smierc domu.pdf

(208 KB) Pobierz
931921859.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
ELIZA ORZESZKOWA
 
Śmierć domu
Hałas grubych rozmów, śmiechów, sprzeczek; tłum koni przez różnych ludzi za uzdy
trzymanych i bydła, któremu na szyję powrozy zarzucają; tłum chłopów, Żydów, za-
grodowców, szary, siermiężny, chęcią zysku rozgrzany, rozgadany, rozmachany, oczami
spod zmiętych czapek połyskujący. Wśród tłumu, przed rozwartymi wrotami stodoły,
stajen, obór, na podścielisku słomy brudnej i zmiętej — kocz stary, kabriolet jeszcze no-
wy i ładny, parę bryczek, wozy, z których na jednym błękitno pomalowana młocarnia, na
innych pługi z połyskującymi lemieszami, brony zębami do góry obrócone, splątane nogi
od stołów i stołków, grube, czerwone sza, nadwerężone albo i połamane, bezimienne
i bezkształtne sprzęty, narzędzia, graty, rupiecie. To wszystko na wielkim, gładkim dzie-
dzińcu, z którego strony jednej stoi wysoka gęstwina drzew, prawie pozbawionych liści,
z drugiej, za sztachetami tu i ówdzie rozwalonymi leżą pod białym niebem pola brunatne,
rozległe, uśpione.
Pod gęstwiną drzew, która zasłoną z ciemnych koronek wznosi się nad białym, długim
domem, na głębokim ganku przez cztery grube słupy wspieranym stoi stół z brudnym
kałamarzem, z trochą szarych papierów, z piórem w atramencie powalanym i ze starym
dzwonkiem, którego rączka naśladuje figlarnie wykrzywioną małpkę. Przy stole trzy nie
zajęte w tej chwili krzesła: z obu stron ganku po sześć okien, niewiele nad ziemią wznie-
sionych — wszystkie pozamykane szczelnie, a wewnątrz nagie. Nad gontowym dachem
o szerokim u dołu okapie i spiczastym szczycie, na drzewie najwyższym, sterczy przez
wiatr zapewne wykrzywione gniazdo bocianie.
Drzwi domu staroświeckie, okryte rzeźbą naśladującą gęste nabicie gwoźdźmi, roz-
twierają się szeroko i kilku ludzi z wielkim stukiem grubego obuwia wynosi z nich sprzęt
długi i ciężki. Jakby na dane hasło, część tłumu hałasującego dokoła koni, bydła i wo-
zów z pośpiechem rzuca się ku gankowi. Zapewne panowie urzędnicy skończyli już jeść
śniadanie i wnet zaczną prowadzić dalej przerwaną na pół godziny licytację. Konie, by-
dło, narzędzia gospodarskie, graty zawalające oficyny i spichrze już są sprzedane i nabyte;
teraz kolej na sprzęty domowe. Ho, ho, ciekawa to rzecz sprzęty takiego starego domu;
bardzo starego, bo Joachim ogrodnik, który już ze siedemdziesiąt lat ma, najpewniej
opowiada, że zbudowano go za młodości jego dziadka. Nazbierać się też tam musiało rze-
czy różnych przez czas tak długi i przez życie tylu pokoleń. Toteż młody Franus Kulik,
w najbliższe zapusty ożenić się mający, gwałtownie ludzi rozpycha i z rękami zuchwa-
le na kłębach opartymi staje najbliżej ganku. Ale młynarz Zawruk i handlarz Mendel
nikomu na licytacjach ustępować nie przywykli; więc piersiami jak taranami o stalowe
łokcie buńczucznego zagrodowca tłuką, a oczami pożerają ustawioną na brzegu ganku
kanapę długą, głęboką, całą z mahoniu, z ogromnymi poręczami i obiciem, na którym
śród tła ciemnego blednieją dwa spłowiałe, na kanwie wyszyte pejzaże. Dawno już te
pejzaże wyszyte zostały, bardzo dawno, bo stary Joachim był chłopcem kredensowym
i może jeszcze dziesięciu lat nie miał, kiedy starsza pani wyszywała je w krosnach takimi
pięknymi włóczkami, że pociągały one wzrok i ręce malca, ilekroć oterując posadzkę na
krosna okiem rzucił. Wtedy też starsza pani była jeszcze młoda i do pięknej roboty nie
zbliżała się inaczej jak z wesołym nuceniem. Czasem, gdy pana nie było w domu, a dzieci
bawiły się w ogrodzie, sama jedna siadywała nad krosnami, przy otwartym oknie, przez
931921859.002.png
które wlatywały szelesty liści, zapachy kwiatów, śmiechy dzieci. Szyła i nuciła. Ile razy
nawlokła igłę, tyle razy zanuciła, a czasem i zaśpiewała tak głośno, że po całym domu
się rozległo. Jak raz w wigilię imienin pana rymarz Jerzy obił tę kanapę ciemną mate-
rią z tymi wprawionymi przez nią pejzażami. Pan był bardzo kontent, goście, których
na imieniny pełno się nazjeżdżało, robocie nadziwić się nie mogli. Joachim doskona-
le dzień ten pamięta, bo jadł w kredensie wiele smacznych rzeczy i paru rówieśnikom
przez gości przywiezionym pokazywał w rosnących za ogrodem olchach gniazda szpaków
i dudków. Kiedy zaś jak koty włazili na te drzewa, od domu bił gwar muzyki, rozmów,
brzęczenia stołowych naczyń. Świat stał w zieleni, dom w wesołości. Nie dziw więc, że
to wszystko wybornie pamiętając, starowina w długiej do kostek siermiędze wspina się
na palce, suchymi rękoma zawiesza się na poręczy ganku, kościstą szyję wypręża i tak
usilnie, uparcie wpatruje się w spłowiałe pejzaże kanapy, że aż żółte powieki pod siwymi
brwiami poczynają mu prędko, coraz prędzej mrugać. Ale w tejże chwili pomiędzy gru-
bym i zabłoconym jego obuwiem a poręczą ganku cichuteńko przesuwa się stworzenie,
które także coś pamięta i ostrożnie tłum ludzki wymijając, zbliża się do kanapy. Jest to
pies nieduży, bardzo chudy, z żółtą, zjeżoną od zaniedbania sierścią, z kiciastym spuszczo-
nym ogonem i niezmiernie smutnymi oczyma w białych obwódkach. Przybiegł, a raczej
przypełzł do kanapy, obwąchał ją i pysk do niej przyłożywszy zaczął po cichu skomleć.
Kochana kanapa! Żółty pies pamięta wybornie, że nazywano ją w domu kanapą babuni, że
siadywały na niej osoby, które on kochał i których ręce delikatne i przyjazne z pieszczotą
przesuwały się po jego gładkiej podówczas sierści. On nawet niekiedy i na pejzażach tych
siadywać miał prawo, a teraz nie może nawet na nie popatrzeć, bo ludzie cisną się dokoła
tłumnie, gwałtownie, aż skurczony, do ziemi przypadły wcisnąć się musi pod kanapę,
gdzie zwija się w kłębek i ciągle po cichu skomli. Ludzie tymczasem tak ściśle otoczyli
stół z kałamarzem, papierami i dzwonkiem, że z siedzących przy nim urzędników widać
tylko jedną czapkę z błyszczącą gwiazdką, jeden profil blady i ostry i jedną chudą długą
rękę, która przerzuca papiery. Wąskie usta bladego profilu głośno i dobitnie wymawiają
kilka wyrazów, zakończonych głośniej jeszcze i dobitniej wymówionym zapytaniem:
— Pięć! Kto da więcej?
Franuś Kulik, czerwieniąc się, głębokim basem woła:
— Pięć pięćdziesiąt!
Młynarz przez Kulika uproszony milczy, ale handlarz miarkując, że zawsze to czysty
mahoń, piskliwie krzyczy:
— Sześć!
Blady profil powtarza:
— Sześć! Po raz trzeci! Kto da więcej?
Kulik w płomieniach cały, z zamaszystym gestem wykrzykuje:
— Siedem!
— Kto da więcej?
Milczenie. Mendel rozważa i wątpi: a kto na takim staroświeckim gracie siedzieć
zechce? Nikomu zaś innemu spośród obecnych kanapa z pejzażami na nic wcale przydać się
nie może. Więc chuda długa ręka, która przed chwilą przerzucała papiery, wyciąga się do
dzwonka, chwyta figlarnie wykrzywioną małpkę i silnie nią wstrząsa. W powietrzu rozlega
się dzwonienie przenikliwe. Kulik tryumfujący wydobywa zza kurty skórzany woreczek
z pieniędzmi i przystępuje z nim do stołu.
Teraz mnóstwo już rzeczy napełnia głęboki ganek, a ludzie ciężko stukający buta-
mi wynoszą z domu coraz to inne i przed schodami ganku ustawiają. Są to najróżniejsze
sprzęty w stylach mniej więcej nowych i te sprzedają prędko i łatwo. Trudniej idzie z biur-
kiem staroświeckim, bogato brązami nabijanym i zdobnym u góry w dwa zwierciadełka.
Dość drogo je ceniono, a w całym zgromadzeniu nie ma ani jednej pary oczu, która by
umiała zachwycić się harmonijnymi liniami i surowym bogactwem tej starej pamiątki.
Tylko stary Joachim ciągle u poręczy ganku zawieszony wpatruje się w nią wytrzeszczo-
nymi oczyma, bo bardzo dobrze pamięta, że kiedy ogrodnikiem już będąc przychodził do
starszego najpierw, potem do młodszego pana, a potem jeszcze do wdowy po młodszym
z zapytaniem, przedstawieniem, prośbą, starszego i młodszego, i wdowę po młodszym
znajdował często siedzących przy odchylonej klapie tego biurka, w którego mnóstwie
  Śmierć domu
szuflad i szufladek chroniło się mnóstwo gospodarskich i innych papierów. Młodszego
szczególniej widzi w tej chwili przed sobą jak żywego. Rachmistrz z niego był wielki;
przy tym biurku siadywał wtedy jeszcze, gdy wszyscy we dworze spali, pisał w księgach
cyy, podkreślał, rachował. Młodziutkiego syna tylko zawczasu rachować nie nauczył,
bo zaledwie dorósłszy rozkochał się w gwieździe, wzleciał ku niej jak orzeł i zginął jak
mucha, a raczej jak liść jesienny: poniosło go gdzieś daleko i — przepadł.
— Dwadzieścia! Po raz trzeci! Kto da więcej?
— Dwadzieścia i jeden! — woła siwy jegomość w szaraczkowym surducie i trochę
jeszcze wahający się, z machnięciem ręki dodaje:
— Co robić? Niech już choć i takie lusterka dla dziewcząt będą w chacie!
Figlarnie wykrzywiona małpka, chudą ręką wstrząsana, przenikliwie dzwoni. Nabyw-
ca, z ustami od lubości rozwartymi, wysuwa szufladki nad klapą umieszczone, a w jednej
z nich znalazłszy arkusik papieru, od góry do dołu zapisany, niedbale rzuca go na zie-
mię. Ale stojący obok jegomostek, łysy, trochę krzywy, w elegancko skrojonym i mocno
wytartym paltocie, pokątny doradca z sąsiedniego miasteczka, schyla się pośpiesznie, ar-
kusik podnosi i do oczu przybliża. Nuż dokumencik jaki albo coś takiego, z czego da się
choć trochę pociągnąć! Czytając mruczy: „Moja mamo złota! Mój brylantowy ojczuszku!
Chociaż z Henrykiem jest mi jak w raju, myślą, wspomnieniami, tęsknotą serdeczną czę-
sto bywam z wami!” Przeskakuje oczami jedną stronicę, drugą, trzecią, aż u dołu czwartej
wyczytawszy: „Z miłością bez granic ręce wasze całuję, Helenka”, pogardliwie wymawia:
„głupstwo!” i znowu arkusik rzuca na podłogę, gdzie go w minut parę rozdeptują i strzę-
pami na ubłoconych podeszwach roznoszą ludzie, cisnący się ku widokowi nowemu. Bo
otóż i ona sama, ta Helenka, która matkę nazywała „złotą”, a ojca „brylantowym”, ślicz-
nie wymalowana olejnymi farbami, w białej sukni, z różą przy złotym warkoczu, cienka
w pasie, wątła. Ona i obok niej ten chłopak, który to tak dalece rachować nie umiał, że
za gwiazdę zaofiarował życie, gwiazdy nie dostał i życie utracił. Dumny, ognisty chłopak,
ciemnymi oczyma spod złotych włosów jak żywy patrzy z portretu.
Najpierw portret panny.
— Po raz pierwszy: Kto da więcej?
— Po raz drugi: Kto da więcej?
— Po raz trzeci: Kto da więcej?
Dzierżawca karczmy dał najwięcej, a prawdę mówiąc, on jeden do nabycia portretu
chęć okazał. Ładny obrazek: powiesi go w gościnnym pokoju, w którym czasem nocują
podróżni, nad kanapą, z której pilśń wielkimi kłakami wypada, naprzeciw okna upstrzo-
nego przez muchy i przyozdobionego dwoma kaktusami, podobnymi do połamanych
kości męczenników.
A teraz portret chłopca. Nikt formalnie kupować go nie chce. Ot, tobie, chłopcze,
duma i chęć płacenia za gwiazdę życiem! Ledwie na koniec ten sam karczmarz, który
nabył Helenkę i brata jej bierze jak z łaski. Niech tam już będzie tych obrazków do pary:
może nocującym w karczmie panom spodoba się panienka, a paniom — panicz!
Małpka brązowa aż szamoce się cała, tak dzwoni; żółty pies wraca od woza, ku które-
mu odprowadzał kanapę babuni. Stoi teraz ta kanapa na wozie, a na jednym z jej pejzażów
siedzi Franuś Kulik z batem w ręku, w przekrzywionej z fantazją czapce i z górnej swej
pozycji do kilku sąsiadów przemawiając zanosi się basowym śmiechem. Bydło, uprowa-
dzane za bramę, ryczy, konie parskają i czasem rżą. Żółty pies zląkł się bata, ryczenia,
rżenia, ku gankowi wrócił i ujrzał stojącą przed gankiem szafę kredensową, na której
widok wyschły jego język szybko obrócił się dokoła wychudłego pyska: nie bez racji, bo
kiedy niemłoda, skrzętna i gderliwa panna Alojza lub inne osoby te ciężkie dębowe drzwi
otwierały, stał on zawsze przy nich z pyskiem po kawałek pieczeni lub cukru wyciągnię-
tym i — nie zawodził się nigdy. Teraz wielki sprzęt dębowy, cały w rzeźbionych szlakach
z powodu braku tylnych nóg tak mocno w tył się przechyla, że zdaje się, wnet, wnet
krzyknie od zdziwienia albo od przerażenia zemdleje. Jak to! Wynieśli go z kąta, z tego
kąta jadalnej sali, w którym przez tyle dziesiątków lat rysowały się ciemne, ciężkie jego
kształty, do którego, zdawało mu się, że przyrosły grube jego plecy! Cały w tył przegięty,
sprzęt ten wydaje się przerażony i mdlejący, a na ganku głos ostry i donośny powtarza:
— Kto da więcej? Kto da więcej? Kto da więcej?
  Śmierć domu
Z głosem tym łączy się cichszy znacznie, lecz także ostry szczebiot ptaka, który bardzo
śpiesznie i z wyraźnym zdziwieniem zapytuje:
— Co to? Co to? Co to? Co się tu dzieje?
Jest to gil z czerwonym łebkiem, który po letnich podróżach dziś właśnie na zimę tu
powrócił i oto — co znalazł! Sam dość już stary i należący do rodu gilów, które od nie-
pamiętnych czasów gnieździły się każdej zimy w bliskości tego domu, wiele on o nim wie
i pamięta. Wnętrza jego nie widział nigdy, lecz jak wybornie są mu znane te okna, teraz
nieme i nagie, gdy przedtem były takie wesołe i strojne w zwojach firanek i zieleni wazo-
nowych roślin! Albo ganek! Zawsze bywał w zimie cichy, czysty, z zamkniętymi szczelnie
drzwiami ciężkimi, na których wypukłym rysunku gil przesiadywał niekiedy, przysłu-
chując się dźwięczącym za nimi głosom ludzkim. I teraz do samego brzegu gankowego
okapu uczepiony czerwony łebek to w jedną, to w drugą stronę przekrzywiając, z mały-
mi oczami szeroko wytrzeszczonymi przysłuchuje się, zastanawia, zdumiewa. Trwogi nie
czuje, bo widzi przecież, że nikt zajmować się nim ani myśli, tylko przejmuje go żal za
ciszą ganku i wesołością okien, a przy tym niepokój: czy też nie będzie tu już nikogo,
kto by w najsroższe mrozy dla biednych ptasząt wysypywał na ten ganek garście ziaren
i okruchów? Opowiadali mu przodkowie, że był to zwyczaj od dawna w tym miejscu
praktykowany; we własnym życiu niejednokrotnie korzystał już z niego i nawet bardzo
dokładnie przypomina sobie kształty rąk, które przez te drzwi i okna zbawcze deszcze
ziarnek na okrutny śnieg wysypywały. Przypomina sobie ręce stare, zwiędłe, z bladymi
palcami, z pomarszczoną skórą i inne: młode, ruchliwe, białe, u końca tylko od mrozu
jak pączki centyfolii zaróżowione — i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych
jabłuszek podobne. Teraz widzi długą, kościstą, bezkrwistą rękę, która chwyta jakiś błysz-
czący potworek, wstrząsa nim i dzwoni tak przeraźliwie, że gil porywa się z okapu, wzbija
się nad spiczasty dach domu, ulatuje w głąb ogrodu, gdzie po chwili, na gałęzi jabłoni
ze starą znajomą swoją, sroką o żałobnych skrzydłach, prowadzi zawziętą rozmowę. Na
jabłoni zwisają jeszcze tu i ówdzie czarne i czerwone liście, u stóp jej sztywnie bujają
badyle srebrników i bodziszków. Wiatru nie ma najlżejszego, więc wszystko dokoła jest
ciche i nieruchome, tylko gil na gałęzi trzepoce się, szamoce i czerwony łebek ku wyżej
nieco siedzącej sroce podnosząc szczebiotać nie przestaje:
— Co to? Co to? Co to?
Sroka aż zalega się od śmiechu:
— Kra, kra, kra, kra! Kra, kra, kra, kra!
Gil gniewać się zaczyna. Trzeba być sroką, aby w tym wszystkim powód do śmiechu
znaleźć! Lepiej zrobiłaby, gdyby zamiast śmiać się powiedziała mu, dlaczego te okna, takie
dawniej wesołe i strojne, teraz są takie nagie i nieme.
Sroka śmieje się znowu i odpowiada, że trzeba gilem być, aby nie wiedzieć, iż kto
umiera, u tego oczy gasną.
— Co? Co? Co? — szczebioce gil.
Ale sroka przelatuje na drzewo inne, którym jest brzoza płacząca i uczepiwszy się
wiotkiej jej gałęzi, śmieje się jeszcze.
Gil dopędza ją i na kołku od płotu, który ogród od łąki rozdziela, usiadłszy, zapytu-
je jeszcze, lecz sroka jak na huśtawce buja się na wiotkiej gałęzi brzozowej i drwi sobie
z niego i ze wszystkiego. Więc gil na kołku od płota kurczy się, napusza, piórka na-
strzępia i półsennymi oczyma patrzy na grupę olch starych, tuż przy płocie dzwoniących
szczebiotem szpaków, które spóźniły się z odlotem, a w tej chwili, przy nadchodzącym
wieczorze już do snu się układają.
Nadchodzący wieczór powoli i stopniowo napełnia powietrze chłodem zwiększonym
i lekkim ściemnieniem. Tym jaskrawiej w zaledwie dojrzalnym jeszcze zmroku iskrzy
się czerwony tyk na wysokich poręczach wolterowskiego fotela, tym przezroczystsze
wydają się galeryjki drewniane, otaczające parę łóżeczek dziecinnych, tym wyraźniejsze
połyski wydają ramy złocone u obrazów i obrazków, kule szklane u lamp, amory brązo-
we u wieloramiennych świeczników, zwierciadło u gotowalni kobiecej, metalowe figurki,
z których jedna, dość duża, przedstawia człowieka w stosowanym kapeluszu, ze skrzy-
żowanymi ramionami, stojącego na samotnym odłamie skały. Tego i stary Joachim nie
pamięta, lecz od ojca słyszał, że tę figurę przywiózł tu z dalekiego Zachodu wracający
jeden z mieszkańców tego domu i siadywał potem w wolterowskim fotelu, wpatrując się
  Śmierć domu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin