Białołęcka Ewa - Biały kamień.pdf

(410 KB) Pobierz
tytuł: „Biały kamień”
tytuł: „Biały kamień”
autor: ANNA Bolecka
Książka ta ukazuje się jedynie dzięki
życzliwej pomocy Przyjaciół, którym składam podziękowania pełne wdzięczności i
wzruszenia.
A. B.
KAMIEń
wydawnictwo
WARSZAWA 1994
Projekt okładki, karty tytułowej oraz zdjęcie autorki PIOTR PIWOCKI
Zdjęcie na okładce ze zbiorów rodzinnych NOEMI BOGUSŁAWSKIEJ
Reprodukcja zdjęcia na okładce ANNA BEATA BOHDZIEWICZ
Ojcu
Motto zaczerpnięto z: Carl Gustav Jung „Wspomnienia, sny, myśli”,
Warszawa 1993 (Przełożyli Robert Reszke i Leszek Kolankiewicz)
Fragmenty powieści „Biały kamień” ukazały się w miesięczniku „Twórczość” (l 993,
nr l) oraz w kwartalniku „Kresy” (1993, nr 15). Całość została przeczytana przez
Stanisława Brejdyganta w I programie PR w sierpniu 1992 roku.
Oziffitwa i Na*- Pf=ii«?cz *
69. 00-046 ‘ tel. 20-03-81 w. 295,
Wydanie I
Copyright © by Anna Bolecka ISBN 83-901443-0-1
Jestem Sierotą, sam; wszakże znajduje się mnie wszędzie. Jestem Jeden, lecz
sobie przeciwny. Jestem zarazem Młodzieńcem i Starcem. Nie znałem ni ojca, ni
matki, ile że trzeba mnie dobywać z głębin, jak rybę. Albo znowu spadam z nieba
jako biały kamień. Tułam się po górach i lasach, lecz jestem ukryty w
wewnętrznym człowieku. Dla każdego jestem śmiertelny, a jednak nie dotyka mnie
odmiana czasu.
Cmi Gustm Jung
ie znałam mojego pradziadka.
Urodziłam się czternaście lat po jego śmierci.
Kiedy miałam pięć lat, znalazłam się pewnego dnia w domu, gdzie skrzypiała
podłoga z jasnych sosnowych desek, a w sieni stały wiklinowe kosze pełne
zielonego agrestu.
Ktoś mnie zawołał. Otworzyłam drzwi i weszłam do przestronnej kuchni. Na łóżku
siedział stary człowiek i uśmiechał się. Wyciągnął do mnie rękę. - Jestem twoim
pradziadkiem - powiedział.
Nic więcej nie pamiętam.
Trzydzieści lat później mój ojciec mówił: - Nasz dziadek był pięknym mężczyzną.
Przeżył dobre życie. O wnukach mawiał: „moje gienierały”.
W ciszy, która nas otacza, można czasem usłyszeć dalekie głosy. Wydaje się, jak
gdyby mówiło jednocześnie wielu ludzi stojących pod wielką ścianą. Jeden z nich
odchodzi na bok, zbliża się. Teraz słyszysz wyraźniej, słowa nabierają sensu.
Jego głos cię przyzywa. Wchodzisz do jasnej kuchni. Na łóżku siedzi ktoś, kogo
widzisz pierwszy raz w życiu. To najbliższy ci człowiek na ziemi. Patrzycie na
siebie.
Czujesz, że to początek świata.
Twojego świata.
inisja, gdzie są moje buty? - Pradziadek stał pośrodku kuchni i rozglądał się
bezradnie.
- Buty, buty, myślałby kto, że buty są najważniejsze - powiedziała Anisja i odwróciła się.
- A tak, bo jak umrę, to nikt nie pomyśli o mnie, tylko o moich butach. Buty mnie przeżyją. Synowa
podała mu czarne sztyblety.
- Są - powiedziała i uśmiechnęła się.
- A gdzie jest moja „Pomalina”? Znów ktoś brał, a ja muszę wyjść. To jak? Wyjdę w zabłoconych
butach? - siedział teraz na ławce z jednym butem wsuniętym na stopę, drugą starannie owiniętą
w onucę trzymając tuż nad podłogą. - Długo tak będę się męczył? - stęknął.
- Ojciec i zabłocone buty - zaśmiała się synowa. - Kto jak kto, ale ojciec ma zawsze buty
wyczyszczone na glanc, a poza tym tyle razy mówiłam, że nie „Pomalina”, bo to było przed
wojną, tylko „Dobrolin”. Teraz ojciec używa pasty „Dobrolin”.
- Dobrolin nie dobrolin, takiej pasty jak przedwojenna już teraz nie ma. Trzeba było tylko dobrze
popluć i błyszczało się jak... i buty też nie takie - powiedział Pradziadek. - Jakie ja miałem
dawniej buty... Sam je szyłem. Najważniejsza w życiu rzecz to umieć wszystko zrobić samemu.
Nikogo nie musiałem prosić, wyszykowałem buty, z cholewami, z juchtowej skóry... W zimie
ciepłe, w lecie noga się nie pociła. Mówię ci, Gienierał, jak w raju. A może ty wiesz,
8
edzie jest ta moja... ten „Dobrolin”? - spojrzał na wnuka.
_ Wiem - powiedział chłopiec i zeskoczył z krzesła.
_ ^ _ stęknął Pradziadek, biorąc pudełko z napisem F A i G. PAL. - Te moje buty
nie tylko mnie służyły. Takie były dobre, że mnie niejeden prosił - sprzedaj,
ale nie sprzedałem, tylko dałem stryjowi Wiktorowi, wiesz, Anisja? Całą wojnę w
nich przechodziłem, ale jak przyszedł dwudziesty rok, to mu te buty dałem. On
był dużo ode mnie młodszy, ale wzrostem byliśmy równi i stopę też mieliśmy taką
samą. Trochę narzekał na początku, że but zbyt do mojej nogi przyzwyczajony, ale
już po tygodniu tańcował i tak tańcujący poszedł wojować. W moich butach stryjo
pogonił bolszewika i wygrał wojnę.
Któregoś razu, jesienią, a wojna już się kończyła i wojsko wracało do domu, jego
oddział zatrzymał się na kartoflisku pod lasem. Na skraju sobie siedli i
ćwiczyli „uwerturki”. Gienierał, ty nie wiesz, że stryjo pięknie grał na
kornecie w orkiestrze wojskowej. Grają tak, już trzecią uwerturkę przećwiczyli,
a tu z lasu wychodzi włóczęga. Wtedy wielu było takich, chodzili po kraju, nie
wiedzieć z czego żyli, ale jakoś żyli. I właśnie taki chłopina wyszedł na to
pole. Usiadł i słucha. „Może byście i mnie dali pograć”, zagaduje. „A wy,
dziadku, znacie te krzyżyki i bemole?”, pytają go. „Nie znam - mówi - ale wam
grania nie zepsuję”. Rozchyla płaszcz, widać, że nie ma spodni tylko jakieś
obdarte gatki i łapcie na nogach, a na szyi kołnierzyk bez koszuli. Wyjmuje spod
płaszcza trąbkę i zaczyna grać. I tak gra, że wszystkim dech zaparło.
Stryjo Wiktor trzęsionki dostał. Ty wiesz, Anisja, że stryjo kochał muzykę i jak
słyszał coś pięknego, to albo płakał jak małe dziecko, albo nim rzucało.
Skończył grać ten włóczęga i chce iść, ale go Wiktor zatrzymuje. „Dziadku - mówi
- butów nie macie. Przymierzcie”. Przymierzył, trochę były za duże, ale dobre.
Zamienili się. Wiktor wziął jego łapcie, a jemu dał moje buty. I z wojny bez
butów wrócił.
_ Tai, ojciec o wojnie opowiada, jakby tam ludzie niej walczyli, nie ginęli,
tylko jakieś gatki, trąbki, buty... - ode-‘ zwała się synowa.
- A co, Anisja, czemu to wojna ma być ważniejsza niż piękne granie czy dobre buty albo to, że ktoś
idzie polną drogą i widzi, jak wiatr łany żyta przygina do ziemi?
Ty myślisz, że jak żołnierz idzie na wojnę, to on wierzy, ż świat zmieni? Może
on ogląda rosę na liściach, słyszy, że mu burczy w brzuchu, bo głodny, że mu się
chce spać, że mu guzik wisi na ostatniej nitce.
Tak, Anisja, o tym on myśli, a nie o śmierci, bo jakby o śmierci myślał, toby
zaraz wziął nogi za pas, i już by go nie było.
Myślisz, że trąbka nieważna, a wiesz, że ten stryja kornet to mu życie uratował?
Pięknie grał, to go przydzielili do orkiestry dętej, a jego przyjaciela do
artylerii. I co? Tamtego rozerwało na strzępy, że nawet z kawałków nie dało się
złożyć, a stryjo wędrował ze swoją orkiestrą, aż szczęśliwie przywędrował do
domu. Tak to jest, Anisja, a nie tak jak ty sobie wyobrażasz.
Umilkł i zaczął czyścić buty.
- Coś mi ten Dobrolin nie za dobry. Patrzcie, jakie bez połysku - powiedział i zaczął popluwać na
czubek bucika. - Już ja go wyczyszczę własnym sposobem.
Po chwili wyszedł przed dom i usiadł na wąskiej roz
chwianej ławeczce, która stała tu, zanim zamieszkał w tym i
domu z synem i młodą synową. i
Nic się nie działo. Siedząc nieruchomo, zasnął na krótko płytkim snem starca.
Drzemał, leciutko poświstując przez nos. Był nie ogolony. Krótkie siwiejące
włosy pokrywały całą jego twarz. Nogi w błyszczących trzewikach wysunął daleko
przed siebie. Młode koguty o małych główkach z jasnoczerwonymi grzebieniami
podchodziły do niego i przyglądały mu się. Nagle otworzył oczy i sięgnął do
kieszonki. Wyciągnął płaski zegarek. Długo sprawdzał czas, jakby nie mógł
uwierzyć, że jest za siedem dwunasta.
10
Ostatnio coraz częściej patrzył na zegar. W domu miał kilka, wisiały na
ścianach, stały na etażerce i w różnych dziwnych miejscach. Do szuflad chował
zepsute, z wybebeszonymi wnętrzami. Sypały się z nich maleńkie śrubki, które
Gienierał wydłubywał długą szpilką ze szczelin w podłodze.
Każdy z zegarów tykał w innym rytmie, a ich głosy zlewały się w jeden monotonny
dźwięk, który towarzyszył Pradziadkowi od rana do wieczora. Nocą budził się i
nasłuchiwał w ciszy. Wciskał głowę w poduszkę, ale dochodziło spod niej głuche
tykanie. Sięgał ręką i patrzył, szeroko otwierając oczy w ciemnościach. Była za
siedem dwunasta, ale zupełnie nie mógł w to uwierzyć.
Teraz siedział przed domem. Dzień był pogodny i zdawało się, że tak będzie
zawsze. Głęboko wciągnął powietrze. Z pobliskich pól doleciał go zapach
kończącego się lata. Wiedział, że wysokie niebo ma w sobie przejrzystą czystość.
W powietrzu unosił się zapach ostatnich letnich kwiatów o nasyconej barwie,
lekko więdnących liści, suchego ziarna i dojrzewających jabłek.
Tego dnia obudził się o dwa lata starszy i poczuł, że jest już starcem.
Rozprostował kości, które zgrzytnęły nieprzyjemnie. Bolały go wszystkie stawy, w
głowie mu szumiało i wiedział, że tak będzie do końca, że ten uporczywy ból już
go nie opuści. Zrozumiał, że czas stał się w jego rękach zetlałą materią, której
nie warto cerować. Minęła pora naiwnych pytań, nagłych olśnień, małych
przyjemności.
Zawsze lubił chwilę przebudzenia. Było ciepło, wygodnie, pod powiekami drżało
migotliwe światło, odgłosy budzącego się domu dobiegały łagodnie, nie naruszając
sennych obrazów. Ale nie tego ranka.
O świcie ze snu wyrwał go własny jęk. Leżał w łóżku, bezradny, słaby, i czuł
swoje ciało jak przeszkodę, jak ciężar ponad siły. Otworzył szeroko oczy. Na
ścianach wisiały zegary. Ich uporczywe tykanie wypełniało całe wnętrze. Każdy
pokazywał inny czas. Sięgnął pod poduszkę i mocno zacisnął dłoń.
11
Kiedy rano Anisja weszła do kuchni, zdziwiła się widząc, że jeszcze leży.
Podeszła bliżej. Spał lekko pochrapując. Dotknęła go. Obrócił się na bok, z
dłoni wysunął mu się zegarek.
- Tato, niech tata się obudzi - powiedziała
- Która godzina? - podniósł się gwałtownie - Która godzina?
- Ósma. I czego ojciec krzyczy?
Spojrzał na nią zdziwiony. Zwykle była dobra i łagodna
więc może dziś zobaczyła w nim coś nowego, co L p
straszyło. Jest starytn człowiekiem. Może jego drżact c
przypomniało jej, że i ona kiedyś umrze? *
jednak Pradziadek nie myślał tego ranka o umieraniu. Życie wciąż jeszcze zdawało
mu się silniejsze od śmierci. Promienie słońca wpadały przez okno. Listki
rozmarynu drżały delikatnie, z sufitu zbiegał w dół po niewidzialnej nitce mały
pająk.
- Dlaczego czas zawsze tylko się kurczy? - spytał, ale nie było nikogo, kto mógłby mu
odpowiedzieć.
Ten dzień, jak tyle poprzednich, minął niepostrzeżenie. Jak zwykle o zmierzchu,
Pradziadek leżał na łóżku w kuchni, czytając „Mały Dziennik”. Gienierał
przysiadł na stołeczku pod piecem, zagapiony w ogień.
- Mówię ci, żebyś nie gryzł pazurów - odezwał się Pradziadek. - Szpony ci w końcu wyrosną jak
diabłu. Ja mogłem robić w dzieciństwie dwie rzeczy: obgryzać paznokcie albo dłubać w nosie.
Wybrałem dłubanie, bo to trzeba robić w samotności. I dobrze na tym wyszedłem.
Gazeta zsunęła się Pradziadkowi na brzuch, a on sam zapatrzył się w sufit.
Wnuczek przerwał swoją mozolną pracę i spojrzał na niego ukosem. Jego
pociemniała twarz była nieruchoma, tylko wokół ust dało się zauważyć delikatne
drganie.
12
Naftowa lampa stojąca na stole filowała coraz bardziej.
- O, znowu - burknął Pradziadek i chłopiec nie wiedział, czy to „znowu” odnosi się do dalekiej
przeszłości, w której znów coś się wydarzyło, czy do filującej lampy. A może chodziło o Julcię
Słowik, która właśnie teraz, jak zwykle o tej porze, przesuwała na górze krzesło, żeby usiąść do
fortepianu.
Gienierał znał każdy jej ruch, każdy gest. Teraz prosi siostrę o akompaniament.
Ona się wzbrania, bo wie, że sąsiedzi wszystko słyszą. I to, że nie mieści się w
tempie, i to, że czasami gubi dźwięki, a wtedy Julcia przerywa śpiew i tylko
patrzy na nią w milczeniu. Nic nie mówi, żeby nie nadwyrężać głosu, tylko
patrzy, i ta cisza przedłuża się.
- O, znowu - powiedział Pradziadek i chłopiec spojrzał w górę.
Lampa przestała filować, z sufitu leciał czarny śnieg, powoli osiadając na
meblach. I tak było zawsze, ale chłopiec nigdy nie mógł zrozumieć, w jaki sposób
z lampy może wydobyć się tyle sadzy.
Na górze Julcia nadal namawiała siostrę do grania. Trwało to już dłuższą chwilę,
aż wreszcie rozległy się pierwsze dźwięki. Głos Julci zabrzmiał jeszcze
nieśmiało, a potem coraz dźwięczniej i było tak, jakby rozsypały się korale i
ktoś je szybko zbierał, ale one wciąż wypadają z rąk i podskakują na śliskiej
podłodze.
Julcia długo szukała swojego dźwięku. Tak właśnie określiła to pewnego dnia,
stojąc na schodach pod drzwiami.
- Znalazłam swój dźwięk - powiedziała wtedy i Gienierał przypomniał sobie te uciekające po
podłodze koraliki.
- O, znowu - stęknął Pradziadek i przytrzymał gazetę na brzuchu.
Teraz Gienierał wiedział już na pewno, że chodzi o Julcię, i że zaraz będzie
śpiewała pieśń o fiołku. To było jak rozmowa: Julcia opowiadała ją śpiewem. Dużo
smutku i słońca, i słaby, delikatny głos fiołka zdeptanego stopą płochej
pasterki.
Od roku Julcia Słowik chodziła do pana Apfelbauma na lekcje niemieckiego, a on
nie chciał od niej pieniędzy, bo był
13
wielbicielem Mozarta i wpadał w zachwyt, słysząc, jak pięknie Julcia śpiewa i
mówi po niemiecku.
- Mutter, ja się urodziłam, żeby śpiewać Mozarta. Kocham tę muzykę i niemiecki język, on jest taki
melodisch, taki... liedlich. Ja to muszę śpiewać - mówiła do matki, wywołując na jej twarzy
błogi uśmiech.
Do kuchni weszła Anisja wnosząc ze sobą zapach świeżo wypranej i wykrochmalonej
bielizny.
- A wy znowu próżnujecie. Czas nie czeka - powiedziała. - Wie ojciec - zwróciła się do Pradziadka
- że ta Słowik to się tleni. Taka Żydóweczka, a chce być podobna do jakiejś Gretchen... Co się tu
dzieje? - jęknęła, widząc wyszorowaną tego dnia podłogę całą pokrytą płatkami sadzy. - No
znowu - powiedział Pradziadek. Julcia skończyła śpiewać i Gienierał wybiegł z kuchni. Cicho
wszedł po schodach na górę. Po chwili trzasnęły drzwi. Dziewczyna wychodziła z domu.
Wychylił się i patrzył, niezauważony, jak szybko zbiega w dół, a jej długie włosy związane
brązową wstążką jaśnieją w mroku. Z kieszonki spodni wyjął scyzoryk i na drewnianej poręczy
wyciął pierwszą literę słowa „utleniona”.
_ ego roku wrzesień zaczął się pięknie, polami snuło się babie lato, powietrze
było łagodne i migotliwe. Jeszcze poprzedniego dnia na niebie nie było śladu
chmurki, ale nocą zaczęło padać, zerwał się wiatr, który szarpał gałęziami
drzew, unosząc w powietrzu śmieci i rozmokłe papiery. Od rana po niebie gnały
skłębione chmury. Było chłodno, wiatr szedł górą, przed domami parowały kałuże.
Gienierał wyszedł tego ranka w czapce z daszkiem
i ciepłym paletku, na nogach miał przydeptane letnie buciki.
- Tylko nie stercz przed domem, pobiegaj, żebyś
nie zmarzł - powiedziała matka i lekko pchnęła go
14
w stronę drzwi.
Na drodze nie było nikogo. Gdzieś obok deszczowo piały koguty. Co chwila
wyglądało słońce i zaraz znikało za pędzącymi chmurami. Spojrzał w górę. Nad
domami krążyło stado ptaków. Światło przesuwało się po ich grzbietach i były jak
kałuża, w której przegląda się błękitne niebo. Po chwili zataczały koło i wtedy
chwytały blask jasnymi brzuchami, a ich grzbiety mieniły się granatowo.
Obserwował je próbując zrozumieć zasadę tej zmienności. Zakręciło mu się w
głowie, spuścił wzrok i zobaczył, że stoi w kałuży, a skarpetka wyłażąca z
dziurawego buta nasiąka
wilgocią.
Z domu wyszedł Pradziadek. Nie zauważył małego, bo kroczył z wysoko podniesioną
głową, trzymając pod pachą swój ogromny czarny parasol. Spodnie wisiały na nim
luźno i można było policzyć fałdy opadające na wyczyszczone do połysku czarne
buciki.
- Co się tak gapisz?
Gienierał odwrócił się gwałtownie. Za nim stała Julcia Słowik i gryzła cebulę.
Jej puszyste złotorude włosy rozwiewały się na wietrze, słońce właśnie wyszło
zza chmur i rozświetliło jej twarz. Cała w nagłym blasku, z kilkoma piegami na
bladej twarzyczce wydała się chłopcu bardzo piękna. Patrzyła na niego z góry.
Resztkę cebuli rzuciła pod nogi. Uśmiechnęła się ni to z wyższością, ni z
przyjaźnią, odkrywając przy tym drobne ostre zęby pokryte białymi plamkami.
- Powiedz o tak - rozkazała nagle, zaciskając mocno zęby, i wycedziła: - Nie mogę zgryźć chleba.
Gienierał znieruchomiał obezwładniony strachem i zachwytem.
- Nie mogę zgryźć chleba - powtórzył posłusznie, prawie nie otwierając ust.
- To zgryź gówno - zawołała Julcia, odwróciła się i w podskokach pobiegła uliczką w stronę rynku.
15
Cjienierał, zostaliśmy już tylko my dwaj - powiedzii Pradziadek następnego dnia,
kiedy po południu zosta całkiem sami w kuchni, gdzie przy wygasłym piecu bawiły
się małe puchate kocięta, a zegary cicho posuwały czas do przodu.
- Nikt nie umie tak podawać ognia jak ty. Zapaliłbym fajeczkę. - Pradziadek usiadł przy stole.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin