Paukszta Eugeniusz - Noc jak dzień.rtf

(1528 KB) Pobierz
Eugeniusz Paukszta, Noc jak dzień,

EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

 

 

Noc jak dzień

1955


I

 

Przyszły przed kwadransem, gdy w budynku poznańskiego Liceum Pedagogicznego było jeszcze zupełnie cicho. Pomrukując, woźny wskazał kierunek. Długim korytarzem, a potem wygodnymi schodami dostały się na piętro. Dziewczęta mocno trzymały się ramienia czarno ubranej kobiety.

Kralówna skierowała spojrzenie w stronę okien, potem spytała:

- Tu jest bardzo jasno, prawda?

- Tak, tak, dziecko...

Stanęły we framudze okiennej, nie opodal gabinetu dyrektora szkoły. Starsza pani w staromodnych bucikach, nerwowym ruchem dłoni poprawiając niemodny kapelusz, rozglądała się po długim korytarzu.

Skończyła się niedawna cisza. Szkołę zapełnił gwar, zewsząd dobiegały rozmowy, śmiech odbijał się echem od ścian.

Dziewczęta ścisnęły się za ręce.

- Boję się... czy nie będziemy znowu czekały tyle godzin co wczoraj.

Towarzysząca im kobieta dostrzegła woźnego idącego dostojnym krokiem.

- Proszę pana, czy dyrektor już przyszedł?

- Jeszcze nie. Na swój czas przyjdzie - odpowiedział burkliwie.

Informacja ta nie uspokoiła starszej pani. Zagadnęła przebiegającą obok małą dziewczynkę:

- Panienka nie wie, czy pan dyrektor już przyszedł?

Dziewczynka zatrzymała się.

- Ja nie wiem, nie widziałam jeszcze pana dyrektora...

Dostrzegła dziewczęta pod oknem. Na twarzy jej odmalowało się zdumienie. Poszła wolno, wciąż oglądając się.

W hałaśliwy gwar wypełniający budynek wbił się dźwięk dzwonka. Starsza pani westchnęła. Z rezygnacją oparła się o parapet okienny.

- Ciociu, czy to już lekcje? Tak.

- A my? Znowu na korytarzu?

- Nic, nic, zaraz przyjdzie dyrektor. Zaprowadzi was do klasy.

- Wiesz, Janka, ja się boję. Ja chyba nie dam rady...

Przyjaciółka nie odpowiedziała. Uwagę jej zwróciły szybkie i ciężkie kroki zdążające w kierunku gabinetu dyrektorskiego. Ciotka oderwała się od okna, zabiegła drogę pulchnemu człowiekowi w nowych butach na grubej podeszwie.

- Jesteśmy, panie dyrektorze.

- Widzę, widzę... Proszę. - Wsuwał klucz w zamek, zatrzymał się jednak. - Przejdźmy lepiej do pokoju nauczycielskiego. Proszę. - Głos miał gruby, mówił głośno, dobitnie.

Ciotka wzięła dziewczęta pod ręce. Przytuliły się do niej, jakby szukać chciały opieki przed tym grubym, niechętnym głosem.

- Proszę siadać.

Zapadło milczenie. Przerywał je skrzyp posadzki pod mocnymi krokami dyrektora. Dziewczęta wodziły głowami za ich odgłosem. Dyrektor nagle zatrzymał się.

- Trwacie więc przy swoim zamiarze? Nie przekonały was moje wczorajsze słowa, że wśród widzących nie dacie sobie rady? Przecież to prosty nonsens! - Z niechęcią wzruszył ramionami.

Starsza pani poruszyła się nerwowo.

- Panie dyrektorze. Wielu z nich wspaniale sobie poradziło. Dlaczego one mają być gorsze?

- Możliwe... Ja nie rokuję jednak nadziei. Ministerstwo bodaj też tak uważa, przyjęcie traktuje jedynie warunkowo.

Ktoś wszedł do pokoju. Dziewczęta odruchowo zwróciły głowy w stronę drzwi. Znowu zabrzmiał gruby, krzykliwy glos dyrektora:

- Dzień dobry, kolego. Poproszę tutaj. To nasze nowe uczennice - niewidome. Mówiłem wczoraj kolegom o tym wypadku. Przyjmujemy je na okres próbny - położył na tym słowie specjalny nacisk. - Może pan kolega zechce zaopiekować się nimi i zaprowadzić je do klasy. Ja później też tam zajrzę, mam jeszcze parę telefonów do załatwienia. Hm, hm - chrząknął spoglądając na starszą kobietę. - Tak, a pani pozwoli ze mną.

Wyszli we dwójkę.

- Dzień dobry paniom - odezwał się profesor.

- Dzień dobry - odpowiedziały cicho.

Niepewnie podniosły się z krzeseł. Trzymały się za ręce. Kralówna, mająca lepszą orientację, skierowała się w stronę jego głosu.

- Proszę - usłyszała tuż obok siebie.

Musi być młody - pomyślała - ale jak on chce, abyśmy poszły? Same?

Kilka chwil stali tak nie opodal siebie. Profesor czuł się nieswojo, nie wiedział, co powinien uczynić. Kralówna zdecydowała się pierwsza. Wyciągniętą dłonią dotknęła profesora. Chwyciła go mocno za ramię. Drugą ręką przygarnęła do siebie towarzyszkę, czuła, że Bronowska drży.

Profesor szedł przez korytarz szybkim, nierównym krokiem. Zatrzymali się, nacisnął klamkę, zawahał się. Jakże ma wchodzić z uczennicą przytuloną do jego ramienia?

Krótki rumor przy wstawaniu z ławek zamienił się w nagłą, zdumioną ciszę, przebiegły ledwo słyszalne szepty:

- Niewidome, niewidome...

- Panie kolego, przyprowadziłem nowe uczennice. - Speszony, zaczerwieniony historyk rad był pozbyć się już swoich towarzyszek.

Przyrodnik przypatrywał się na przemian to koledze, to dziewczętom. Wreszcie wykrztusił:

- Więc to jednak naprawdę? - Opanował się zaraz. - No tak, dziękuję panu koledze. Proszę, siadajcie.

Stały na tym samym miejscu.

- Tam, tam jest wolna ławka - dodał przyrodnik; w tej samej chwili pojął, że palnął głupstwo i z zażenowaniem opuścił dłoń.

Ale już koleżanki chwyciły niewidome, prowadziły je do ostatniej ławki, nieumiejętnie pomagały przy siadaniu.

Nie od razu rozpoczął się przerwany wykład. Uwaga klasy była rozproszona. Dziewczęta oglądały się na nowe towarzyszki. Ciche szepty nie ustawały. Wciąż te same słowa dobiegały do uszu dziewcząt:

- Niewidome, niewidome...

W mocnym uścisku trzymała Bronowska pod ławką rękę przyjaciółki. Obu im potrzebna była świadomość wzajemnej obecności. Czuła, że palce Kralówny są suche i zimne jak lód. Jej dłoń mokra była od potu i rozgrzana.

Przeciągnęła ręką po włosach. Pamiętała jeszcze z dzieciństwa ich ciemny brąz. Lekki uśmiech przewinął się w tej samej chwili po wąskich jej wargach, usłyszała bowiem szept płynący gdzieś z bliska:

- Piękne warkocze. Czy ona sama je splata? Chyba nie... Starała się skupić uwagę na słowach nauczyciela. W ogólnym zarysie zaznajamiał z tegorocznym programem swojego przedmiotu. Zupełnie nie mogła uważać na te słowa wypowiadane jednostajnym, matowym głosem. Marszczyła czoło, zaciskała prawą dłoń na brzegu ławki. Nie pomagało. Płynący zza otwartych okien szum drzew przywiódł jej na pamięć stare kasztany w Owińskach. Spędziła tam blisko pięć lat, głęboko przywiązała się do starych murów poklasztornych. Tam czuła się pewna, nie trwożyli jej nauczyciele, przeważnie zresztą też niewidomi, zżyta była ze środowiskiem. Tutaj wszystko zdawało się jakieś obce. Przerażała ją myśl o dyrektorze w skrzypiących butach i z grubym głosem. Nie ustępował, upierał się, że niewidome nie poradzą sobie z nauką.

Tak bardzo chciała się uczyć. W Owińskach uważano ją za jedną z najzdolniejszych. Poparto zamiar dalszych studiów. Nie była to łatwa sprawa. Dyrekcja liceum stanowczo się sprzeciwiła. Nie pomogła interwencja Polskiego Związku Niewidomych ani Wydziału Oświaty. Trzeba było długich starań Zarządu Głównego w Ministerstwie; wreszcie po spędzonych w niepewności wakacjach nadeszło zezwolenie... Przyjęte zostały warunkowo.

Przestraszyła się nagle brzemienia odpowiedzialności. To będzie próba nie tylko jej i Kralówny. One dwie reprezentują szerszą sprawę. Jeżeli im się nie powiedzie, utrudnią drogę innym niewidomym pragnącym dalej się uczyć.

Profesor zakończył monotonne informacje. Przechadzał się teraz między rzędami ławek, dowiadywał o nazwiska uczennic, czasem niespodzianie rzucał jakieś pytanie z dziedziny przyrody. Słuchając odpowiedzi uśmiechał się albo niezadowolony mruczał pod nosem.

Obie Janki czuły wyraźnie, że z daleka omija ławkę, w której siedziały. Jakby obawiał się niewidomych dziewcząt.

Kralówna westchnęła głęboko.

Biedna Misia - pomyślała Bronowska o przyjaciółce, nazywanej tak w Owińskach, ponieważ w figurze, w ruchach i w ogóle w sposobie bycia miała wiele z wdzięcznego niedźwiadka.

Wysunąwszy dłoń wyczuła pad pulpitem swą teczkę. Wyjęła z niej tabliczkę brajlowską i kilkanaście arkuszy papieru. Rylec do pisania miała w kieszonce. Chciała notować, zająć się pracą, może to pomogłoby jej lepiej skupić uwagę. Ale widocznie na tej lekcji nie będzie żadnego wykładu. Z westchnieniem ulgi powitała dzwonek. Profesor ulotnił się szybko.

Wszczął się rumor, dziewczęta biegały po klasie, zapoznawały się wzajemnie, oglądały salę, w której spędzić miały cały rok. Tylko koło ławki, na której siedziały obie Janki, nie było nikogo. A przecież czuły wiele par oczu wpatrujących się w nie z uporem.

- Misia, wyjdziemy?

- Nie wiem, czy trafię do drzwi... Może lepiej przesiedźmy przerwę w klasie?

Misia musiała być bardzo zdenerwowana, jeżeli odrzuciła ten projekt. Bronowska wiedziała, jak doskonałą orientację w terenie ma przyjaciółka. Na pewno i tutaj poradziłaby sobie.

- Wyjdźmy, tam może jest ciotka...

- To przyjdzie po nas - powtórzyła z uporem Kralówna.

- Jak się nazywacie? Bo ja jestem Hania Owczarzakówna - zabrzmiał nagle koło nich cienki, dziecinny głosik. - Ja już was dzisiaj widziałam. Stałyście w korytarzu przy oknie razem ze starszą panią.

Przedstawiły się. Kralówna szukała przed sobą dłoni nowej koleżanki, chcąc ją uścisnąć. Tamta pojęła to dopiero po chwili, podsunęła bliżej drobną, malutką rączkę. Sama już wzięła rękę Bronowskiej.

- Czy wy naprawdę nic a nic nie widzicie? To musi być straszne.

- Janka, to znaczy Bronowska, nie widzi zupełnie, ja mam poczucie światła. Wiem sama, że teraz jest dzień. Ale to wszystko. A takie straszne znów nie jest,

Z tupotem podbiegła ku nim inna dziewczynka.

- Słuchajcie, jakaś pani czeka na was i jeden pan z białą laską. On też nie widzi. Czy to wasz ojciec? Chodźcie, chodźcie - pociągnęła Bronowską za rękę.

Janka kurczowo jej się uczepiła. Dziewczynka nie od razu zrozumiała, czemu niewidoma koleżanka chwyta ją tak mocno pod ramię. Prowadziła nieumiejętnie, Bronowską parę razy uderzyła się boleśnie o kanty ławek. Z tyłu szła Misia kierowana przez Owczarzakównę.

Zastanawiały się, kim może być niewidomy mężczyzna. Nie spodziewały się nikogo...

- Są nasze dziewczynki, panie Maleszka - zabrzmiał tuż obok głos ciotki.

- Prezes - odsapnęła z ulgą Misia, serdecznie ściskając grube palce niewidomego mężczyzny.

- Przyszedłem was odwiedzić. Jakże tam poszło pierwszego dnia? Co? - dopytywał się, szeleścił papierem. - Przyniosłem wam w prezencie od Związku po trzy kilo brajlowskiego papieru. Postaramy się, aby go nie zabrakło i nadal. Tylko uczcie się dobrze, dziewuchy, wstydu nam nie przynieście. Przecie nie na próżno użeraliśmy się o was z tymi urwipołciami, co jeszcze nie rozumieją, że niewidomy to także człowiek i ma prawo do nauki... - Wyciągnął rękę, z szorstką serdecznością gładził po głowie jedną z dziewczynek.

- Nic jeszcze nie wiemy. Była tylko jedna lekcja - szepnęła Bronowską.

- Ten pan dyrektor znowu się gniewał...

- Nic, Misia, nie bój się dyrektora. Abyś się dobrze uczyła, to i dziesięciu takich nic wam nie zrobi. Tylko się nie dać, dziewuchy, tylko się nie dać, pieska niebieska. Nie dyrektor, ale nasze państwo was uczy, pamiętajcie.

Głos jego brzmiał stanowczo. Nabrały otuchy. Maleszka ma rację, mądry człowiek... Nie, nie dadzą się, przyłożą się do nauki, aby nie zawstydzić swych opiekunów.

- Gdzie siedzicie? Ławki wygodne? - Był bardzo przejęty, chciał wiedzieć o każdym drobiazgu. - Za jakiś czas poproszę o pozwolenie, przyjdę na lekcję posłuchać, jak wam idzie. Tylko głowa do góry, dziewuchy, głowa do góry. - Zastanowił się. - A w ostatniej ławce dla was nie miejsce. Tam możecie źle słyszeć... Tak, tak...

Przenikliwy terkot dzwonka.

- No, to bywajcie, dziewuchy, bywajcie! - poklepał jedną i drugą po ramieniu. - Tylko się nie dać! Głowa do góry! - mówił to serdecznie i z troską. Wiedział najlepiej, ile starań kosztowało przyjęcie ich do liceum.

Ciotka odprowadziła je do drzwi klasy. Tam niewidomymi zaopiekowały się koleżanki, niezmiernie ciekawe, jak te ślepe będą się razem z nimi uczyły.

Wszedł nauczyciel. W klasie ucichło. W chwilę potem drzwi znów się otwarły, wśród dziewcząt przeleciał cichy szept:

- Dyrektor.

Janki poznały go od razu po ciężkim kroku i skrzypieniu butów. A gruby głos zapamiętały na zawsze. Zwracał się właśnie do klasy, mówiąc z wyraźnym rozdrażnieniem.

- Razem z wami, dziewczynki, rozpoczynają naukę Bronowska i Kralówna, niewidome. Pamiętajcie, żebyście odnosiły się do nich właściwie - urwał. - Kralówna, Bronowska, wstańcie! - zawołał podnosząc głos.

Wstały posłusznie ze swoich miejsc.

- Chodźcie tutaj, będziecie siedziały w pierwszej ławce... Niepewne, wysunęły się do przejścia między ławkami. Potknęły się, przelękłe, drżące, nie potrafiły wyczuć kierunku.

- Zawsze tak będzie... - sarkał głośno dyrektor.

Historyk, który prowadził kolejną lekcję, podbiegł do dziewczynek z pomocą. Ostrożnie przeprowadził je do pierwszej ławki, pomógł usiąść, z odrobiną urazy spojrzał na zwierzchnika.

Dyrektor postał jeszcze chwilę, skrzypiąc butami przeszedł ciężko wzdłuż katedry, wreszcie burknąwszy do widzenia, opuścił klasę. Nastrój natychmiast zelżał. Niewidome poczuły zwrócone na sobie dziesiątki par oczu. Któraś z uczennic chlipnęła cicho. Bronowska drżała. Misia łagodnie gładziła ją po spoconej dłoni.

Młody historyk rozpoczął pierwsze zdania wykładu. Po chwili przerwał, coś sobie przypominając:

- Umówimy się, że będziemy robić z każdej lekcji dokładne notatki.

Zaszeleściły wyjmowane i rozkładane zeszyty. Janki również sięgnęły do swych teczek, wydobyły brajlowskie tabliczki, włożyły w nie arkusze sztywnego papieru. Rylce cichutko zadzwoniły o metal. Z jakimś szczególnym wzruszeniem wpisały datę u góry arkusza: 2 września 1951 roku. Dzień ten miał zadecydować o ich przyszłych losach. Notowały opanowanym jeszcze w Owińskach skrótowym systemem znakowań brajlem. Ocierające się o metal tabliczek rylce pukały głośno przy wyciskaniu każdego punktu.

Janka Bronowska swoim zwyczajem wysunęła koniuszek języka, starała się nie uronić ani słowa z tego, co najważniejsze. Początkowo wydało jej się, że profesor mówi za szybko. Serce zatrzepotało lękiem, że nie nadąży notować. Po paru minutach spostrzegła z ulgą, że radzi sobie dobrze, nie zostaje w tyle za tokiem wykładu. Obok siebie słyszała pukanie rylca Misi.

A inne? - Zdumiała się, że nie słyszy, aby pozostałe koleżanki także notowały. - Dlaczego nie piszą? Zamarła w osłupieniu, nachyliła się do Misi pragnąc zapytać ją o przyczynę, gdy nagle uświadomiła sobie, że przecież tamtym nie potrzeba brajla, że zwyczajnie, jak wszyscy widzący, zapisują swoje uwagi ołówkiem. Z politowaniem nad samą sobą potrząsnęła głową, wróciła do przerwanej pracy.

Z każdą minutą czuła się pewniej. Daje sobie radę. Z pierwszej próby wychodzi zwycięsko. Tak samo musi pójść dalej. Nie ugnie się, nie cofnie.

Z ostrym pukaniem przesuwały się rylce przez klatki tabliczki.

 

Pracowniczki biura oddziału Polskiego Związku Niewidomych w najlepsze zabawiały się rozmową, gdy skrzypnęły drzwi wejściowe z ulicy, a potem w przyległej sali rozległy się kroki i charakterystyczne szuranie.

- Prezes idzie - szepnęła jedna z urzędniczek. - Poznaje go zawsze, bo posuwa się nie powoli jak inni, ale idzie prosto, ciągnąc laskę.

Zaterkotała maszyna, zaszeleściły przekładane akta. Maleszka zatrzymał się w progu. Zerknęły na niego. Nasłuchiwał przez chwilę, potem pewnie podszedł do biurka sekretarki.

- Było coś nowego?

- Nie, panie prezesie. Tylko telefon ze szczotkami, że znów mają kłopot z surowcem. Grozi im przestój. Prosili o interwencję.

- Zawsze to samo. Pieska niebieska! Że też Jaglarz sam nie może się o to postarać. Poczciwy chłop, ale fujara... - Wymacał krzesło, usiadł. - Inna sprawa, że zaopatrzenie spółdzielczości w ogóle szwankuje. I jak tu wykonywać normy? - Zatroskany, podparł czoło rękami.

- Aha, jeszcze nadeszły z Warszawy nowe książki brajlowskie. Trzy paczki.

- To dobrze. To dobrze - ucieszył się. - Ciekawe?

- Nie wiem, panie prezesie. Nie rozpakowałyśmy jeszcze. Telefonowałam do pana Kupczyka, ma przyjść wieczorem... Zapomniałabym zupełnie, pan Malinowski czeka w świetlicy.

- Proszę go poprosić do mego pokoju. - Podniósł się, zmarszczył czoło, coś sobie przypomniał: - Trzeba kupić nowe słomianki. Tamte już do niczego.

- Dwa tygodnie dopiero, jak je kupiłam. Słabe są, rozsypują się w strzępy.

- Tak. Zdaje się, że będę musiał sam zrobić kilka sztuk. Żyłem z tego w czasie okupacji... Czy sprawozdanie już pani przepisała? - zwrócił się niespodziewanie do maszynistki.

- Nie jeszcze, ale zaraz skończę, panie prezesie.

- Niech się pani pośpieszy. Co pani robiła przez ten czas, gdy mnie nie było? Ja nie widzę, ale potrafię się zorientować, kiedy ktoś zaniedbuje pracę.

Poszedł do swojego pokoju. Maszynistka pokazała mu język. Przecież nie widzi...

Maleszka usadowił się za stołem w małym pokoiku, z napisem na drzwiach: Prezes. Przeciągnął ręką po stole, potarł o siebie palce.

- Znowu kurz. Bałagan w naszym biurze. Już ja to bractwo nauczę pracować - zamruczał gniewnie. - Proszę! - krzyknął słysząc pukanie. - Kto tam?

- Czy można? My tu z Kowalczykiem razem... - odezwał się ostry, niemiły dyszkant kobiecy.

- Kowalczyk? To dobrze, dobrze, mam z wami, moi drodzy, do pogadania. - Uścisnął szukającą go miękką dłoń. - Ej, bracie, pieska niebieska, nie możesz się nawet nauczyć podawania ręki po ludzku? No, o co chodzi?

- Ja tego, ech, bo żyć ciężko, tego... - bąkał niestary jeszcze mężczyzna, skulony, jakby w nieustannej bojaźni. Dłonią pocierał rękaw, który w tym miejscu nabrał już tłustego połysku. Urwał, zająknął się kilka razy, na wychudzonej twarzy pojawił się - wyraz cierpienia.

- No, śmiało, chłopie, przecież cię nie zjem. Żyć ciężko? Czekaj, może znajdziemy radę.

- Może ja powiem, panie prezesie. Taka sprawa, że u nas bieda. Ubranie Kazkowi się rozsypało, o, niech pan prezes zobaczy, jakie to szmaty - chwyciła dłoń Maleszki, chudymi palcami powiodła nią po obszarpanych rękawach.

- Bo ja tego, ech, tego, chciałem o zasiłek prosić - z nagłym przypływem odwagi wybąkał Kowalczyk. - Z renty przecież nie idzie wyżyć, a na przyodziewek to już żadną miarą nie starczy. Tego, ech... - znów się zająknął.

- Tak, zasiłku jakiego chcemy się dopraszać dla niego, sieroty - podtrzymała niewidomego kobieta.

Maleszka czuł, jak mu krew uderza do głowy. Zacisnął dłonie na stole, wycedził przez zęby:

- Wiecie co, Kowalczyk? Ja bym chętnie z wami dłużej pogadał i o tej zapomodze, i o innych sprawach. Chcę wam pomóc, pieska niebieska - zakończył mocniej, czując w ruchach tamtego jakieś wahanie i niepokój.

- Ja tego, ech, zawsze.

- Ale tak w cztery oczy! - powiedział z naciskiem.

- A czemu to, panie prezesie? Może przeciw nam zechce pan Kazka buntować? Znamy już, jak to jest w waszym Związku, znamy... Chodź, Kazek, pójdziemy lepiej, nie nam tu co szukać...

- Ech, tego, ja...

- Zostańcie, Kowalczyk, dobrze radzę!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin