Etyka skolektywizowana.doc

(46 KB) Pobierz

Ayn Rand

Etyka skolektywizowana (2004-10-25)

 

 

Pewne pytania, które często się słyszy, nie są wątpliwościami filozoficznymi, lecz wyznaniami natury psychologicznej. Dotyczy to szczególnie pytań z dziedziny etyki. Dlatego właśnie w dyskusjach etycznych powinniśmy nie tylko sprawdzać własne przesłanki, ale również nauczyć się sprawdzać przesłanki naszych przeciwników.

 

Obiektywiści, na przykład, często usłyszą pytania w rodzaju: "Jakie działania podejmie się na rzecz ludzi ubogich i niepełnosprawnych w wolnym społeczeństwie?".

 

Przesłanką altruistyczno-kolektywistyczną zawartą w tym pytaniu jest przekonanie, że ludzie są "stróżami braci swoich", i że nieszczęścia jednych obciążają innych. Ktoś, kto zadaje takie pytanie, ignoruje podstawowe założenia teorii etyki obiektywistycznej lub omija je, starając się oprzeć dyskusję na swoich własnych kolektywistycznych podstawach. Zauważmy, że nie pyta on: "Czy powinno się podejmować jakiekolwiek działania?", lecz: "Jakie działania się podejmuje?" - jak gdyby założenia kolektywistyczne zostały już milcząco przyjęte i pozostała jedynie dyskusja o środkach ich realizacji.

 

Pewien student zapytał kiedyś Barbarę Branden: "Co się stanie z ludźmi ubogimi w obiektywistycznym społeczeństwie?". Odpowiedź brzmiała: "Jeżeli ty zechcesz im pomóc, nikt nie będzie cię powstrzymywał".

 

W tym właśnie tkwi sedno sprawy. Riposta powyższa jest dobrym przykładem odmowy przyjęcia przesłanek przeciwnika jako podstawy dyskusji.

 

Jedynie poszczególne osoby mają prawo podjąć decyzję pomocy innym, do jednostek również należy wybór, kiedy chcą jej udzielić. Społeczeństwo, w rozumieniu zorganizowanego systemu politycznego, nie ma żadnych praw w tej kwestii.

 

Jeśli kogoś interesuje, kiedy i w jakich warunkach indywidualna decyzja pomocy innym jest moralnie właściwa, odsyłam do wypowiedzi Galta w mojej powieści Atlas Shrugged. Tutaj skoncentrujemy się na analizie kolektywistycznej przesłanki, jakoby pomoc potrzebującym była sprawą polityczną, problemem czy też obowiązkiem całego społeczeństwa.

 

Natura nie gwarantuje żadnej istocie ludzkiej bezpieczeństwa, powodzenia ani nawet przetrwania. Kodeks altruistyczno-kolektywistyczny, który pozwala człowiekowi przypuszczać, że to właśnie on może w jakiś sposób takie bezpieczeństwo zagwarantować niektórym osobom kosztem innych, jest jedynie dyktatorską zarozumiałością i moralnym ludożerstwem. Jeżeli ktoś rozważa, co społeczeństwo powinno zrobić dla biednych, to przyjmuje tym samym kolektywistyczną przesłankę, że życie ludzi należy do społeczeństwa, iż on jako członek społeczeństwa ma prawo cudzym życiem rozporządzać, określać dążenia innych ludzi czy ustalać ich "rozkład zajęć".

 

Na tym polega psychologiczne wyznanie ukryte w podobnych pytaniach i wątpliwościach. Wyznanie takie ujawnia w najlepszym razie chaos psychologiczno-poznawczy; ujawnia też błąd, który można nazwać "błędem zakrzepłych atrakcji". Polega on na zastępowaniu szerokiej abstrakcyjnej kategorii pojedynczym konkretem do niej należącym. I tak, szerokie pojęcie etyki zastępuje się ściśle określoną etyką kolektywistyczną. Można nawet porzucić teorie altruizmu i przyjąć kodeks racjonalny, ale na skutek braku integracji poglądów nadal podświadomie rozpatrywać kwestie etyczne w kategoriach wyznaczonych przez altruizm.

 

Częściej jednak zdarza się, że psychologiczne wyznanie ujawnia większe zło: głębokie zubożenie zdolności rozumienia praw człowieka oraz wartości pojedynczego ludzkiego życia. Altruizm otumania umysł w ten sposób, że zaciera się zdolność postrzegania konkretnej rzeczywistości.

 

W zatrutej kolektywizmem mentalności pokora i pycha są dwiema stronami tej samej przesłanki i obie służą wypełnianiu pustki po szacunku dla samego siebie. Człowiek, który gotów jest służyć jako środek dla celów innych ludzi, nie uniknie traktowania innych jako środków dla własnych celów. Im gorliwiej praktykuje on altruizm i im bardziej jest znerwicowany (altruizm i nerwica wzmacniają się nawzajem), tym częściej będzie on obmyślał projekty dla dobra ludzkości, społeczeństwa, narodu, przyszłych pokoleń czy też czegoś innego - byle nie dla dobra konkretnych ludzi.

 

Stąd bierze się zatrważająca lekkomyślność, z jaką wysuwa się, omawia i akceptuje "humanitarne" pomysły, które mają być zrealizowane środkami politycznymi, to jest narzucone siłą nieograniczonej liczbie osób. Kolektywiści często przedstawiali zdeformowany obraz zachłannych bogaczy, którzy pławią się w zbytkach na zasadzie "cena nie gra roli". Podobnie, postęp społeczny realizowany przez współczesnych kolektywistów polega na pławieniu się w altruistycznych projektach politycznych na zasadzie "ludzkie życie nie gra roli".

 

Tym, co wyróżnia skolektywizowane umysły, jest dążenie ku celom szczytnym i powszechnym, bez względu na sytuację, koszty czy środki. Zwykle można wykazać, że cel taki - wyjęty z kontekstu - jest pożądany. Cel ów musi być społeczny, bo pomysłodawca nie pokryje kosztów z własnej kieszeni: pieniądze na ten cel trzeba komuś zagarnąć. Gęsta zasłona trującej mgły kryje zagadnienie środków - bo środkiem do realizacji szczytnych celów ma być życie ludzi.

 

Przykładem takiego projektu jest bezpłatna opieka zdrowotna. "Starsi ludzie powinni mieć opiekę lekarską w czasie choroby - czyż nie jest to pożądane?" - krzyczą zwolennicy wielkich planów społecznych. Teoretycznie jest to pożądane. Któż by miał powód, by się sprzeciwić? W tym miejscu procesy umysłowe w skolektywizowanym umyśle zatrzymują się - reszta jest mgłą. W zasięgu wzroku pozostaje jedynie pragnienie -jest ono dobre, prawda? Nie żądają niczego dla siebie, ale dla innych, dla społeczeństwa, dla biednych, bezradnych, chorych ludzi...

 

Mgła okrywa takie fakty jak zniewolenie, a zatem i zubożenie medycyny, deformacja i dezintegracja całej praktyki lekarskiej. Ofiarą pada zawodowa uczciwość, niezależność, kariera, ambicje, osiągnięcia, szczęście, życie tych właśnie ludzi, którzy mają ów "pożądany" projekt realizować, a mianowicie życie lekarzy.

 

Wielowiekowy rozwój cywilizacji nauczył ludzi - z wyjątkiem przestępców - że myślenie kategoriami "pożądanych" celów nie jest ani praktyczne, ani moralne w życiu osobistym i nie może być stosowane dla osiągania prywatnych korzyści. Nikt nie miałby wątpliwości co do moralnego charakteru jakiegoś młodego chuligana, który oświadcza, że dobrze jest posiadać jacht, mieszkać w wytwornym apartamencie i sączyć szampana - ale uparcie nie bierze się pod uwagę faktu, że aby osiągnąć owe "pożądane" cele, obrabował bank i zabił dwóch strażników.

 

Nie ma moralnej różnicy między tymi dwoma przykładami realizacji "pożądanych" celów. Liczba obdarzonych nie zmienia natury czynów; im więcej jest obdarzonych, tym więcej jest ofiar. Prywatny przestępca ma nawet niewielką przewagę moralną: jego ofiary przynajmniej zachowały swoje prawa, a ponadto nie posiada on takiej władzy, by zniszczyć cały naród.

 

Skolektywizowana etyka uchroniła natomiast przed postępem zapatrywania ludzi na ich społeczny i polityczny byt. Poglądy te przypominają nie tknięte rozwojem cywilizacji dzikie ostępy, gdzie wciąż jeszcze rządzi brutalne prawo dżungli. Dojrzeliśmy już słaby błysk szacunku dla naszych indywidualnych praw w życiu prywatnym, lecz błysk ten gaśnie, gdy kierujemy się ku sprawom publicznym. Na arenę polityczną wkracza człowiek jaskiniowy. Jeżeli grupa ludzi ma ochotę zgładzić pojedynczego człowieka, to nasz troglodyta nie jest w stanie pojąć, że coś mogłoby gromadę powstrzymać.

 

Charakterystyczną cechą mentalności stadnej jest bezmyślne, niemal instynktowne traktowanie ludzkiego życia jako nawozu, paliwa czy środka dla różnych planów społecznych.

 

Przykłady podobnych projektów są niewyczerpane. Czy nie byłoby pożądane zlikwidować brudne slumsy? (nie wiemy, kto za to zapłaci). Czy nie byłoby dobrze mieszkać w pięknych, zaplanowanych miastach zbudowanych w jednym, harmonijnym stylu? (nie wiemy, czyj gust narzuci się architektom). Czy nie jest czymś pożądanym mieć wykształcone, światłe społeczeństwo? (nie wiemy, kto będzie nauczał, czego będzie się uczyć i co stanie się z odstępcami). Czy nie jest pożądane uwolnić pisarzy, malarzy, kompozytorów od brzemienia kłopotów finansowych i dać im wolność tworzenia? (nie wiemy, których pisarzy, malarzy, kompozytorów się uwolni). Przy bliższym zastanowieniu nasuwają się dalsze wątpliwości: no dobrze, chcemy uwolnić twórców od trosk materialnych, ale czyim kosztem? Ano, kosztem innych malarzy, pisarzy, kompozytorów, którzy nie mają wpływów politycznych. To ich żałośnie niepewne dochody obłoży się podatkiem, by mieć pieniądze na "uwolnienie" uprzywilejowanej elity. Czyż nie jest pożądany rozwój nauki? Czyż nie jest korzystny podbój kosmosu?

 

Tu dochodzimy do jądra nierzeczywistości, dzikiej, bezmyślnej, okropnej, krwawej nierzeczywistości, która kieruje skolektywizowaną duszą.

 

Mówiąc o różnych pożądanych celach, pomija się milczeniem pytanie: "Kto na tym zyska?" Pragnienia i cele wymagają istnienia ludzi, którzy zyskają na ich realizacji.

 

Czy rozwój nauki jest pożądany? Dla kogo? Nie dla sowieckich poddanych, którzy znoszą epidemie, brud, głód i milicyjny terror, podczas gdy jakiś młody i genialny człowiek kiwa do nich ręką z rakiety przelatującej wysoko ponad ich ludzkimi chlewami. Nie dla amerykańskiego ojca, który zaharował się na śmierć, aby jego syn mógł skończyć studia. I nie dla chłopca, który nie ma pieniędzy na studia. I nie dla pewnego małżeństwa, śmiertelnych ofiar wypadku drogowego, którzy jeździli rozklekotanym wrakiem, bo nie stać ich było na kupno nowego samochodu. I nie dla matki, która straciła dziecko, bo nie miała pieniędzy na najlepszy szpital. Dla nikogo z tych ludzi, których podatki wspierają naszą subwencjonowaną naukę oraz publiczne programy badawcze.

 

Nauka jest wartościowa, pod warunkiem, że przedłuża, wzbogaca i chroni życie człowieka. Jeśli nauka nie spełnia tego warunku, to przestaje być wartością. Wszystkie abstrakcyjne projekty tracą wartość, jeżeli nie służą ludzkiemu życiu - pojedynczemu, niezastąpionemu, konkretnemu życiu poszczególnych osób.

 

Nowe odkrycia naukowe są dla ludzi wartościowe jedynie wówczas, gdy mogą oni swobodnie korzystać z dobrodziejstw odkryć dokonanych dawniej. Nowe odkrycia są potencjalnie wartościowe dla wszystkich ludzi, ale nie kosztem rezygnacji z istniejących już wartości.

 

Trwający w nieskończoność postęp, który nie przynosi nikomu pożytku, staje się potwornym absurdem. Podbój kosmosu jest absurdem, jeśli jest przymusowo finansowany przez biedaków, którzy nie mają pieniędzy na kupno butów.

 

Postęp może być finansowany wyłącznie z osobistych nadwyżek, to jest z pracy tych ludzi, którzy dzięki swym umiejętnościom produkują więcej, niż są w stanie skonsumować. Motorem postępu są osoby o wystarczających możliwościach umysłowych i finansowych, aby podjąć się ryzykownych przedsięwzięć w poszukiwaniu nowego. Kapitalizm jest jedynym ustrojem, w którym tacy ludzie mogą swobodnie działać, a postępowi nie towarzyszy przymusowy niedostatek, lecz stały wzrost konsumpcji, dobrobytu i zadowolenia ludzi ze swojego życia.

 

Tylko w lodowatej nierzeczywistości skolektywizowanych mózgów ludzkie życie nie jest niezastąpione. Jedynie taki umysł może uważać za "moralne" czy "pożądane" poświęcenie całych pokoleń żywych ludzi w imię rzekomego dobra, jakie nie narodzonym jeszcze pokoleniom przynieść ma państwowa nauka, państwowy przemysł czy państwowa orkiestra.

 

Rosja sowiecka jest najwymowniejszą, choć nie jedyną ilustracją dorobku skolektywizowanych mózgów. Dwa pokolenia Rosjan żyły, pracowały i umierały w ubóstwie, czekając na dobrobyt obiecywany przez przywódców; ci zaś namawiali do cierpliwości i zaciskania pasa, budując państwowy przemysł i zabijając w kolejnych pięciolatkach nadzieje społeczne. Niegdyś obywatele sowieccy przymierali głodem, czekając na traktory i prądnice - obecnie nie dojadają, czekając na energię atomową i podróże międzyplanetarne. Czekanie to nie ma kresu. Użytkownicy tej całopalnej ofiary nigdy nie przyjdą na świat. Jak dowodzą dzieje wszystkich tyranii, zwierzęta ofiarne będą płodzić nowe pokolenia zwierząt ofiarnych. Mimo to skolektywizowani myśliciele będą nadal toczyć błędnym wzrokiem i mówić z niegasnącym zapałem o służeniu ludzkości, mając przed oczyma duchy przeszłych, to znów przyszłych pokoleń, ale nie widząc ludzi.

 

Taki jest stan rzeczywistości w duszy każdego Milquetoasta, który, patrząc zawistnie na osiągnięcia wielkich przemysłów, marzy sobie o tym, jakie piękne parki publiczne mógłby założyć, gdyby sam mógł dysponować pracą, życiem i zasobami pieniężnymi ogromnej liczby ludzi.

 

Gdy spotkacie jakiegoś "uspołecznionego" marzyciela, który z urazą w głosie powie wam, że pewne szczytne cele społeczne można osiągnąć jedynie wysiłkiem wszystkich obywateli, poradźcie mu, aby nie próbował ich osiągnąć, jeżeli nie uzyska dobrowolnego poparcia wszystkich. Powiedzcie mu również, że nie ma prawa dysponować życiem innych ludzi.

 

Aby zilustrować jego poglądy, możecie się posłużyć następującym przykładem. Istnieje możliwość przeprowadzenia operacji przeszczepu rogówek, co w niektórych przypadkach ślepoty prowadziłoby do odzyskania wzroku. Rogówki do przeszczepu muszą pochodzić od innych ludzi, ale trzeba by je wycinać ludziom natychmiast po śmierci. Otóż według zasad skolektywizowanej etyki rodzi się tu problem społeczny. Czy mamy czekać z wycinaniem rogówek aż do śmierci człowieka, podczas gdy inni potrzebują jego oczu? Czy mamy uważać nasze oczy za własność społeczną i wymyślać "sprawiedliwy sposób" ich rozdziału? Czy w imię równości społecznej popierałbyś zabieranie oczu widzącym i dawanie ich niewidomym? Nie? Więc nie pytaj mnie o "projekty społeczne" w wolnym społeczeństwie. Znasz moją odpowiedź. Zasada jest ta sama.

 

 

(styczeń 1963)

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin