Barker Clive - Zakazany.doc

(219 KB) Pobierz
Clive Barker Zakazany

 

Clive Barker

„Zakazany”

 

Opowiadanie „Zakazany” znajduje się również w 5 części „Księgi Krwi” pod tym samym tytułem.                                                                                                             Pinhead

Przełożył: Sławomir Dymczyk

 

Podobnie jak piękno budowy klasycznej tragedii nic a nic nie obchodzi ludzi w niej cierpiących, tak oglądana z lotu ptaka dosko­nałość kształtów osiedla Spector Street była obojętna jego miesz­kańcom. Mało co przykuwało wzrok albo pobudzało wyobraźnię spacerujących ponurymi kanionami, przechodzących mrocznymi uliczkami od jednego szarego betonowego sześcianu do następnego. Te kilka młodych drzewek, które posadzono na skwerkach, już dawno zostało okaleczone i wyrwane. Trawie, choć wybujałej, sta­nowczo zbywało na soczystej zieleni.

Bez wątpienia to osiedle oraz dwa sąsiednie były niegdyś ma­rzeniem każdego architekta. Bez wątpienia urbaniści szlochali ze szczęścia nad projektem, który upychał trzysta trzydzieści sześć osób na hektarze powierzchni i jeszcze mógł poszczycić się placem zabaw dla dzieci. Z pewnością przy budowie Spector Street zbito niejedną fortunę i wielu pozyskało sławę, a na jego otwarciu mó­wiono, iż stanie się wzorcem, według którego wznoszone będą wszystkie przyszłe osiedla. Lecz planiści - wypłakawszy łzy, skoń­czywszy przemowy - zostawili osiedle samemu sobie; architekci mieszkali w odrestaurowanych gregoriańskich kamienicach po dru­giej strome miasta i pewnie nigdy nie postawili tutaj stopy.

A nawet gdyby tak się stało, nie popsułoby im samopoczucia zdewastowanie osiedla. Ich dzieło (mieli prawo argumentować) by­ło równie piękne, co zwykle: kształty niezrównanie dokładne, pro­porcje doskonale wyliczone. To ludzie zniszczyli Spector Street. Co do tego nie było dwóch zdań. Helen rzadko widywała w mieście równie doszczętnie zdewastowane miejsca. Lampy zostały potłu­czone, a parkany ogródków leżały na ziemi. Samochody - z których uprzednio usunięto silniki i koła, a następnie spalono nadwozia -stały blokując wjazdy do garaży. W jednym z podwórek trzy czy cztery mieszkania na parterze strawił doszczętnie ogień, a ich okna i drzwi zabito deskami oraz pogiętymi, metalowymi okiennicami.

Jednak dużo bardziej intrygujące były graffiti. Właśnie aby je obejrzeć Helen przyszła tutaj, zachęcona opowieścią Archiego i - trzeba przyznać - nie czuła się rozczarowana. Trudno było uwie­rzyć, oglądając całe mnóstwo różnorakich rysunków, imion, prze­kleństw i haseł, które wyskrobano i wymalowano szprejem na każdej dostępnej cegle, iż Spector Street liczy sobie zaledwie trzy i pół roku. Ściany, swego czasu tak dziewicze, teraz były niemiło­siernie pobazgrane, tak, że Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszcza­nia nie mogło nawet marzyć o doprowadzeniu ich do pierwotnego stanu. Warstwa wapna, która miałaby pokryć tę kakofonię obrazów, dostarczyłaby jedynie „pisarzom" świeżego i daleko bardziej nęcą­cego podłoża dla zaznaczenia swojej obecności.

Helen była w siódmym niebie. W którąkolwiek stronę by się obróciła, wszędzie widać było nowe materiały do jej pracy dyplo­mowej: „Graffiti - symptomy miejskiej rozpaczy". Był to problem, który łączył oba jej najbardziej ulubione przedmioty - socjologię i estetykę. Spacerując po osiedlu, zaczęła się zastanawiać, czy z te­go zagadnienia, obok pracy, magisterskiej, nie powstanie również książka. Chodziła od podwórka do podwórka, zapisując całe mnós­two co bardziej interesujących bazgrołów i notując ich położenie. Następnie cofnęła się do samochodu po aparat oraz statyw i wróciła w najciekawsze miejsca, aby sporządzić fotograficzną dokumenta­cję ścian.

Zajęcie przyprawiało o dreszcze. Nie była profesjonalnym fo­tografem, a po późnopaździemikowym niebie chmury pędziły w najlepsze, nieustannie zmieniając natężenie światła padającego na cegły. Podczas gdy mordowała się z ustawieniem właściwego czasu naświetlania, aby skompensować ciągłe zmiany oświetlenia, jej palce stawały się coraz sztywniejsze, cierpliwość coraz to mniej­sza. Lecz nie poddawała się mimo wszystko, pchana próżną ciekawością przechodnia. Tyle jeszcze zostało do utrwalenia. Przy­pominała sobie ciągle, że obecne niewygody zwrócą się z nawiązką, kiedy pokaże zdjęcia Trevorowi, którego sceptycyzm co do sensowności projektu widoczny był doskonale od samego początku.

- Napisy na ścianach? - powtórzył uśmiechając się półgębkiem, w ten swój irytujący sposób. - To już było setki razy.

Oczywiście to prawda, jakkolwiek nie do końca. Rzecz jasna na temat graffiti napisano uczone dzieła nafaszerowane socjologicz­nym żargonem w stylu: „urbanistyczna alienacja" czy „kulturalna dyskryminacja". Lecz Helen pochlebiała sobie, iż odnajdzie pośród tych bazgrołów coś, co umknęło uwadze poprzednich badaczy: może jakąś prawidłowość, której mogłaby użyć jako osi dla swej pracy. Jedynie energiczne katalogowanie i porównywanie zwrotów oraz rysunków mogło ujawnić taką zależność. I stąd właśnie waga tych fotografii. Tyle rąk odcisnęło tu swe piętno; tyle umysłów pozostawiło tu swe, niejednokrotnie banalne, znaki. Gdyby potrafi­ła odnaleźć jakiś wzorzec, jakiś dominujący motyw, praca spotkała­by się z prawdziwym zainteresowaniem. A tym samym i jej autorka.

- Co robisz? - spytał głos dobiegający zza pleców. Obróciwszy się, porzucając spekulacje, ujrzała młodą kobietę z wózkiem stojącym na chodniku za nią. Wygląda na zmęczoną - pomyślała Helen i zatrzęsła się z zimna. Dziecko w spacerówce pła­kało cicho, brudnymi palcami ściskając kurczowo pomarańczowe­go lizaka i rozpakowaną tabliczkę czekolady. Brązowa masa i resztki galaretek znaczyły przód jego kurteczki.

Helen posłała kobiecie wątły uśmiech; tamta wyglądała, jakby bardzo go potrzebowała.

- Fotografuję ściany - odparła, jakkolwiek było z pewnością całkiem oczywiste co robi.

Kobieta - może mieć najwyżej dwudziestkę, zawyrokowała He­len - zapytała: - To znaczy te świństwa?

- Napisy i rysunki - wyjaśniła Helen. A potem dodała - tak, te świństwa.

- Jesteś z zarządu osiedla?

- Nie, z uniwersytetu.

- Okropność - rzekła kobieta. - Sposób w jaki to robią, I to nie tylko dzieciaki.

- Nie?

- Dorośli faceci. Dorośli też. Gówno ich wszystko obchodzi. Robią to w biały dzień. Można ich zobaczyć... w biały dzień.

Spojrzała na dziecko, które ostrzyło swego lizaka o ziemię. -Kerry ! - upomniała go, lecz chłopczyk nie zwracał na nią uwagi.

- Chcą to wszystko zamalować? - spytała.

- Nie mam pojęcia - odparła Helen i wyjaśniła ponownie: -Jestem z uniwersytetu.

- Och! - zdziwiła się kobieta, jak gdyby usłyszała coś nowego.

- Więc nie masz nic wspólnego z Zarządem ?

- Nie.

- Niektóre są wulgarne, co? Naprawdę okropne. Gdy na nie patrzę, czuję się zakłopotana.

Helen potaknęła, rzucając okiem na chłopczyka w spacerówce. Kerry postanowił przezornie włożyć sobie lizaka do ucha.

- Przestań! - rozkazała matka i pochyliła się, aby dać mu po łapkach. Klaps, w istocie bezbolesny, pobudził dzieciaka do płaczu. Helen skorzystała z okazji i zajęła się na powrót zdjęciami. Jednak kobieta nadal miała ochotę na pogawędkę.

- Można się na nie natknąć nie tylko na zewnątrz - powiedziała.

- Przepraszam? - spytała Helen.

- Włamują się do pustych mieszkań. Zarząd próbował je jakoś zabezpieczać, ale nic z tego nie wyszło. Włamują się i tak. Używają ich jako toalet i wypisują te świństwa na ścianach. Rozpalają również ogniska. Potem nikt już nie może się do takiego mieszkania wprowadzić.

Opis pobudził ciekawość Helen. Czy graffiti na wewnętrznych ścianach różnią się zasadniczo od tych tutaj? Zagadnienie było na pewno warte sprawdzenia.

- Znasz takie miejsca gdzieś tu w pobliżu?

- To znaczy puste mieszkania?

- Z graffiti.

- Zaraz koło nas jest jedno czy dwa - przypomniała sobie kobie­ta. - Mieszkam na Butfs Court.

- Może mogłabyś mi je pokazać? - spytała Helen. Kobieta wzruszyła ramionami. - A tak w ogóle nazywam się Helen Buchanan.

- Anne-Marie - zrewanżowała się tamta.

- Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś mogła zaprowadzić mnie do jednego z tych pustych mieszkań.

Anne-Marie była nieco zbita z tropu entuzjazmem Helen i wcale nie usiłowała tego kryć. Ponownie wzruszyła ramionami i powie­działa: - Nie ma tam zbyt wiele do oglądania. Po prostu jeszcze trochę takich samych bazgrołów.

Helen zebrała swój sprzęt i ruszyły razem, ramię w ramię, przez skrzyżowanie dzielące dwa sąsiednie skwery. Choć osiedle było niskie - budynki liczyły najwyżej pięć pięter - wszystkie bloki razem wzięte sprawiały upiorne, klaustrofobiczne wrażenie. Uliczki i klatki schodowe stanowiły marzenie każdego bandyty: mnóstwo ślepych zaułków i kiepsko oświetlonych alejek. Zsypy na śmieci -kominy, do których mieszkańcy górnych pięter mogą wrzucać torby z odpadkami - dawno już zostały zabetonowane, z uwagi na łat­wość z jaką wzniecał się w nich ogień. Teraz plastikowe torby ze śmieciami piętrzyły się na uliczkach. Wiele rozdartych zostało przez bezpańskie psy, a zawartość rozrzucona po ziemi. Zapach, mimo chłodnej pory, był bardzo nieprzyjemny. W środku lata musi być nie do wytrzymania.

- Mieszkam tam po drugiej stronie - wyjaśniła Anne-Marie, wskazując na jedno z mieszkań. - To tamto z żółtymi drzwiami. -Potem pokazała przeciwną stronę podwórza. - Piąte albo szóste mieszkanie od końca - wyjaśniła. - Dwa z nich zwolniły się. Będzie już parę ładnych tygodni. Jedna z rodzin przeprowadziła się na Ruskin Court; druga czmychnęła w środku nocy.

To rzekłszy obróciła się plecami do Helen i pchnęła chodnikiem wokół skweru wózek z Kerrym, który właśnie pochłonięty był zli­zywaniem śliny z lizaka.

- Dziękuję - zawołała za nią Helen. Anne-Marie obróciła się na chwilę, lecz nie odpowiedziała. Z rosnącym zaciekawieniem, Helen ruszyła wzdłuż rzędu położonych na parterze mieszkanek. Wiele, choć zamieszkanych, wcale nie sprawiało takiego wrażenia. Zasło­ny w oknach były szczelnie zaciągnięte. Na schodkach nie stały butelki po mleku, nie było też zabawek porzuconych w pośpiechu przez dzieci. Właściwie żadnych śladów życia. Graffiti było jednak więcej i, co szokujące, zostały powypisywane szprejem na drzwiach zajętych mieszkań. Poświęciła im tylko przelotne spojrzenie. Po części dlatego, iż obawiała się, aby któreś z drzwi nie otworzyły się kiedy ona będzie oglądała obsceniczne rysunki. Główną jednak przyczyną pośpiechu była chęć ujrzenia, co za rewelacje mogły kryć się w tamtych pustych mieszkaniach.

Na progu numeru czternastego powitał ją przykry odór uryny -zarówno tej świeżej jak i nieco zastałej - pod którym wyczuć było można zapach spalonej farby i plastiku. Wahała się przez pełne dziesięć sekund, rozważając czy wejście do mieszkania będzie rozsądnym posunięciem. Osiedle za jej plecami stanowiło nieza­przeczalnie obce terytorium, tkwiące samotnie we własnym niesz­częściu. Pomieszczenia, które leżały przed nią, były dwakroć straszniejsze: mroczny labirynt, z trudem dający się przeniknąć wzrokiem. Lecz gdy odwaga zawiodła, pomyślała o Trevorze. I o tym jaką cholerną przyjemnością byłoby uciszyć jego protekcjo­nalny ton. Z tą myślą ruszyła do środka, uprzednio ostrożnie kop­nąwszy zwęglony kawałek drewna, w nadziei na spłoszenie ewentualnego lokatora. Jednak z wnętrza nie dobiegł najmniejszy dźwięk, świadczący o czyjejś obecności. Nabrawszy nieco pewnoś­ci siebie, zaczęła badać pierwsze pomieszczenie, które - sądząc po resztkach wypatroszonej sofy stojącej w narożniku i po zbutwiałym dywanie pod stopami - było niegdyś living-roomem. Bladozielone ściany - zgodnie z zapowiedzią Anne-Marie - były solidnie pobazgrane zarówno przez pomniejszych grafomanów (zadowalających się pisaniem długopisem albo co najwyżej węglem drzewnym) jak i przez tych z większymi aspiracjami, zamalowujących ściany pół tuzinem kolorów.

Niektóre teksty mocno ją zainteresowały, lecz wiele widziała już na zewnętrznych ścianach. Nieustannie powtarzały się te same imiona i zwroty. Choć nigdy w życiu nie widziała tych ludzi, dosko­nale wiedziała z jak wielką ochotą Fabian J. zrypałby Michelle, zaś z kolei owa Michelle miała chętkę na kogoś o imieniu Mr. Sheen. Facet zwany Białym Szczurem nie po raz pierwszy chełpił się swoim przyrodzeniem, a Koktailowi Braciszkowie na czerwono zapowiadali swój powrót. Jeden albo dwa rysunki towarzyszące czy może jedynie sąsiadujące z napisami były szczególnie interesujące. Obok słowa Christos widniał chudy człowieczek z włosami ster­czącymi z głowy niczym druty, a na każdy taki drut wbita była następna głowa. Zaraz obok znajdował się obraz stosunku płcio­wego tak brutalnie okrojonego, iż zrazu Helen wzięła go za wi­zerunek noża wbijanego w ślepe oko. Lecz, mimo że była zafascynowana rysunkami, nie mogła robić zdjęć w tym pomiesz­czeniu, gdyż jej film miał zbyt małą czułość, a lampy błyskowej nie zabrała. Chcąc mieć wiarygodny zapis swych odkryć, musiałaby przyjść tu ponownie. Na razie musiała zadowolić się zwykłym obej­rzeniem lokalu.

Mieszkanie nie było zbyt duże, lecz okna zostały szczelnie zabi­te. Im bardziej oddalała się od drzwi, tym bledsze stawało się światło. Odór uryny, który już na progu był uciążliwy, przybrał wyraźnie na sile. Gdy wreszcie dotarła do przeciwległej ściany living-roomu i przez krótki korytarzyk wkroczyła do następnego pomieszczenia, stał się wszechobecny i nie do zniesienia. Ów po­kój, leżąc najdalej od frontowych drzwi, był tym samym najciem­niejszy. Musiała odczekać parę chwil w onieśmielającym mroku, aż jej oczy na powrót staną się użyteczne. Pokój, jej zdaniem, mógł być niegdyś sypialnią. Tych kilka mebli, które byli właściciele zdecydowali się porzucić, dosłownie porąbano na kawałki. Jedynie materac ostał się we względnie nienaruszonym stanie, rzucony w kąt pokoju pomiędzy zbutwiałe strzępy koców, gazet i okruchy szkła.

Na zewnątrz słońce odnalazło lukę wśród chmur i dwa albo trzy promyki prześlizgnęły się między deskami osłaniającymi sypialniane okno. Niczym jakieś sygnały, znaczyły przeciwległą ścianę jas­nymi smugami. Tu również widniały graffiti: zwyczajna wrzawa wyznań miłosnych i pogróżek. Szybko przebiegła wzrokiem tę ścia­nę, a potem - idąc za promieniami światła - jej oczy spoczęły na ścianie z drzwiami.

I tu także pracowali artyści, lecz ich dziełem był rysunek jakie­go nie widziała nigdzie przedtem. Wykorzystując drzwi, których centralne położenie upodobniało je do ust, namalowali na odlatują­cym tynku pojedynczą olbrzymią głowę. Malowidło było dużo bar­dziej pomysłowe od wszystkich, jakie zdążyła dotąd obejrzeć. Mnogość szczegółów sprawiała, iż obraz tchnął ulotną rzeczywis­tością Wystające kości policzkowe opięte skórą koloru maślanki, zęby zaostrzone w krzywe szpileczki, wymalowane w całości na drzwiach. Oczy, z powodu niskiego sufitu, znajdowały się zaledwie parę cali ponad górną wargą. Ta techniczna niedogodność jedynie przydała wizerunkowi wyrazu, sprawiając wrażenie jak gdyby pos­tać odchyliła głowę nieco do tyłu. Poskręcane strąki włosów rozbie­gały się po całym suficie.

Czy to portret? Wizerunek miał coś specyficznego w szczegó­łach brwi oraz bruzdach wokół rozwartych ust; w ostrożnym rysun­ku dziwacznych zębów. To pewnie jakiś koszmar: - podobizna z narkotycznego odurzenia. Nieważne jakie było pochodzenie tego malowidła - niezaprzeczalnie oddziaływało na psychikę. Autorom powiódł się nawet efekt zastąpienia ust drzwiami. Krótki koryta­rzyk między living-roomem a sypialnią całkiem znośnie udawał gardło z potrzaskaną lampą zamiast migdałków. Za przełykiem, w koszmarnym żołądku, biało żarzył się dzień. Całość przywodziła na myśl rysunki z wesoło miasteczkowego pociągu śmierci. Te same potworne zniekształcenia, ta sama bezwstydna chęć straszenia. I rzeczywiście udało im się. Helen stała w sypialni kompletnie oszołomiona widokiem malowidła, bezlitośnie przyciągana jego ob­wiedzionymi na czerwono oczyma. Jutro wróci tu ponownie, zdecydowała, tym razem z bardzo czułym filmem i lampą błysko­wą, aby utrwalić to dzieło.

Gdy szykowała się już, aby wyjść, do środka zajrzało słońce i zaraz potem znikły jasne smugi światła. Rzuciła okiem na zabite deskami okno i po raz pierwszy spostrzegła wymalowaną ponad nim trójwyrazową sentencję. „Słodkości dla słodkiej" - brzmiał napis. Znała ten cytat, lecz nie pamiętała skąd pochodzi. Czy było to wyznanie miłości? Jeśli tak, to ktoś wybrał dziwne miejsce na takie rzeczy. Pomimo mate­raca leżącego w kącie i względnego spokoju, nie mogła sobie wyobrazić, aby jakiś narzeczony, po przeczytaniu tych słów, przy­prowadził tu swą wybrankę, pragnąc podziwiać jej wdzięki. Żadni nastoletni kochankowie, nawet nie wiadomo jak rozochoceni, nie położyliby się tutaj dla zabawy w tatę i mamę. Nie pod badawczym wzrokiem potwora spozierającego ze ściany. Podeszła bliżej, by lepiej przyjrzeć się napisowi. Farba miała wyraźnie ten sam odcień różu co ta, którą namalowano dziąsła krzyczącego mężczyzny. Czyżby ta sama dłoń?

Usłyszała rumor za plecami. Obróciła się tak gwałtownie, iż nieomal upadła na przykryty kocami materac.

- Kto...

Po drugiej stronie gardzieli, w living-roomie, stał sześcio - albo siedmioletni chłopiec z okropnie poharatanymi kolanami. Patrzył na Helen błyszczącymi w półmroku oczyma jak gdyby oczekując zachęty.

- Tak? - zapytała.

- Anne-Marie pyta czy nie chciałaby pani filiżanki herbaty? -wyrecytował jednym tchem zupełnie bez intonacji.

Rozmowa z tamtą kobietą wydawała się Helen odległa o wiele godzin. Była jednak wdzięczna za zaproszenie. Wilgoć panująca w mieszkaniu mocno ją wyziębiła.

- Owszem... - odparła. - Bardzo chętnie.

Dziecko nie poruszyło się, lecz tylko uważnie ją obserwowało.

- Zaprowadzisz mnie? - spytała chłopczyka.

- Jeśli pani chce - odparł, nie mogąc wykrzesać z siebie ani krzty entuzjazmu.

- Chciałabym.

- Robi pani zdjęcia? - zapytał.

- Tak, robię. Ale nie tutaj.

- Dlaczego nie ?

- Bo tu jest za ciemno - wyjaśniła.

- Po ciemku nie można? - dopytywał się.

-Nie.

Chłopiec skinął głową, jak gdyby ta wiadomość w jakiś sposób pasowała do jego światopoglądu i - obróciwszy się bez słowa -wyraźnie czekał, aż Helen za nim ruszy.

Jeśli na ulicy Anne-Marie była małomówna, o tyle w zaciszu swej kuchenki stała się zupełnie innym człowiekiem. Zniknęła skrywana ciekawość, zastąpiona przez potok wesołego szczebiota­nia i nieustanną krzątaninę wokół dziesiątek najróżniejszych domo­wych obowiązków. Gospodyni wyglądała niczym cyrkowiec żonglujący kilkunastoma talerzami naraz. Helen obserwowała te wyczyny z pewną dozą podziwu - sama była w tej roli raczej ża­łosna. W końcu pogawędka zeszła na sprawę, która ją tutaj przy­wiodła.

- Te fotografie - spytała Anne-Marie. - Po co je robisz?

- Piszę na temat graffiti. Zdjęcia będą ilustracjami do mojej pracy.

- Nie są zbyt ładne.

- Nie, masz rację, nie są, Ale interesują mnie. Anne-Marie pokręciła głową

- Nie cierpię tego osiedla - oświadczyła. - Nie można czuć się tutaj bezpiecznie. Ludzie są obrabowywani przed własnymi doma­mi. Dzieciaki codziennie podkładają ogień w śmietnikach. Zeszłego lata dwa, trzy razy dziennie mieliśmy tu straż pożarną, aż w końcu zabetonowali zsypy. Teraz ludzie wywalają torby z odpadkami prosto na ulicę, a to przyciąga szczury.

- Mieszkasz tu sama?

- Tak - odparła - odkąd odszedł Davey.

- Twój mąż?

- Był ojcem Kerry'ego, ale nigdy nie wzięliśmy ślubu. Byliśmy ze sobą dwa lata. Przeżyliśmy razem parę niezapomnianych chwil. Aż w końcu któregoś dnia, kiedy byłam z Kerrym u mamy, spako­wał się i odszedł - wyjaśniła zaglądając do filiżanki z herbatą -

Lepiej mi bez niego - wyznała po chwili. - Jedynie czasami czło­wiek się trochę boi. Chcesz jeszcze herbaty?

- Nie mam za bardzo czasu.

- Tylko filiżaneczkę - poprosiła Anne-Marie, błyskawicznie zerwawszy się, podkładając pod kran pusty czajnik, aby go ponow­nie napełnić. Gdy miała już odkręcić kurek, spostrzegła coś na suszarce do naczyń i zgniotła to kciukiem.

- Należało ci się, skurwielu - oświadczyła i obróciła się do Helen. - Mamy tu inwazję cholernych mrówek.

-Mrówek?

- Całe osiedle jest już opanowane. Przybyły z Egiptu, nazywają-je mrówkami faraona. Małe, brązowe skurwysyny. Rozmnażają się w przewodach centralnego ogrzewania i tamtędy przenikają do wszystkich mieszkań. Mamy tu istną plagę.

Pomysł z mrówkami z Egiptu wydał się Helen nieco śmieszny, lecz powstrzymała się od komentarza. Anne-Marie spoglądała przez kuchenne okno na podwórze.

- Musisz im powiedzieć - rzekła, choć Helen nie była pewna komu miałaby cokolwiek mówić. - Powiedz im, że zwykli ludzie nie mogą już nawet chodzić po ulicach...

- Naprawdę jest aż tak źle? - spytała Helen, porządnie zmęczo­na tym szeregiem nieszczęść.

Anne-Marie odwróciła się od zlewu i spojrzała na nią ciężkim wzrokiem.

- Mieliśmy tu już morderstwa - powiedziała.

- Naprawdę?

- Jedno nawet tego lata. Staruszek z Ruskin. To tuż obok. Nie znałam go, ale był przyjacielem siostry kobiety z naprzeciwka. Za­pomniałam jak się nazywał.

- I zamordowano go?

- Porąbano na kawałki we własnym mieszkaniu. Znaleźli jego zwłoki prawie po tygodniu.

- A co z sąsiadami? Nie zauważyli jego nieobecności? Anne-Marie wzruszyła ramionami, jak gdyby najważniejsze in­formacje - morderstwo i izolacja denata - zostały już powiedziane, a dalsze wypytywanie było nie na miejscu. Lecz Helen nie dawała za wygraną,

- Wydaje mi się to dziwne - oświadczyła. Anne-Marie zatkała gwizdkiem napełniony już czajnik.

- Cóż, a jednak tak było - odparła zdecydowanie.

- Wcale nie twierdzę, że nie, ale po prostu...

- Miał wydłubane oczy - dodała, nim Helen zdążyła przedsta­wić kolejne wątpliwości.

Twarz Helen pokrył grymas bólu.

- Nie - wyszeptała.

- To szczera prawda - zapewniła Anne-Marie. - A i tak to jesz­cze nie wszystko co mu zrobili. - Urwała dla większego efektu, a potem ciągnęła dalej - Wyobrażasz sobie, co za ludzie mogą robić takie rzeczy, nie? Wyobrażasz sobie? - Helen potaknęła. Myślała dokładnie o tym samym.

- Znaleźli winowajcę? Anne-Marie parsknęła lekceważąco:

- Policję gówno obchodzi, co się tu dzieje. Unikają tego osiedla jak tylko mogą. Na patrolach zwijają dzieciaki za pijaństwo czy takie rzeczy i na tym koniec. Bo widzisz, oni się boją. To dlatego trzymają się z daleka.

- Tego mordercy?

- Może - odparła Anne-Marie. A po chwili dodała - On miał hak.

- Hak?

- Facet, który to zrobił. Miał hak, tak jak Kuba Rozpruwacz.

Helen nie była ekspertem w dziedzinie zabójstw, ale wiedziała, iż Rozpruwacz nie używał haka. Byłoby wszakże grubiaństwem kwestionować prawdziwość opowieści Anne-Marie. Jednak w du­chu Helen zastanawiała się, ile z tego - wydłubane oczy, ciało porąbane w mieszkaniu, hak - było dodane od siebie. Nawet najbar­dziej skrupulatny dziennikarz nie zawsze oprze się chęci upiększe­nia zasłyszanej historii.

Anne-Marie nalała sobie kolejną porcję herbaty i szykowała się, aby napełnić również filiżankę gościa.

- Nie, dziękuję, - uprzedziła ją Helen. - Naprawdę powinnam już iść.

- Masz męża? - spytała nagle Anne-Marie.

- Tak. Jest wykładowcą na uniwersytecie.

- Jak mu na imię?

- Trevor.

Anne-Marie wsypała dwie czubate łyżeczki cukru do herbaty.

- Wrócisz tu jeszcze? - spytała.

- Tak, mam nadzieję. Pod koniec tygodnia. Chcę zrobić parę zdjęć w mieszkaniu po drugiej stronie.

- Wpadnij przechodząc.

- Na pewno. I dziękuję za pomoc.

- Nie ma za co - odparła Anne-Marie. - Powiesz komu trzeba, prawda?

*

- Wygląda na to, że morderca zamiast ręki miał umocowany hak.

Trevor uniósł wzrok znad talerza tagliatelle con prosciutto. -Słucham?

Helen niemało trudu kosztowało powtórzenie tej historii bez nadawania jej osobistego nastawienia. Interesowało ją, jak zareagu­je Trevor, a wiedziała, że gdy tylko zasygnalizuje swoje stanowisko,

to on instynktownie przyj mię przeciwny punkt widzenia z czystej przekory.

- On miał hak - powtórzyła całkiem bez zaangażowania. Trevor odłożył widelec i podrapał się po nosie, głośno nim po­ciągając. - Nic na ten temat nie czytałem - stwierdził.

- Nie czytujesz lokalnej prasy - odparła. - Żadne z nas tego nie robi. Może w ogóle nikt już jej nie czyta.

- Starzec Zamordowany przez Hakorękiego Maniaka? - rzekł Trevor, delektując się swoimi słowami. - Będę musiał bliżej się tym zająć. Kiedy to rzekomo się wydarzyło?

- Zeszłego lata. Może byliśmy wtedy w Irlandii.

- Może - zgodził się Trevor, znów biorąc do ręki widelec. Gdy pochylił się nad posiłkiem, w wypolerowanych szkłach jego okula­rów miast oczu widać było jedynie odbity obraz talerza klusek i posiekanej w kostkę szynki.

- Dlaczego mówisz „rzekomo"?

- Nie brzmi to wszystko zbyt przekonująco - odparł. - Właści­wie brzmi cholernie niedorzecznie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin