Horowitz Anthony - Diamenty Sokoła.rtf

(428 KB) Pobierz

Horowitz Anthony

Diamenty sokoła

Przekład Jan Hensel

 

 

 

 

Dla Dursleya McLindena, odtwórcy roli Tima Diamenta w filmie i serialu telewizyjnym

 

 

 

Tajemniczy depozyt

W Fulham nic ma szczególnego zapotrzebowania na prywatnych detektywów.

Dzień, w którym to wszystko się zaczęło, nie należał do najlepszych. Wszystko waliło nam się na głowy. Rano, w jeden z najmroźniejszych poranków od dwudziestu lat, odcięto nam ogrzewanie. Tylko patrzeć, kiedy to samo stanie się z elektrycznością. Skończyło się jedzenie, a ludzie ze sklepu na parterze zrywali boki ze śmiechu, kiedy zaproponowałem, że kupię coś na kredyt. Zostały nam tylko dwa funty i trzydzieści siedem pensów oraz trzy łyżeczki kawy rozpuszczalnej, co musiało wystarczyć na cały weekend. Tapeta się odklejała, dywany były brudne i zadeptane, a zasłony... No cóż, kłopot z zasłonami polegał na tym, że nie można ich było niczym zasłonić. Nawet karaluchy pouciekały.

Właśnie zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie nadszedł czas, żeby zrobić coś konstruktywnego - na przykład spakować manatki i wrócić do mamusi - kiedy otworzyły się drzwi i wszedł karzeł.

No dobra, może nie należy ich w naszych czasach nazywać karłami. Teraz mówi się chyba wysocy inaczej, ale prawda jest taka, że gość naprawdę był mikrusem. Miałem dopiero trzynaście lat, a przerastałem go o dobre dziesięć centymetrów i kiedy spojrzał na mnie zimnym, mściwym wzrokiem, zdałem sobie sprawę, że on też to widzi i nigdy mi nie daruje.

Miał chyba około czterdziestki, chociaż trudno to było ocenić przy jego wzroście. W każdym razie mieliśmy do czynienia z miniaturą brązowookiego, śniadego mężczyzny z zadartym nosem. Gość miał na sobie trzyczęściowy garnitur, tylko że każda część była od innego kompletu, jakby się ubierał w wielkim pośpiechu. Skarpetki też miał nie do pary. Jego górną wargę porastał starannie przystrzyżony czarny wąs, a włosy były zaczesane do tyłu i tak tłuste, że można by na nich ugotować rosół. Całości obrazu dopełniały muszka w groszki i błyszczący złoty sygnet. A był to dziwny obraz.

- Proszę wejść, panie... - zaczął mój brat.

- Neapol - powiedział karzeł, który właściwie był już w środku. Może miał włoskie nazwisko, ale mówił z południowoamerykańskim akcentem. - Johnny Neapol. A pan to Tim Diament?

- Tak, to ja - zełgał mój brat. Naprawdę nazywał się Herbert Timothy Simple, ale kazał na siebie mówić Tim Diament. Uważał, że to bardziej pasuje do jego zawodowego imageu. - Co mogę dla pana zrobić, panie Mediolan?

- Neapol - poprawił go karzeł, po czym wdrapał się na krzesło. Jego nos znalazł się dokładnie na wysokości blatu biurka. Herbert odsunął na bok przycisk do papieru, żeby widzieć oczy nowego klienta. Karzeł już miał się odezwać, gdy nagle rozmyślił się i łypnął na mnie podejrzliwie.

- Kto to? - zapytał.

- On? - uśmiechnął się Tim. - To mój młodszy brat. Może się pan nim nie przejmować, panie Naopał.

Neapol położył wypielęgnowaną dłoń na biurku. Na sygnecie widniały inicjały JN, chociaż wokół środkowego palca przybysza było tyle złota, że spokojnie można było wygrawerować pełne imię i nazwisko. I jeszcze dorzucić adres.

- Chcę u pana coś zdeponować - oznajmił.

- Zdeponować? - powtórzył zupełnie niepotrzebnie Herbert. Karzeł mógłby mówić nie z hiszpańskim, ale z marsjańskim akcentem, lecz to mój kochany braciszek był nie z tej ziemi. - To znaczy... jak w banku? - dopytywał się. Bystrzak z niego, co?

Karzeł podniósł wzrok, wbił spojrzenie w pęknięcie na suficie, po czym z ciężkim westchnieniem popatrzył znowu na Herberta.

- Chcę zostawić u pana paczkę - powiedział prędko. - Zależy mi, aby się pan nią zaopiekował. Żeby ją pan po prostu tutaj bezpiecznie przechował.

- Jak długo?

Oczy karła strzeliły w stronę okna. Przełknął z wysiłkiem ślinę i poprawił muszkę. Widać bał się czegoś albo kogoś na ulicy.

- Nie wiem - odrzekł. - Jakiś tydzień. Przyjdę i odbiorę depozyt... kiedy będę mógł. Nie wolno go panu wydać nikomu oprócz mnie. Rozumie pan?

Neapol wyciągnął paczkę tureckich papierosów i zapalił jednego. Smużka błękitnego dymu, gnąc się jak wąż, wzbiła się pod sufit. Mój brat wrzucił do ust gumę do żucia. Spudłował i guma zniknęła za jego ramieniem.

- Co jest w tej paczce? - zapytał.

- Nie pański interes - oznajmił karzeł.

- Dobra. W takim razie porozmawiajmy o interesach.

- Herbert potraktował klienta jednym ze swoich uśmiechów w stylu Nie zadzieraj ze mną, koleś. Wyglądał przy tym tak groźnie, jak krowa ze wzdęciem. - Nie jestem tani

- ciągnął. - Jak chcesz pan taniego detektywa, to se szukaj na cmentarzu. Chcesz pan, żebym się zaopiekował tą paczką? To będzie kosztować.

Karzeł sięgnął do kieszeni marynarki i wydobył pierwszą dobrą rzecz, jaką widziałem od tygodnia: dwadzieścia portretów Jej Królewskiej Mości, każdy wydrukowany w brązowych barwach. Innymi słowy, plik nowiutkich, czyściutkich dziesięciofuntówek.

- Ma pan tu dwieście funtów - powiedział.

- Dwieście? - zapiszczał radośnie Herbert.

- Dodam do tego jeszcze sto, kiedy przyjdę odebrać paczkę. Mam nadzieję, że tyle wystarczy.

Mój brat pokiwał głową, szczerząc radośnie zęby. Postawić takiego za tylną szybą samochodu, a nie potrzeba plastikowego pieska.

- Dobrze. - Karzeł zgasił do połowy wypalonego papierosa, zeskoczył z krzesła, po czym wyjął z drugiej kieszeni zwyczajną brązową kopertę wypchaną czymś prostokątnym. Paczuszka zagrzechotała lekko, kiedy kładł ją na biurku.

- Oto paczka - oznajmił. - Proszę jej pilnować, panie Diament, jak oka w głowie. I nie wolno jej panu otwierać. Pod żadnym pozorem.

- Może mi pan ufać, panie Napalm - wymamrotał mój brat. - Pańska paczka jest w bezpiecznych rękach.

Zamachał jedną z bezpiecznych rąk, a kubek z kawą śmignął z chlupotem w powietrze.

- A jeśli będę się musiał z panem skontaktować? - zapytał po namyśle.

- Nie skontaktuje się pan - uciął Neapol. - To ja się z panem skontaktuję.

- Nie ma się co denerwować - uspokoił go Herbert. W tym momencie na ulicy strzeliła rura wydechowa.

Karzeł jakby wyparował. W jednej chwili stał przy biurku, a w następnej kurczył się pod nim z ręką pod marynarką. Coś mi mówiło, że jego palec nie owijał się wokół kolejnego pliku banknotów. Przez jakieś pół minuty nikt się nie ruszał. Potem Neapol podkradł się do okna i wyjrzał na zewnątrz. Aby tego dokonać, musiał stanąć na palcach i oprzeć ręce o parapet. Przytknął twarz do szyby. Kiedy się odwrócił, na oknie zostało mokre kółko. Pot i łój.

- Do zobaczenia za tydzień - powiedział, po czym co sił w krótkich nóżkach pobiegł do drzwi. - Proszę jej pilnować, panie Diament. Jak oka w głowie! - powtórzył i zniknął.

Mój brat nie posiadał się z radości.

- Dwieście funtów za opiekę nad kopertą - zakrakał. - To mój szczęśliwy dzień. To najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała od roku.

Rzucił okiem na pakunek.

- Ciekawe, co to jest? - wymamrotał. - Ale co nas to obchodzi? To chyba nie nasze zmartwienie.

Tak się przynajmniej Herbertowi wydawało. Ja natomiast od samego początku nie byłem tego taki pewien. W końcu dwieście funtów to, nie da się ukryć, dwieście funtów, a jak ktoś szasta takimi pieniędzmi, musi mieć dobry powód. Poza tym pamiętałem wyraz twarzy karła, kiedy strzeliła rura wydechowa. Może był małym facetem, ale z pewnością obawiał się dużych kłopotów.

Jak dużych, miałem się niedługo przekonać.

 

Tim Diament sp. Zoo.

Dwieście funtów wystarczyło na mniej więcej pół dnia. Ale była to bardzo dobra połowa.

Zaczęliśmy od uczty w restauracji za rogiem. Podwójne jajka, podwójne kiełbaski, podwójne frytki i podwójne grzanki. Ale żadnej fasoli. Przez większość tygodnia fasola stanowiła podstawę naszej paszy Doszło do tego, że zacząłem mieć koszmary o gigantycznej puszce heinza, goniącej mnie po High Street.

Potem Herbert dał ogłoszenie, że szuka sprzątaczki. Wariacki pomysł, szczerze mówiąc. Nie było nas stać na sprzątanie - ale z drugiej strony, gdybyście widzieli, w jakim stanie było nasze mieszkanie, może byście zrozumieli. Wszędzie kurz, w zlewie stos brudnych naczyń. Brudne skarpetki porozrzucane po dywanie od sypialni aż po drzwi wejściowe, jakby próbowały o własnych siłach dopełznąć do pralni. Następnie pojechaliśmy autobusem na West End. Herbert kupił mi nową marynarkę do szkoły, a sobie sprawił podgrzewaną bieliznę i śliczny termofor. Po tym wszystkim zostało nam akurat tyle forsy, żeby kupić dwa bilety do kina, więc poszliśmy na 101 dalmatyńczyków. Herbert cały czas beczał. Ronił rzęsiste łzy nawet w czasie reklam. Taki już z niego facet.

Może się to wydać dziwne, że mieszkamy razem i tak dalej. Wszystko zaczęło się jakieś dwa lata temu, kiedy nasi rodzice ni z gruszki, ni z pietruszki zdecydowali się wyemigrować do Australii. Herbert miał wtedy dwadzieścia osiem lat. Ja właśnie skończyłem jedenaście.

Mieszkaliśmy w wygodnym domu w miłej dzielnicy Londynu. Wciąż pamiętam adres: Wiernotta Mews 1. Tata pracował jako domokrążca; krążył od domofonu do domofonu i nagabywał ludzi, żeby kupili od niego nowe drzwi. Miał duży asortyment: modne rozsuwane drzwi francuskie i tradycyjne drzwi angielskie - wyprodukowane w Korei sto procent mahoniu. Naprawdę kochał te drzwi. Nasz dom, jedyny na całej ulicy, miał siedemnaście par drzwi wejściowych. Mama pracowała na pół etatu w sklepie ze zwierzętami. Wpadła na pomysł, żeby wyemigrować, kiedy tak mocno dziobnęła ją papużka nicrozłączka, że trudno je było rozłączyć. Jeśli o mnie chodzi, wyjazd wcale mi się nie uśmiechał, ale myślicie, że ktoś mnie pytał o zdanie? Wiecie, niektórzy rodzice uważają dzieci za swoją własność. Nie mogłem nawet kichnąć bez pisemnego zezwolenia w dwóch jednobrzmiących egzemplarzach.

Ani ja, ani Herbert nie potrafiliśmy się dogadać z rodzicami. To nas łączyło. No i oczywiście to, że ze sobą też nie potrafiliśmy się dogadać. On właśnie wstąpił w szeregi policji (to było tydzień przedtem, nim Policyjny Ośrodek Treningowy w Hendon poszedł z dymem, by już nigdy nie powrócić). Tak więc Herbert potrafił (mniej więcej) o siebie zadbać, ale ja oczywiście miałem tyle wolności, co stolik do kawy.

- Spodoba ci się Australia - powiedział tata. - Są tam kangury.

- I bumerangi - dodała mama. - I wspaniałe klonowe drzwi... - I misie koala.

- Nie jadę! - powiedziałem. - Jedziesz! - ryknęli rodzice.

To tyle, jeśli chodzi o rozsądną rozmowę.

Pojechałem z nimi na Heathrow, ale nie dalej. Kiedy miał startować samolot do Sydney, wymknąłem się tylnymi drzwiami i uciekłem z lotniska, a potem pojechałem na Fulham Road. Później powiedzieli mi, że dziesięć tysięcy metrów nad Bangkokiem mama wpadła w histerię.

Od tamtej pory Herbert zdążył skończyć z pracą w policji, czy też, dokładniej mówiąc, to policja skończyła z Herbertem. Doigrał się, kiedy pokazał komuś drogę do banku. Trudno go winić za to, że ten ktoś ów bank obrabował. Choć, prawdę mówiąc, nie powinien był przytrzymywać mu drzwi, kiedy wychodził. W międzyczasie Herbert zdołał zaoszczędzić trochę grosza i wynajął obskurne mieszkanie przy Fulham Road nad supermarketem i zamierzał zostać prywatnym detektywem. Na naszych drzwiach widniał więc napis:

TIM DIAMENT sp. z o.o. Prywatny detektyw

Po wejściu do środka szło się po schodach na górę do przeszklonych drzwi, które z kolei prowadziły do jego biura: wąskiego pokoju z czterema oknami z widokiem na ulicę. Stamtąd drugie drzwi prowadziły do kuchni, a schody pięły się dalej na drugie piętro, gdzie mieliśmy sypialnie i wspólną łazienkę. Mieszkanie zostało Herbertowi udostępnione po niewiarygodnie niskiej cenie, pewnie dlatego, że cały budynek groził zawaleniem. Schody skrzypiały niebezpiecznie, a rury jęczały i gulgotały złowrogo. Nigdy nie widzieliśmy właściciela. Chyba bał się zbliżać do tej rudery.

Ciemnowłosy i niebieskooki Herbert był całkiem przystojny - przynajmniej, gdy się patrzyło z drugiej strony ulicy w mglisty dzionek. Ale co Bozia dała w urodzie, to odebrała w mózgownicy. Być może, byli gorsi prywatni detektywi niż Tim Diament (jedyne zoo, jakie miał, to karaluchy, które rzeczywiście musiały spółkować na potęgę, bo mnożyły się w nieprawdopodobnym tempie). Ale wątpię.

Dam przykład. Pierwszą robotą, jaką dostał, było odnalezienie syjamskiego kota pewnej bogatej damy. Udało mu się przejechać biedne zwierzę, gdy wybierał się na spotkanie z klientką. Następna była sprawa rozwodowa. Powiecie, że to normalka, ale jego klienci byli całkiem szczęśliwi, dopóki Herbert nie zjawił się w ich życiu.

Trzeciej sprawy w ogóle nie było.

W każdym razie Herbert nie skakał z radości, kiedy po ucieczce z Heathrow zjawiłem się w jego domu. A dokąd niby miałem pójść? Kłóciliśmy się. Powiedziałem mu, że tofait accompli. Potem znowu się kłóciliśmy. Powiedziałem mu, że fait accompli znaczy fakt dokonany, i ostatecznie pozwolił mi zostać.

Nie przeczę, często zastanawiałem się, czy podjąłem właściwą decyzję. Po pierwsze, kiedy mówię, że lubię zjeść jeden gorący posiłek dziennie, nie mam na myśli gorącego kubka Knorra. Zaczynanie zimowego semestru w ubraniach, z których się wyrosło rok temu, nie należy do przyjemności, zwłaszcza jeśli ma się na nogach skarpetki, w których jest więcej dziur niż w szwajcarskim serze. Na nic nie było nas stać. Rząd Jej Królewskiej Mości pomagał Herbertowi co nieco, dając zasiłek, a rodzice od czasu do czasu przysyłali czek na moje utrzymanie, ale i tak nigdy nie mogliśmy związać końca z końcem. Próbowałem przekonać Herberta do podłapania jakiejś rozsądnej roboty - czegokolwiek oprócz pracy w charakterze prywatnego detektywa - ale były to wysiłki beznadziejne. Równie beznadziejne jak sam Herbert.

Tak czy siak, wróciliśmy do domu około jedenastej i szliśmy właśnie na drugie piętro, minąwszy biuro, kiedy Herbert nagle się zatrzymał.

- Poczekaj, Nick - powiedział. - Czy zostawiłeś otwarte drzwd?

- Nie - odrzekłem, zgodnie z prawdą.

- To dziwne...

Miał rację. Drzwi do biura były otwarte, a światło księżyca sączyło się przez szparę, jakby ktoś wylał na podłogę puszkę srebrnej farby. Zeszliśmy na pierwsze piętro i weszliśmy do biura. Zapaliłem światło.

- O rany - powiedział mój brat. - Zdaje się, że mieliśmy gości.

Mało powiedziane. Tabun słoni zostawiłby po sobie większy porządek. Biurko zostało wypatroszone, dywany poodwijane, zasłony i półki zerwane, a stara kartoteka rozebrana na dziesiątki szufladek. Nawet telefon był rozwalony, a jego części walały się po podłodze. Ktokolwiek tu był, wykonał swoją robotę sumiennie. Gdybyśmy zostali zaproszeni na ślub, moglibyśmy zabrać ze sobą biuro w charakterze confetti.

- O rany - powtórzył Herbert. Wszedł do środka i podniósł z podłogi rozkwaszonego kaktusa. Chwilę później upuścił go, a szczęka zjechała mu do poziomu kolan.

- Jejuniu! - wrzasnął. - Koperta!

Podbiegł do biurka i zaczął szperać w tym, co wyglądało na pozostałości górnej szuflady.

- Zostawiłem ją tutaj - jęknął i osunął się na podłogę. - Nie ma! - wyszlochał.

Wstał i zacisnął pięści.

- To była moja pierwsza robota od sześciu miesięcy. I nawaliłem. Wiesz, co to znaczy, prawda? Nie dostaniemy tych stu funtów i pewnie będziemy musieli zwrócić te dwieście, które już wydaliśmy. Ale katastrofa! Ojejku-jejku! Nie wiem dlaczego, braciszku, naprawdę nie wiem! To po prostu niesprawiedliwe!

Wymierzył biurku potężnego kopniaka. Coś chrupnęło i mebel rozsypał się na drzazgi. Spojrzał na mnie.

- No, nie stój tak - warknął.

- A co mam niby zrobić? - zapytałem.

- No... powiedz coś.

- Dobra - powiedziałem. - Nie sądziłem, że to dobry pomysł zostawiać paczkę w twoim biurku...

- Dzięki, że mówisz mi o tym właśnie teraz - jęknął Herbert. Wyglądał, jakby miał się za chwilę rozpłakać.

- Nie sądziłem, że to dobry pomysł - ciągnąłem - więc wziąłem paczkę ze sobą.

Wydobyłem kopertę z kieszeni kurtki, gdzie spoczywała przez cały wieczór.

Mój brat złapał ją i dał mi wielkiego, oślizgłego buziaka. Nawet mi nie podziękował.

 

Grubas

Nie wyspaliśmy się za bardzo tamtej nocy. Nie mogliśmy posłać łóżek, bo ktoś posłał je już do wszystkich diabłów. Ten, kto zdemolował biuro, zrobił to samo z resztą mieszkania. Potrzeba było czterdziestu gwoździ i dwóch tubek kleju, nim łóżka zaczęły przypominać coś w rodzaju leżanek. Na dodatek Herbert przylepił się do klamki i kolejną godzinę spędziłem, uwalniając go za pomocą kuchennego noża. Kiedy skończyłem, zaczęło świtać, a ja byłem zbyt zmęczony, żeby zasnąć. Herbert wysłał mnie po chleb i nastawił czajnik. Przynajmniej czajnika nam nie zepsuli.

Na wycieraczce leżały trzy listy i przyniosłem je razem z chlebem. Pierwszy okazał się zwykłym rachunkiem, drugi wysłano z Sydney w Australii. Trzeci nie został dostarczony przez listonosza, nie miał znaczka ani pieczątki.

Herbert posłał rachunek do kosza, a ja otworzyłem list z Australii.

 

Kochany Herbercie i Nicku!

Tylko kilka słów, bo razem z tatą wybieramy się na grilla. W Australii wszyscy griIłują. Pogoda jest wspaniała. Ciągle świeci słońce - nawet, kiedy pada deszcz. Naprawdę powinniście przyjechać.

Mam nadzieję, że dobrze się miewacie. Bardzo, bardzo za Wami tęsknimy. Rozwiązaliście już razem jakąś sprawę? W Anglii musi być teraz bardzo zimno, więc pamiętajcie, żeby nosić ciepłe kamizelki. Wiem, że drapią, ale zapalenie płuc też nie jest przyjemne. Dołączam czek, żebyście mogli sobie coś kupić u Marksa i Spencera.

Muszę iść. Tata już stoi w drzwiach. Właśnie kupił nowe.

Niedługo znowu do Was napiszę.

Całuski, Mama

 

List został napisany na pocztówce ze zdjęciem opery w Sydney. Do kartki mama przyczepiła spinaczem czek na siedemdziesiąt pięć funtów. Nie była to fortuna, ale przynajmniej będzie za co kupić kilka tubek kleju.

Trzeci list był najbardziej interesujący. Został napisany na maszynie na dużej kartce, ale wiadomość należała do zwięzłych:

DIAMENT BĄDŹ NA TRAFALGAR SQUARE O 13.00 GRUBAS

- Kto to, do cholery, jest Grubas? - zapytałem.

- Grubas... - wymamrotał Herbert.

Jego twarz zrobiła się biała jak prześcieradło. Rozdziawił szeroko usta. Ostatnio widziałem tę minę, kiedy znalazł w łazience pająka.

- Kto to taki?

Herbert złapał list tak mocno, że rozdarł go na pół.

- Grubas to największy przestępca w Anglii - zakrakał.

- To znaczy... najgrubszy?

- Nie. Największy. Macza palce we wszystkim. W kradzieżach, napadach z bronią w ręku, oszustwach, podpaleniach... We wszystkim!

- Skąd wiesz? - zdziwiłem się.

- Słyszałem o nim, kiedy pracowałem w policji - wyjaśnił Herbert. - Każdy przestępca ma kartotekę w Scotland Yardzie. Grubas ma całą bibliotekę. Jest sprytny. Nikomu nic udało się go aresztować. Ani razu. Policjantka dała mu kiedyś mandat za nieprawidłowe parkowanie. Tydzień później znaleziono ją zalaną betonem pod autostradą M6. Nikt nie zadziera z Grubasem.

Herbert złożył dwie połówki listu, jakby wierzył, że połączy je za pomocą magii. Osobiście byłem raczej zaciekawiony niż przestraszony. Dobra, więc jest sobie jakiś wielki bandzior o przezwisku Grubas, ale czego może chcieć od takiego nieudacznika jak Herbert? Oczywiście musiało to mieć jakiś związek z tajemniczym pakunkiem karła. Czyżby to Grubas był odpowiedzialny za zrujnowanie naszego mieszkania? Wydawało się to prawdopodobne, ale jakoś nie mogłem w to uwierzyć. Nic demoluje się czyjegoś mieszkania i nie zaprasza potem właściciela, jak gdyby nigdy nic, na Trafalgar Square. Albo jedno, albo drugie. Ale z drugiej strony, jeżeli nie on zamienił nasz dom w wysypisko śmieci, to kto?

- Co teraz zrobimy? - spytałem.

- Zrobimy?

Herbert spojrzał na mnie, jakbym stracił rozum.

- Idziemy! Kiedy Grubas zaprasza cię, żebyś skoczył pod pociąg, nie wykłócasz się. Po prostu skaczesz. I cieszysz się, że nie był w złym humorze!

Więc kiedy zbliżało się południe, wsiedliśmy do autobusu numer 14 i pojechaliśmy. Tym razem zostawiłem paczkę - bezpiecznie schowaną - w domu. Mieszkanie już raz przeszukano i uznałem, że nikt nie będzie próbował tego powtórzyć.

- Jak go rozpoznamy? - zapytałem.

- Widziałem zdjęcia - odparł Herbert.

- Fotogeniczny?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin