dobrze. Jednego tylko nie mogę pojąć: mianowicie, czego pani sobie ode mnie życzy.

 Chcę wyjść za Johna! — odpowiedziała z prostotą Karla Lemarchant. — I wyjdę! Chcę poza tym mieć co najmniej dwie córki i dwóch synów. A pan musi mi to umożliwić!

 Chce pani, żebym porozmawiał z pani narzeczonym? — Ach, nie! Cóż za głupstwa mówię! Pani oczekuje ode mnie czegoś zupełnie innego. Proszę mi więc szczerze powiedzieć co pani ma na myśli.

 Niech mnie pan posłucha, drogi panie Poirot, i niech mnie pan dobrze zrozumie. Zwróciłam się do pana po to, żeby pan przeprowadził dochodzenie w sprawie zabójstwa.

 Czyżby pani miała na myśli…

 Właśnie to. Zabójstwo pozostaje zabójstwem bez względu na to, czy je popełniono wczoraj, czy przed szesnastu laty.

 Ależ, droga pani…

 Chwileczkę. Pan jeszcze nie wie wszystkiego. Jest jeszcze jeden bardzo ważny punkt.

 A mianowicie?

 Moja matka była niewinna.

Herkules Poirot potarł nos.

 Nnnno tak… oczywiście — mruknął po chwili.

 Rozumiem, że…

 Nie, tu nie chodzi o sentymenty. Ale jest list. Matka zostawiła przed śmiercią adresowany do mnie list, który miałam otrzymać po dojściu do pełnoletności. Zostawiła go z jednego wyłącznie powodu. Po to, żebym mogła być zupełnie pewna. Tylko tyle w nim było. Pisała, że ona nie popełniła tego, o co ją oskarżono, że jest niewinna, że zawsze mam być tego pewna.

Herkules Poirot patrzył w zamyśleniu na młodą, pełną życia twarz dziewczyny, która wpatrywała się w niego z takim przejęciem. Wreszcie powiedział powoli:

 Tout de meme[1]

 Nie, moja matka nie była taka — uśmiechnęła się Karla. — Pan myśli, że skłamała, że to było po prostu takie sentymentalne kłamstwo? — Pochyliła się do przodu. — Proszę mnie posłuchać, panie Poirot. Są rzeczy, które dzieci podświadomie doskonale rozumieją. Pamiętam moją matkę. Może to wspomnienie jest trochę zamglone, ale jednak wyraźnie sobie przypominam, jakiego rodzaju była człowiekiem. Nigdy nie kłamała — mam tu na myśli właśnie takie kłamstwa z litości. Wizyta u dentysty czy drzazga w palcu, czy coś podobnego. Prawda była dla niej naturalnym odruchem. Może jej tak bardzo głęboko nie kochałam, ale zawsze ślepo jej wierzyłam. I wierzę nadal. Jeżeli mówi, że nie zabiła mego ojca, to znaczy, że nie zabiła. Powtarzam, że to nie była osoba, która by w obliczu śmierci wypisywała jakieś uroczyste kłamstwa.

Poirot wolno, jakby z ociąganiem, pochylił głowę.

Karla mówiła dalej:

 Dlatego też ja mogę spokojnie wyjść za Johna. Wiem, że wszystko jest w porządku. Ale on nie wie. Uważa za rzecz naturalną, że wierzę w niewinność mojej matki. Więc chcę to raz na zawsze wyjaśnić. I pan to musi zrobić!

 Założywszy nawet, że to, co pani mówi, jest prawdą — powiedział powoli Poirot — przecież minęło już szesnaście lat!

 Ach, ja wiem, że to nie będzie łatwa sprawa. Ale tylko pan jeden potrafi tego dokonać.

 Pani mnie bierze pod włos, mademoiselle? — rzekł Poirot, a w oczach jego zabłysły figlarne ogniki.

 Dużo o panu słyszałam — odpowiedziała Karla. — O tym, co pan potrafi zrobić i w jaki sposób. Pan kładzie przede wszystkim nacisk na psychologię, prawda? A ta przecież nie ulega zmianie z biegiem czasu. Rzeczy materialne, oczywiście, już minęły… te niedopałki papierosów, ślady stóp, wydeptana trawa. Tych rzeczy już pan nie znajdzie. Ale może pan zbadać wszystkie fakty, porozmawiać z ludźmi, którzy wtedy tam byli. Wszyscy jeszcze żyją. A wtedy…wtedy, jak to pan powiedział na początku, usiądzie pan sobie w fotelu i zacznie myśleć. I odtworzy pan, co się naprawdę stało…

Herkules Poirot wstał i przygładził wąsy.

 Mademoiselle, jestem głęboko zaszczycony — rzekł. — Postaram się usprawiedliwić zaufanie, którym mnie pani darzy. Zajmę się tą sprawą. Zbadam wypadki, które się rozegrały szesnaście lat temu i wykryję prawdę.

Karla wstała. Oczy jej rozbłysły, zdołała jednak powiedzieć tylko dwa słowa:

 To dobrze.

Herkules Poirot pokiwał wymownie palcem.

 Jeszcze chwileczkę! Powiedziałem, że wykryję prawdę. Ale musi pani wiedzieć, że będę bezstronny. Nie przyjmuję do wiadomości twierdzenia, że pani matka była niewinna. A jeżeli się okaże, że jednak była winna — to co wtedy?

Karla dumnie odrzuciła głowę w tył.

 Jestem jej córką. Chcę znać prawdę!

 Więc en avant[2] — rzekł Poirot. — Chociaż właściwie nie to powinienem powiedzieć. Wprost przeciwnie: en arriere[3]


Część I


Rozdział pierwszy
Obrońca

 

 Czy sobie przypominam sprawę Crale’ów? — spytał sir Montague Depleach. — Oczywiście. Pamiętam doskonale. Ona, bardzo przystojna kobieta, chociaż, niestety. niezrównoważona. Żadnego opanowania. Ale czemu mnie pan o to pyta? — dodał, zerkając z ukosa na Herkulesa Poirot a.

 Interesuje mnie ta sprawa.

 Nie bardzo to taktowne z pańskiej strony, drogi panie — rzeki Depleach, ukazując zęby w swym słynnym „wilczym uśmiechu”, który robił podobno tak niesłychane wrażenie na świadkach. — Nie należała ona, niestety, do moich sukcesów. Nie udało mi się uzyskać wyroku uniewinniającego.

 Wiem o tym.

Sir Montague wzruszył ramionami.

 Rzecz prosta, nie byłem wtedy takim doświadczonym obrońcą jak dzisiaj — rzekł. — Mimo to sądzę, że zrobiłem wszystko, co leżało w ludzkiej mocy. Ale trudno wiele zrobić, jeżeli się nie czuje współudziału… Tyle osiągnęliśmy, że złagodzono wyrok do dożywotniego więzienia. Mnóstwo szacownych żon i matek złożyło petycję o ułaskawienie. Oskarżona budziła powszechne współczucie.

Rozparł się wygodnie w fotelu i wyciągnął przed siebie długie nogi. Twarz jego przybrała wyraz skupienia i namysłu.

 Gdyby go była zastrzeliła, albo nawet zasztyletowała, byłbym jakoś z tego wybrnął. Ale trucizna? Nie, z trucizną nie można żartować! To rzecz drażliwa, bardzo drażliwa.

 Na czym opierała się obrona? — spytał Herkules Poirot. Znał już sprawę gruntownie z dawnych roczników prasy, które zdążył do tej pory przejrzeć, nie widział jednak nic złego w tym, że zagra wobec sir Montague’a rolę zupełnie nieświadomego.

 Na samobójstwie. Tylko tego można się było chwycić. Ale nie wyszło. Crale nie był typem samobójcy. Czy pan go znal? Nie? Otóż to był taki zawadiaka, gość z temperamentem. Wielki kobieciarz, piwosz i tak dalej. Cenił sobie wszelkie rozkosze doczesne i używał życia na całego. Trudno wmówić sądowi przysięgłych, że tego rodzaju człowiek nagle usiadł i najspokojniej popełnił samobójstwo. To się nie trzymało kupy. Nie! Od początku czułem, że zająłem straconą pozycję. A ona ani krzty mi nie pomogła. Od pierwszej chwili, kiedy zaczęła zeznawać, wiedziałem, że sprawa jest przegrana. Nie próbowała się wcale bronić. Ale z drugiej strony, jeżeli się nie pozwoli klientowi zeznawać, sąd przysięgłych wyciąga z tego faktu nieprzychylne dla niego wnioski.

 Czy pan to właśnie miał na myśli, wspominając przed chwilą o braku współdziałania ze strony pani Crale? — spytał Poirot.

 Tak jest, drogi panie. My, obrońcy nie jesteśmy przecież magikami. Bitwa jest w połowie wygrana albo przegrana zależnie od wrażenia, jakie oskarżony wywrze na przysięgłych. Znam moc wypadków, kiedy przysięgli ogłaszali werdykt wręcz przeciwny podsumowaniu sędziego. „Zrobił to i szkoda gadania” — powiadali. Albo znów: „Nie, ten człowiek nie mógł zrobić czegoś podobnego, nikt nam tego nie wmówi!” A Karolina Crale nawet nie próbowała podejmować jakiejkolwiek walki.

 Jak pan sądzi, dlaczego?

Sir Montague znów wzruszył ramionami.

 Niech mnie pan o to nie pyta. Rzecz oczywista, że kochała tego faceta. Załamała się kompletnie, kiedy oprzytomniała i pojęła, co zrobiła. Myślę, że nie otrząsnęła się już po tym przeżyciu.

 A więc według pańskiej opinii była winna?

Depleach drgnął zaskoczony i odpowiedział:

 Ee… hm… myślałem, że uważamy to obaj za przesądzone.

 Czy kiedykolwiek przyznała się panu do winy?

Pytanie to wyraźnie zgorszyło Depleacha.

 Oczywiście, że nie. Mamy swój kodeks, proszę pana. Zakładamy zawsze, że nasz klient jest niewinny. Ale jeżeli pan tak się interesuje tym procesem, to wielka szkoda, że nie może pan pogadać ze starym Mayhew. To jego firma zleciła mi obronę. Stary Mayhew mógłby panu powiedzieć o wiele więcej. Niestety, rozstał się już z tym światem. Jest, co prawda, młody George Mayhew, ale on w owych czasach był jeszcze młodym chłopcem. To już stare dzieje, proszę pana, stare dzieje!

 Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Ale i tak mam szczęście, że pan tak dużo z tych czasów pamięta. Ma pan doskonałą pamięć.

Uwaga ta pochlebiła Depleachowi.

 Cóż — bąknął — musi się pamiętać główne zarysy, proszę pana. Zwłaszcza, jeżeli w grę wchodzi najwyższy wymiar kary. No, i rzecz prosta, proces pani Crale był szeroko komentowany przez całą prasę. Sprawy miłosne i w ogóle. Dziewczyna zamieszana w tę historię była bardzo oryginalnym typem. Wyrafinowana, twarda sztuka.

 Proszę mi wybaczyć moją zbytnią może natarczywość, ale chciałbym jeszcze raz usłyszeć od pana, że pan nie miał nigdy wątpliwości co do winy Karoliny Crale — spytał Poirot.

Depleach wzruszył ramionami.

 Mówiąc szczerze, jak mężczyzna z mężczyzną — sądzę, że nie można mieć co do tego wątpliwości. Tak, jestem pewien, że była winna.

 A jakie były przeciwko niej konkretne dowody?

 Niesłychanie obciążające. A więc przede wszystkim — pobudki. Państwo Crale od wielu lat żyli ze sobą jak pies z kotem. Nieustanne kłótnie i awantury. Crale wiecznie miał jakieś miłostki. Taki już był. Ona, na ogół biorąc, nieźle to znosiła. Wiele mu wybaczała, kładąc te wybryki na karb jego artystycznego temperamentu. A trzeba przyznać, że był z niego naprawdę pierwszorzędny malarz. Jego obrazy wzrosły potem niesłychanie w cenie. Osobiście nie przepadam za tym rodzajem malarstwa — wszystko brzydkie, brutalne, ale dobre, niewątpliwie dobre. No więc, jak już mówiłem, były tam od czasu do czasu nieporozumienia na tle kobiet. Pani Crale nie należała do tych żon, co to cierpią i milczą. W rezultacie stałe kłótnie i awantury. W końcu jednak zawsze do niej wracał, a wszystkie miłostki, prędzej czy później, mijały. Ale ta ostatnia historia była trochę innego rodzaju, widzi pan. Chodziło o młodą dziewczynę, zaledwie dwudziestoletnią. Nazywała się Elza Greer i była jedyną córką jakiegoś bogatego przedsiębiorcy z Yorkshire. Posiadała znaczny majątek i była osóbką bardzo zdecydowaną. Wiedziała, czego chce. A chciała Amyasa Crale’a. Namówiła go, żeby malował jej portret, chociaż z zasady nie był portrecistą i nie robił takich banalnych portretów pań z towarzystwa, zatytułowanych: „Pani Iks Ypsylon w różowej sukni i perłach”, ale malował akty. Wątpię, czy kobiety chętnie mu pozowały, bo ich nie oszczędzał. Zdecydował się jednak namalować portret panny Greer i skończyło się na tym, że zakochał się po uszy. Miał już wtedy pod czterdziestkę i był od dawna żonaty. Dojrzał więc całkowicie do tego, żeby zgłupieć dla jakiejś smarkuli. Była nią właśnie Elza Greer. Szalał za nią i postanowił uzyskać rozwód i ożenić się z Elzą. Ale Karolina nie miała zamiaru dać mu rozwodu. Groziła mu zemstą. Dwie osoby słyszały, jak mu groziła, że jeżeli nie zerwie z tą dziewczyną, to go zabije. A mówiła to nie na żarty! W przeddzień katastrofy byli na herbacie u sąsiada, pana Blake’a. Pan Blake zabawiał się zbieraniem ziół i fabrykowaniem domowych leków. Między jego różnymi naparami ziołowymi była także cykuta, wyciąg z szaleju. Przy herbacie rozmawiano o tej roślinie i jej trujących właściwościach.

Nazajutrz Blake zauważył, że z jego butelki z cykutą ubyła prawie połowa. Przeraził się oczywiście. Butelkę z resztkami cykuty znaleziono później w pokoju pani Crale, ukrytą na dnie szuflady.

Herkules Poirot poruszył się niespokojnie.

 Mógł ją tam podrzucić ktoś inny.

 Och! Przyznała się policji, że to ona ukradła truciznę. Bardzo nierozsądnie, rzecz prosta, ale wtedy nie miała jeszcze adwokata, który by nią pokierował. Kiedy ją zapytano, szczerze przyznała, że to ona zabrała truciznę.

 W jakim celu?

 Twierdziła, że chciała odebrać sobie życie. Nie potrafiła wytłumaczyć, jak to się stało, że butelka była prawie pusta i dlaczego nie wykryto na niej żadnych innych odcisków palców, prócz jej własnych. To był dowód bardzo obciążający. Dopuszczała fakt, że Amyas Crale popełnił samobójstwo. Ale gdyby był zażył cykuty z butelki ukrytej w jej pokoju, to przecież byłyby na niej także odciski i jego palców.

 Słyszałem, że truciznę podano mu w piwie?

 Tak jest. Pani Crale sama wyjęła butelkę z lodówki i zaniosła ją własnoręcznie do ogrodu, gdzie Amyas malował. Nalała piwa do szklanki i przyglądała się, jak pił. Wszyscy poszli potem na lunch, zostawiając go samego w ogrodzie. Crale często nie przychodził na posiłki, kiedy był zajęty pracą. Potem pani Crale i guwernantka znalazły go w ogrodzie. Już nie żył. Według jej opowiadania, w piwie, które mu nalała, nie było nic szkodliwego. Naszą teorią natomiast było, że Crale poczuł nagle tak głębokie wyrzuty sumienia, że sam wlał sobie truciznę. Wszystko, oczywiście, dyrdymałki. On nie był tego rodzaju typem, a odciski palców zupełnie ją pogrążyły.

 Czy znaleziono na butelce odciski jej palców?

 Nie, nie znaleziono. Znaleziono jedynie jego odciski, które zresztą były sfabrykowane. Trzeba bowiem panu wiedzieć, że guwernantka poszła wezwać doktora, a pani Crale tymczasem została przy zwłokach. I wtedy właśnie musiała zetrzeć odciski swoich palców z butelki i szklanki i przycisnąć w to miejsce jego palce. Udawała, widzi pan, że nie miała nawet w ręku butelki z piwem. No, ale to się na nic nie zdało. Stary prokurator Rudolph miał z tym niezłą zabawę. Przeprowadził na sali sądowej doświadczenie dowodzące niezbicie, że nikt nie byłby w stanie trzymać butelki w tej pozycji! Rzecz prosta, że usiłowaliśmy dowieść za wszelką cenę, że to możliwe, że w chwili agonii ręce Crale’a mogły się w ten sposób wykręcić. Ale mówiąc szczerze, nasze argumenty były niezbyt przekonujące.

 Widocznie cykutę wlano do piwa, zanim pani Crale zaniosła butelkę do ogrodu — zauważył Poirot.

 W butelce nie było śladów trucizny. Jedynie w szklance.

Depleach umilkł. Jego szeroka, przystojna twarz zmieniła się nagle. Gwałtownym ruchem odwrócił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin