Cud w opactwie- Victoria Holt.rtf

(1001 KB) Pobierz

Philippa Carr

 

 

 

Cud w opactwie

 

The Miracle at St. Bruno

Przełożyła Ilona Paczkowska


Prolog

 

Tuż przed Bożym Narodzeniem 1522 roku opat klasztoru Świętego Brunona rozchylił zasłonę, która oddzielała kaplicę Matki Boskiej od reszty kościoła opactwa, a tam, w chrystusowym żłobku zręcznie wyrzeźbionym przez brata Tomasza, leżała nie drewniana figurka Chrystusa, którą sam włożył poprzedniego wieczoru, ale żywe dziecko.

Opat — staruszek pomyślał w pierwszej chwili, że to migocące światło świec stojących na ołtarzu płata figla jego słabym oczom. Przeniósł wzrok na martwe posągi Józefa, Marii i Trzech Mędrców, a z nich na statuę Dziewicy umieszczoną wysoko ponad ołtarzem. I znowu popatrzył na żłobek, mając nadzieję ujrzeć w nim jedynie drewnianą figurkę. Ale dziecko leżało tam nadal.

Wybiegł pospiesznie z kaplicy. Musi mieć świadków!

W klasztorze spotkał się twarzą w twarz z bratem Walerianem.

— Mój synu — powiedział opat drżącym ze wzruszenia głosem — miałem widzenie.

Zaprowadził brata Waleriana do kaplicy i razem popatrzyli na leżące w żłobku dziecko.

— To jest cud — powiedział brat Walerian.

 

* * *

 

Wokół żłobka utworzył się krąg czarno ubranych postaci — brat Tomasz, który pracował w stolarni, brat Klemens z piekarni, bracia Arnold i Eugeniusz z warzelni, brat Walerian, który umiłował sobie przebywanie w scriptorium, gdzie pracował nad swoimi rękopisami i brat Ambroży, którego zadaniem było uprawianie roli.

Opat obserwował ich uważnie. Wszyscy milczeli w podziwie i zdumieniu, z wyjątkiem brata Ambrożego.

— Nam to dziecko jest dane! — wykrzyknął. Oczy lśniły mu się ze wzruszenia, którego nie potrafił stłumić. Był to młody mnich, zaledwie dwudziestodwuletni i on to właśnie przydawał opatowi najwięcej trosk. Staruszek często zastanawiał się, czy Ambroży powinien zostać w bractwie, jednak od pewnego czasu zauważył, że ów mnich oddawał się życiu klasztornemu bardziej nawet żarliwie niż inni bracia. Opat doszedł ostatnio do wniosku, że brat Ambroży mógłby być albo świętym, albo grzesznikiem, i kimkolwiek był ten, który rościł sobie pretensje do jego duszy — Bogiem czy Diabłem — to ten młody człowiek był najbardziej oddającym się naukom mnichem.

— Musimy zaopiekować się tym dzieckiem — powiedział poważnie brat Ambroży.

— Czy zostało nam zesłane, aby z nami pozostać? — zapytał brat Klemens, który był miłym zwyczajnym człowiekiem.

— W jaki sposób znalazło się tutaj? — zapytał małomówny brat Eugeniusz.

— To jest cud — odpowiedział brat Ambroży. — Czy ktoś wątpi w to, że to jest cud?

 

* * *

 

Tak więc w opactwie St. Bruno wydarzył się cud. Wkrótce wieść o tym rozeszła się szeroko po kraju i ludzie przyjeżdżali z odległych okolic, aby odwiedzić błogosławione miejsce. Przywozili podarki dla dziecka, podobnie jak czynili to w przeszłości Mędrcy, a w ciągu następnych lat bogaci mężczyźni i kobiety umieszczali St. Bruno w swoich testamentach. I tak w krótkim czasie opactwo, które chyliło się ku upadkowi — a fakt ten przysparzał opatowi wiele zgryzoty — stało się jednym z najzamożniejszych w południowej Anglii.


Madonna w klejnotach

 

Urodziłam się we wrześniu 1523 roku, w dziewięć miesięcy po tym, kiedy w dzień Bożego Narodzenia zakonnicy znaleźli w żłobku dziecko. Mój ojciec zwykł był mówić, że moje narodziny były również cudem. Nie był już młody, dobiegał czterdziestki i niedawno poślubił moją matkę, która była ponad dwadzieścia lat młodsza od niego. Pierwsza żona ojca po kilku nieudanych próbach zajścia w ciążę zmarła, wydając na świat martwego syna. Dlatego mój ojciec, kiedy wreszcie doczekał się dziecka, nazwał ów fakt cudem.

Nietrudno jest wyobrazić sobie radość, jaka zapanowała wśród domowników. Keziah, moja ówczesna piastunka i wychowawczyni, nieustannie mi o tym opowiadała.

— Trzymajcie mnie! — mówiła. — Co to była za uczta! Wyglądało to na wesele. W całym domu pachniała dziczyzna i prosiak. Były placki z wrotyczem i ciasto z szafranem, zakrapiane miodowym napitkiem, którym częstowano wszystkich chętnych. Żebracy zbiegli się z całej okolicy. Było ich mnóstwo! Biedactwa! Najpierw spędzali noc w opactwie, gdzie cokolwiek przekąsili i pomodlili się, a następnie szli do wielkiego domu na ciasto z wrotyczem i szafranem. A wszystko przez wzgląd na ciebie.

— I Dziecko — przypomniałam jej, bowiem bardzo szybko dowiedziałam się o cudzie w St. Bruno.

— I Dziecko — przytaknęła. Kiedy mówiła o Dziecku twarz jej rozjaśniała się jakimś specjalnym uśmiechem i stawała się prawie piękna.

Moja matka, której wielką przyjemność sprawiało doglądanie własnych ogrodów, dała mi na imię Damascenka, na cześć róży damasceńskiej, którą tamtego roku przywiózł do Anglii lekarz królewski, doktor Linacre. Wzrastałam z poczuciem własnego znaczenia, bowiem wszelkie usiłowania mojej matki, aby urodzić więcej dzieci kończyły się niepowodzeniem. W ciągu następnych pięciu lat miała trzy poronienia. Byłam więc pieszczona, hołubiona i otaczana wielką opieką.

Mój ojciec był dobrym i szlachetnym człowiekiem. Przybył do miasta, aby zrobić interes. Codziennie odwiązywano jedną z łodzi przycumowanych na naszej prywatnej przystani i służący — ubrany w ciemnoniebieską liberię — przewoził ojca przez rzekę. Czasami matka przynosiła mnie na dół, do trapu, abym mogła zobaczyć, jak odpływa. Mówiła, abym pomachała ojcu ręką, a on wpatrywał się we mnie tak długo, jak tylko mógł mnie jeszcze widzieć.

Wielki dom z drewnianymi fragmentami i przyczółkami został zbudowany przez ojca mojego ojca. Był przestronny i mieścił w sobie wielką salę jadalną, dużo sypialni i pokoi gościnnych, salon zimowy i trzy klatki schodowe. We wschodnim skrzydle kręte kamienne schody wiodły na poddasze do sypialni zajmowanych przez służbę. Do domostwa należały też: spiżarnia, parownia, pralnia, piekarnia i stajnia. Mój ojciec był właścicielem wielu akrów ziemi uprawianej przez ludzi mieszkających na terenie jego posiadłości. Mieliśmy też zwierzęta — konie, krowy i świnie. Nasza ziemia przylegała do opactwa St. Bruno i ojciec przyjaźnił się z kilkoma braciszkami zakonnymi, jako że niegdyś sam zamierzał zostać mnichem.

Między rzeką a domem znajdowały się ogrody, do których moja matka przywiązywała wielką wagę. Niemal przez cały rok hodowała w nich kwiaty — irysy, lilie chińskie, lawendę, rozmaryn, goździki i, oczywiście, róże. Najbardziej lubiła różę damasceńską.

Trawniki w jej ogrodzie były piękne i gładko wystrzyżone, a rzeka przydawała im zieleni. Oboje, ona i mój ojciec, kochali zwierzęta. Mieliśmy psy a także pawie. Często śmieliśmy się z majestatycznie kroczących ptaków, obnoszących swoje piękne ogony, podczas gdy o wiele mniej wspaniałe pawice dreptały w ślad za swoimi chełpliwymi panami i władcami. Jednym z moich pierwszych wspomnień z dzieciństwa jest karmienie ich groszkiem.

Bardzo lubiłam siadać na kamiennym murze i patrzeć na rzekę. Kiedy wspominam to teraz, myślę o pogodzie i spokoju, którego już nigdy później nie zaznałam. W ciągu tamtych dni, żyjąc w moim szczęśliwym domu, byłam głęboko świadoma swojego bezpieczeństwa, jakkolwiek wówczas tego nie doceniałam. Nie byłam jeszcze zbyt mądra i brałam to za rzecz naturalną. Szybko jednak pozbawiono mnie złudzeń.

Zapamiętałam pewien dzień, kiedy miałam cztery lata. Lubiłam patrzeć na statki poruszające się po rzece, a ponieważ moi rodzice nie odmawiali sobie przyjemności dogadzania mi, ojciec często zabierał mnie na brzeg rzeki dokąd nie wolno mi było chodzić samej, ponieważ rodzice obawiali się, że a nuż przydarzy się jakiś wypadek ich umiłowanemu, jedynemu dziecku. Ojciec siadał na niskim kamiennym murze, stawiał mnie obok siebie, obejmował mocno ramieniem, wskazywał na przepływające obok łodzie i mówił: „To jest barka lorda Norfolk”, albo: „To jest barka księcia Suffolk”. Znał trochę tych ludzi, ponieważ spotykał ich czasami prowadząc swoje interesy.

Tamtego letniego dnia, kiedy doszły nas dźwięki muzyki płynące z okazałej barki żeglującej po rzece, ramię ojca silniej objęło mnie wpół. Ktoś grał na lutni i słychać było śpiew.

— Damascenko — powiedział ojciec cichym głosem, jakby obawiał się, że ktoś nas usłyszy — to jest barka królewska.

Była to wspaniała łódź, największa jaką dotąd widziałam. Zdobił ją sznur jedwabnych flag i różne kolorowe ozdoby. Słońce odbijało się w klejnotach zdobiących kubraki ludzi, których widziałam na łodzi.

Pomyślałam z żalem, że teraz ojciec na pewno weźmie mnie na ręce i wrócimy do domu.

— Och, nie — zaprotestowałam.

Nie zamierzał mnie słuchać, ale zauważyłam jego wahanie i pewną uległość. Wstał obejmując mnie jeszcze mocniej. Barka była już bardzo blisko i zupełnie wyraźnie słychać było dźwięki muzyki. Usłyszałam śmiech i wydało mi się, że widzę wielkoluda — mężczyznę z czerwono—złotą brodą, o niezwykle wielkiej twarzy, który miał na głowie czapę mieniącą się od klejnotów. Klejnoty lśniły też na jego kubraku. Obok niego stał drugi mężczyzna w szkarłatnej sukni.

Mój ojciec zdjął kapelusz i stał z obnażoną głową. Wyszeptał do mnie: „Dygnij, Damascenko”.

Nie trzeba było mi tego mówić. Wiedziałam, że stoję przed człowiekiem stworzonym na wzór Boga.

Mój ukłon chyba się spodobał, ponieważ olbrzym roześmiał się wesoło i pomachał do nas lśniącą od klejnotów dłonią. Barka przepłynęła, ojciec odetchnął z ulgą, ale spoglądając za nią, nadal stał obejmując mnie mocno.

— Ojcze, kto to był? — zapytałam.

— Moje dziecko, właśnie zostałaś pozdrowiona przez króla i kardynała — odpowiedział.

Udzieliło mi się jego podniecenie. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o tym wielkim człowieku. A więc to był król! Słyszałam o nim, ludzie wymawiali jego imię ściszonym głosem. Czcili go i wielbili w ten sam sposób, w jaki przypuszczalnie wielbili samego Boga. A nade wszystko bali się go. Zauważyłam, że moi rodzice wyrażali się o nim bardzo ostrożnie, a teraz to spotkanie zupełnie ojca zaskoczyło.

— Dokąd oni płyną? — zapragnęłam się dowiedzieć.

— Są w drodze do dworu w Hampton. Widziałaś dwór Hampton, kochanie.

Piękny Hampton! Oczywiście, że widziałam ten dwór. Był wielki i imponujący, większy od domu mojego ojca. Pamiętam, jak wtedy pytałam:

— Czyj to jest dom, ojcze?

— To jest dom króla.

— Ale jego dom jest w Greenwich. Pokazywałeś mi go.

— Król ma wiele domów, a teraz ma jeszcze jeden więcej. Dwór Hampton. Podarował mu go kardynał.

— Dlaczego, ojcze? Dlaczego on dał królowi dwór Hampton?

— Ponieważ został do tego zmuszony.

— Czy król… mu go ukradł?

— Cicho, cicho moje dziecko. To jest zdrada stanu.

Ciekawa byłam, co to znaczy zdrada. Zapamiętałam ten wyraz, ale wówczas nie zapytałam o niego, ponieważ bardziej chciałam się dowiedzieć, dlaczego król otrzymał od kardynała ten piękny dom. Ale mój ojciec nie powiedział mi już nic więcej.

— Kardynał nie chciał tego domu stracić — wytłumaczyłam sobie sama.

— Masz główkę nie od parady — stwierdził z dumą ojciec. Chciał, żebym była mądra. Dlatego też już we wczesnym dzieciństwie dano mi prywatnego nauczyciela. Znałam litery i potrafiłam napisać proste słowa. Poczułam palące pragnienie poznawania prawdy, co zyskało uznanie i zachętę ze strony ojca. Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że byłam przedwcześnie rozwinięta.

— Ale on był smutny, że stracił dom — upierałam się. — I ty, ojcze, też jesteś smutny. Nie podoba ci się to, że kardynał stracił swój dom.

— Nie wolno tak mówić, najdroższa — upomniał mnie ojciec. — Im szczęśliwszy jest nasz król, tym ja jako jego wierny poddany też muszę być szczęśliwy i ty musisz być…

— I kardynał musi być — weszłam mu w słowo — ponieważ jest też poddanym króla.

— Jesteś bardzo mądrą dziewczynką — powiedział czule ojciec.

— Śmiej się, ojcze — poprosiłam. — Śmiej się ustami, oczami i na cały głos. To tylko kardynał stracił swój dom… To nie my.

Popatrzył, jakbym powiedziała coś bardzo dziwnego, a po chwili odezwał się do mnie, jakbym była tak mądra i stara jak brat Jan z opactwa St. Bruno, który przychodził do nas z wizytą.

— Kochanie, nikt nie żyje w odosobnieniu. Tragedia jednego człowieka może być tragedią nas wszystkich.

Nie rozumiałam wtedy tych słów. Nie wiedziałam, o jaką tragedię chodzi. Przypomniałam je sobie później, i stwierdziłam, jak prorocze były to słowa.

— Popatrz, jakie piękne prymule! Może zbierzemy trochę dla twojej matki? — powiedział nagle ojciec, starając się zainteresować mnie czymś innym.

— Oczywiście! — zawołałam, ponieważ lubiłam zbierać kwiaty, a moja matka była zawsze uradowana, kiedy jej jakieś przyniosłam. Robiąc kolorową wiązankę zapomniałam o królu i kardynale płynących jedną barką.

 

* * *

 

Kiedy miałam pięć lat, zamieszkali z nami Rupert i Kate. To było straszne lato. Nadchodziły do nas wieści, że w Europie szaleje zaraza i jej ofiarami stały się już tysiące ludzi we Francji i w Niemczech.

Upał był niemiłosierny i zapach kwiatów rosnących w ogrodzie został wyparty przez fetor płynący z rzeki.

O tym, co się stało, usłyszałam od Keziah. Odkryłam, że mogę się od niej nauczyć o wiele więcej niż od moich rodziców, którzy rozmawiając w mojej obecności byli zawsze ostrożni, choć równocześnie ogromnie dumni z mojego przedwczesnego rozwoju.

Keziah udała się do Chepe i stwierdziła, że kilka sklepów zostało zabitych deskami, ponieważ ich właściciele padli ofiarami epidemii gorączki, którą Keziah nazwała trzęsącymi potami.

Czym prędzej więc poszła do lasu, żeby zobaczyć się z Matką Salter, z którą nikt nie miał odwagi zadzierać, a która, jak mówiono, ma leki na każdą dolegliwość. Keziah była z nią w bardzo dobrych stosunkach. Kiedy mówiła o Matce Salter odrzucała dumnie pukle gęstych włosów, oczy jej lśniły z radości i uśmiechała się porozumiewawczo.

— To jest moja stara babcia — powiedziała mi raz w przystępie szczerości.

— A więc ty jesteś czarownicą, Keziah? — zapytałam.

— Niektórzy tak o mnie mówią, moje maleństwo — odparła, po czym rozwarła palce swoich dłoni i przybliżyła je do mnie. — Bądź grzeczną dziewczynką, bo cię będę miała na oku. — Zapiszczałam z zachwytu i udawałam, że się boję. Z tym swoim uśmiechem, czasami filuternym, czasami gorącym i czułym, Keziah była dla mnie najbardziej ekscytującą osobą spośród wszystkich domowników. To ona pierwsza opowiedziała mi o cudzie i pewnego dnia, kiedy wyszłyśmy na spacer obiecała, że jeśli będę grzeczna może uda jej się pokazać mi Dziecko.

Podeszłyśmy do muru, który oddzielał naszą posiadłość od ziem opactwa. Keziah podsadziła mnie na niego i przykazała:

— Siedź cicho. Nawet nie waż się ruszyć. — Po czym wspięła się na mur i usiadła obok mnie.

— To jest jego ulubione miejsce — powiedziała. — Bardzo możliwe, że go dzisiaj zobaczysz.

Miała rację. Zobaczyłam go. Przeszedł przez trawnik, spoglądając na nas.

Byłam poruszona jego urodą, aczkolwiek jeszcze wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wiedziałam tylko, że chcę na niego patrzeć. Miał bladą twarz i oczy w najbardziej zdumiewającym kolorze błękitu, jaki kiedykolwiek widziałam. Głowę okalały pukle jasnych włosów. Był wyższy ode mnie i mimo że miał tyle lat co ja, zachowywał się z wyższością. To mnie trochę przeraziło.

— Nie wygląda na świętego — wyszeptała Keziah. — Ale jest zbyt mały, żeby to można było zobaczyć.

— Kim jesteś? — zapytał, wpatrując się we mnie zimnym, badawczym wzrokiem.

— Damascenka Farland — odpowiedziałam. — Mieszkam w tym wielkim domu.

— Nie wolno wam tu przychodzić — powiedział.

— Nie, kochanie, mamy prawo tu być — oświadczyła Keziah.

— To jest ziemia opactwa — odparł.

Keziah zachichotała.

— Nie tu, gdzie jesteśmy. My siedzimy na murze.

Chłopiec podniósł kamień i rozejrzał się wokół sprawdzając, czy nikt nie zobaczy, jeśli nim w nas rzuci.

— Och, to jest niegodziwe! — krzyknęła Keziah. — Nie pomyślałabyś, że on jest święty, prawda? A jednak jest. Tylko nie pokazuje świętości, dopóki nie dorośnie. Niektórzy święci byli w dzieciństwie bardzo niesfornymi chłopcami. Jest o tym w niektórych opowiadaniach. Swoją aureolę nakładają dopiero później — tłumaczyła mi.

— Ale on urodził się jako święty — wyszeptałam.

— To ty jesteś niegodziwa — krzyknął chłopiec w stronę Keziah i w tym samym momencie pojawił się jeden z mnichów.

— Bruno! — zawołał i nagle zobaczył nas na murze.

— Co wy tu robicie? — zwrócił się do nas i wydawało mi się, że Keziah zeskoczy zaraz w dół, ściągnie mnie z muru i uciekniemy, ponieważ mnich był wyraźnie zdenerwowany naszym widokiem.

— Patrzę na dziecko — odpowiedziała Keziah spokojnie. — To jest miły widok.

Mnich był wyraźnie zaskoczony jej zachowaniem.

— Jestem tutaj tylko ja i moje maleństwo — mówiła Keziah niedbałym tonem, który spowodował, że wszystko nagle stało się mniej poważne. — On chciał rzucić w nas kamieniem.

— Źle zrobiłeś, Brunonie — powiedział mnich. Chłopiec uniósł głowę i odparł:

— Im tu nie wolno przychodzić, bracie Ambroży.

— A tobie nie wolno rzucać kamieniami. Wiesz, że brat Walerian uczył cię kochać każdego.

— Ale nie grzeszników — powiedziało Dziecko.

Poczułam się paskudnie. Byłam grzesznikiem. On to powiedział, a on był Świętym Dzieckiem.

Pomyślałam o Jezusku leżącym w żłobku podczas Bożego Narodzenia i o tym, jaki musiał być inny, niż to Dziecko. Matka mówiła mi, że był pełen pokory i usiłował nawrócić grzeszników. Z pewnością nie rzuciłby w nich kamieniem.

— Bardzo dobrze wyglądasz, bracie Ambroży — odezwała się Keziah takim tonem, jakby rozmawiała z Tomem Skillenem, jednym z naszych ogrodników. Kiedy wymawiała jego imię na końcu zdania usłyszeć można było małą wibrację, która nie była śmiechem ale dawała taki sam efekt — potwierdzała, że nic nie mogło być poważnego w tej sytuacji.

Dziecko obserwowało nas uważnie, a ja ze zdziwieniem spostrzegłam, że moja własna uwaga kieruje się bardziej na Keziah i mnicha. Dziecko mogło stać się prorokiem, słyszałam o tym, ale teraz było tylko dzieckiem, choć niezwykłym. Zaakceptowałam fakt, że znalezione zostało w żłobku tak samo, jak akceptowałam historie o wróżkach i czarownicach, które opowiadała mi Keziah. Jednak dorośli ludzie interesowali mnie bardziej, ponieważ często wydawało mi się, że coś przede mną ukrywają i dowiadywanie się, co to jest, było czymś w rodzaju wyzwania, któremu nie mogłam się oprzeć.

Widywaliśmy braci zakonnych przechadzających się czasami pomiędzy żywopłotami, ale nie mnichów, którzy żyli życiem zamkniętym. Słyszałam też, że w ostatnich latach, kiedy rozeszły się wieści o cudzie w St. Bruno, liczba zakonników się powiększyła. Od czasu do czasu, zawsze we dwóch, szli do miasta, aby sprzedać produkty opactwa i pozałatwiać jakieś sprawy. Zamożni rodzice wysyłali swoich synów do opactwa na naukę u mnichów; mężczyźni szukający pracy znajdowali ją tu w polu, w młynie, piekarni czy warzelni. W opactwie panował zawsze ogromny ruch, ponieważ nie było ono wyłącznie społecznością klasztorną, a każdy żebrak czy ubogi podróżny mógł zawsze liczyć tu na posiłek i nocleg, gdyż obowiązywała taka zasada, że nikt, kto tego potrzebował, nie mógł być stąd odprawiony z niczym.

Czasami widywałam braci zakonnych spacerujących parami po ścieżkach, lecz nigdy nie widziałam mnicha z kobietą, nie wiedziałam też, jakim rodzajem kobiety była Keziah, ale pomimo mojej młodości byłam teraz bardzo zdziwiona i również zaskoczona jej wyzywającą śmiałością i brakiem respektu, który Keziah wydawała się przejawiać w stosunku do brata Ambrożego. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego jej za to nie zganił.

Ale on tylko powiedział:

— Nie powinnyście patrzeć na to, co nie jest dla was przeznaczone do oglądania. — Ujął chłopca mocno za rękę i odeszli. Miałam nadzieję, że chłopiec obejrzy się za siebie, ale tak się nie stało.

Keziah zeskoczyła w dół i zdjęła mnie z muru.

— On ma na imię Bruno — powiedziała z przejęciem. — Tak jak opactwo.

— Skąd oni wiedzieli, że to jest jego imię? — dopytywałam się.

— Tak go nazwali i to jest w porządku.

— Czy on jest świętym?

— Jeszcze nie, lecz tak się stanie.

— Chyba nas nie lubi — stwierdziłam ze smutkiem.

Keziah nie odpowiedziała. Sprawiała wrażenie, jakby myślała o czym innym.

Kiedy doszłyśmy do domu, powiedziała:

— To była nasza przygoda, prawda? Nasz sekret, Damascenko. Nie powiemy o tym nikomu, dobrze?

— Dlaczego nie?

— Och, tak będzie lepiej. Obiecaj — poprosiła.

Obiecałam.

 

* * *

 

Czasami odwiedzało mojego ojca dwóch braci zakonnych — Jan i Jakub — i ojciec powiedział mi pewnego razu, że dawno temu sam mieszkał w opactwie St. Bruno.

— Myślałem, że zostanę mnichem i mieszkałem tam dwa lata. A potem wróciłem do życia świeckiego.

— Byłbyś lepszym mnichem, niż bracia Jan i Jakub.

— Nie powinnaś tak mówić, kochanie.

— Powiedziałeś, że zawsze muszę mówić prawdę. Brat Jan jest stary i dyszy, a to znaczy, jak mówi Keziah, że ma chore płuca. Potrzebuje ziół od Matki Salter. A brat Jakub zawsze wygląda na skwaszonego. Dlaczego nie zostałeś mnichem?

— Ponieważ nie miałem do tego powołania. Zapragnąłem mieć dom i żonę, i malutką dziewczynkę.

— Taką jak ja! — krzyknęłam z tryumfem. — Mnisi nie mogą mieć małych dziewczynek. Ale oni mają Dziecko.

— Jego pojawienie się było cudem — powiedział ojciec. Później pomyślałam sobie, że to wszystko musiało być bardzo przykre dla mojego ojca. Doszłam bowiem do przekonania, że pragnął wieść życie mnicha, rozmyślając w samotności, lecz jednocześnie pragnął mieć dużą rodzinę — dzielnych synów i piękne córki — i przez wszystkie te lata oczekiwania na dziecko jego życzenia nie spełniały się, aż do moich narodzin.

Zawsze starałam się być w pobliżu, kiedy bracia Jan i Jakub przychodzili z wizytą do naszego domu. Wyglądali odpychająco w swoich zatęchłych szatach, ale mnie to fascynowało. Czasami na widok smutnej twarzy Jakuba i bladej twarzy Jana coś ściskało mi gardło i kiedy słyszałam, że zwracają się do mojego ojca „bracie”, byłam wzruszona.

Pewnego dnia bawiłam się z psami w ogrodzie, a że nagle poczułam zmęczenie, wdrapałam się na kolana ojca i, jak to się zdarza u dzieci, szybko zasnęłam.

Kiedy się obudziłam w ogrodzie byli bracia Jan i Jakub. Siedzieli na ławce obok mojego ojca i rozmawiali z nim. Postanowiłam być cicho i udawać, że śpię. Chciałam posłuchać, o czym mówią. Rozmawiali o opactwie.

— Czasami tak się zastanawiam, Williamie — powiedział brat Jan do mojego ojca. — Od czasu cudu opactwo bardzo się zmieniło. Dobrze jest porozmawiać sobie o tym, a my możemy rozmawiać z t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin