11. Granice nieskonczonosci.doc

(1199 KB) Pobierz
Lois McMaster Bujold

Lois McMaster Bujold

Granice Nieskończoności

Przekład Magdalena Gawlik

Dorota Malinowska

 

 


Johnowi

Jeden

 

- Ma pan gościa, poruczniku Vorkosigan. - Cień lęku przemknął przez spokojną zazwyczaj twarz sanitariusza. Odsunął się na bok, aby przepuścić mężczyznę, który wkroczył do sali, gdzie leżał Miles. Ten kątem oka dostrzegł, jak sanitariusz wycofuje się pośpiesznie, nim drzwi zdążyły domknąć się za wchodzącym.

Zadarty nos, błyszczące oczy i delikatne, łagodne rysy nadawały jego twarzy młodzieńczy wygląd, mimo znacznie posiwiałych na skroniach włosów. Mężczyzna drobnej budowy, ubrany po cywilnemu, nie wyglądał na osobnika, którego należało się obawiać, jak można by sądzić po reakcji sanitariusza. Posada tajnego agenta we wczesnych latach kariery wykształciła w Simonie Illyanie, dowódcy Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, nawyk nierzucania się w oczy.

- Witam, szefie - odezwał się Miles.

- Paskudnie wyglądasz - oznajmił niefrasobliwie Illyan. - Daj sobie na spocznij.  Miles spróbował się roześmiać, co sprawiło mu dotkliwy ból. Całe ciało miał obolałe, z wyjątkiem ramion, obandażowanych i unieruchomionych od obojczyków aż po koniuszki palców, te zaś nadal pozostawały bez czucia za sprawą zaaplikowanych mu środków.  Skurczył się na posłaniu, bezskutecznie usiłując przybrać wygodniejszą pozycję.

- Jak przebiegła operacja wymiany kośćca? - spytał Illyan.

- Mniej więcej tak, jak przewidywałem; miałem już doświadczenie po operowaniu nóg.  Najgorsze było otwieranie prawej ręki, żeby wydobyć pokruszone kawałki. Ohyda. Z lewą poszło dużo sprawniej, bo okazały się większe. Teraz pozostaje mi tylko leżeć i czekać, aż wszczepiony szpik przyjmie się na syntetycznym podłożu. Trochę potrwa, nim znów będę w formie.

- Mam nadzieję, że nie wejdzie ci w krew powracanie z każdej akcji na noszach.  - No, już dobrze - dopiero drugi raz. Poza tym wkrótce wyczerpie się mój zasób naturalnych kości. Nim dotrę do trzydziestki, cały będę z plastyku. - Miles bez humoru rozważył ową perspektywę. Jeżeli bowiem połowę jego ciała mają stanowić części zamienne, to chyba lepiej od razu wystawić sobie akt zgonu? Czy kiedykolwiek przyjdzie mu przestąpić próg fabryki wytwarzającej protezy wołając „Mamo!”? A może zażywane leki budziły w nim te ponure myśli?

- Co się zaś tyczy twojej misji... - Illyan szybko przeszedł do rzeczy.  Więc to tak. Zatem wizyty nie można uznać za dowód troski, zakładając, że Illyan w ogóle mógł się kierować tego typu uczuciami. Niekiedy trudno było to poznać.  - Masz przecież mój raport - odparł zmęczony już Miles.  - Twój raport, jak zwykle, zawiera mnóstwo niedomówień i błędnych wskazówek - powiedział pogodnie Illyan.

- W końcu... każdy ma do niego dostęp. Nigdy nic nie wiadomo.

- Nie „każdy” - odrzekł Illyan. - Tylu, ilu powinno.

- A więc o co chodzi?

- O pieniądze. Ściśle mówiąc - komu należy je powierzyć, aby dokładnie rozliczył się ze wszystkiego.

Może tak działały środki, którymi go naszpikowano, ale Miles nie widział w tym żadnego sensu.

- Sprawiam ci zawód? - zapytał z niepokojem.

- Pomijając twoje obrażenia, wynik ostatniej misji jest nader zadowalający... - zaczął Illyan.

- Nie mógł być lepszy - przerwał ze złością Miles.

- Natomiast owe, nazwijmy to, przygody na Ziemi, tuż przed misją, w dalszym ciągu podlegają dyskusji. Zostawmy je na później.

- Najpierw będę musiał złożyć raport w wyższej instancji - pośpiesznie wtrącił Miles.

Illyan machnął niecierpliwie ręką.

- Oczywiście. Nie w tym rzecz. Zarzuty dotyczą sprawy w Dagooli i sięgają dużo wcześniej.

- Zarzuty? - spytał oszołomiony Miles.

Illyan przez chwilę przyglądał mu się z namysłem.

- Biorę pod uwagę sumy, które cesarz trwoni na utrzymanie twoich powiązań z Wolną Najemną Flotą Dendarii, wyłącznie z punktu widzenia ochrony wewnętrznej. Gdyby cię, załóżmy, na stałe zatrudniono w Imperialnym Punkcie Dowodzenia, cały czas byłbyś cholernym celem knowań. I nie mam na myśli wyłącznie jakichś lizusów czy karierowiczów, ale wszystkich, którzy przez ciebie pragnęliby dopaść twego ojca. Tak, jak w tym wypadku.  Miles zmrużył oczy, jakby zogniskowanie wzroku w jednym punkcie pomagało mu zebrać myśli.

- Ach, tak?

- Krótko mówiąc, pewni osobnicy w Imperialnym Dziale Rozliczeń szczególnie wnikliwie analizują twoje raporty dotyczące współpracy ze służbą najemną. Bardzo zależy im na szczegółach w związku z zaginioną sporą ilością gotówki. Rachunki za niektóre z twoich przetasowań sprzętu są kolosalne, nawet z mojego punktu widzenia. I żeby to zdarzyło się tylko raz. Postawili sobie za zadanie wykazać istnienie całej sieci powiązań w popełnionych malwersacjach. Jawne przedstawienie ci zarzutu napychania sobie kieszeni cesarskimi pieniędzmi wywołałoby szum; szczególnie zaś mogłoby zaszkodzić twojemu ojcu i jego koalicji.

Zdumiony Miles odetchnął głęboko.

- Czy sprawy zaszły aż tak daleko?

- Jeszcze nie. Mam zamiar zdusić wszystko w zarodku, nim zdąży nabrać realnych kształtów.  Lecz aby tego dokonać, potrzebuję więcej szczegółów. Najważniejsze, by nie zabrnąć w ślepy zaułek, jak niekiedy mi się zdarzało pod wpływem twoich bardziej powikłanych działań - wciąż pamiętam, choć tobie już pewnie wyleciało z pamięci, jak przez ciebie przesiedziałem miesiąc we własnym więzieniu... - Illyan zadumał się nad minionymi wydarzeniami.  - Tamto należało do spisku przeciwko ojcu - zaprotestował Miles.  - Właśnie, podobnie jak i to, o ile właściwie sobie tłumaczę wczesne symptomy. Jednak ich przywódcą jest hrabia Vorvolk z Rozliczeń, przygnębiająco lojalny i na dodatek cieszący się osobistym, hm... wsparciem cesarza. Nietykalny. Lecz obawiam się, że podatny na wpływy.  Urobili go jak glinę. Wyobraża sobie teraz, że musi czuwać nad wszystkim. Im dłużej się go zwodzi, tym bardziej staje się zawzięty. Trzeba ostrożnie obchodzić się z nim, czy ma rację, czy nie.

- Czy nie...? - Miles urwał. Nareszcie w pełni dotarło do niego, jak znacząca musiała być owa kwestia dla Illyana, skoro wybrał właśnie ten moment na wizytę. Przyszedł na pewno nie z powodu troski o stan zdrowia swojego podwładnego. Jednak nachodzić go i nękać pytaniami tuż po przebytym zabiegu, kiedy był tak bardzo wyczerpany, obolały, oszołomiony środkami przeciwbólowymi i zdezorientowany...

- Dlaczego po prostu nie poddasz mnie testom, żebyśmy obaj zaraz mieli to z głowy? - rzucił opryskliwie Miles.

- Ponieważ, niestety, znane mi są twoje idiosynkratyczne reakcje na środki wywołujące prawdomówność - odparł niewzruszenie Illyan.

- Mógłbyś wykręcić mi rękę. - Miles poczuł w ustach gorzki smak.

Wyraz twarzy Illyana pozostał nie zmieniony.

- Zastanawiałem się. Zdecydowałem jednak, że pozostawię sprawę chirurgom.

- Potrafisz być czasem prawdziwym sukinsynem, wiesz o tym, Simon?  - Owszem - powiedział beznamiętnie Illyan, nie zmieniając pozycji. Zdawał się na coś czekać, bacznie wszystko obserwując.

- Twój ojciec obecnie nie może sobie pozwolić na jakikolwiek skandal, zwłaszcza w trakcie tej szarpaniny o władzę. Należy zdławić spisek, bez względu na to, czy zawiniłeś, czy nie.  Wszystko, o czym teraz mówimy, pozostanie - musi pozostać - wyłącznie między nami.

Jednak ja powinienem znać prawdę.

- Proponujesz mi amnestię? - Miles niebezpiecznie zniżył głos. Czuł, jak serce zaczyna gwałtownie tłuc mu w piersi.

- Jeśli zajdzie taka konieczność. - Głos Illyana pozostał doskonale obojętny.  Miles nadal nie miał czucia w dłoniach, nie mógł zacisnąć ich w pięści, poruszył więc konwulsyjnie palcami u stóp. Ogarnięty gniewem z trudem chwytał powietrze; cały pokój zdawał się wirować.

- Ty... podły... bękarcie! Masz czelność nazywać mnie złodziejem... - Kołysał się na łóżku, szarpiąc krępujące go prześcieradła. Maszyna, do której był podłączony, zaczęła emitować przeraźliwe sygnały. Ręce bezwładnie zwisały mu po bokach, podrzucane drgawkami tułowia. - Tak jakbym mógł okradać Barrayar. Tak jakbym mógł ciągnąć zyski z własnego martwego... - Zaparł się stopami i uniósł do pionu, napinając ze wszystkich sił mięśnie brzucha. Zamroczony, na granicy omdlenia, niebezpiecznie przechylił się do przodu, nie będąc w stanie podeprzeć się dłońmi.

Illyan rzucił się w kierunku Milesa i zdołał go chwycić, bowiem runąłby twarzą w dół i uderzył o podłogę.

- Co ty sobie do cholery wyobrażasz?

Miles sam nie wiedział co odpowiedzieć.

- Co pan wyprawia? - wykrzyknął lekarz wojskowy, blady ze zdenerwowania, który w tej samej chwili wbiegł na salę. - Pacjent jest po bardzo ciężkim zabiegu!  Lekarz był przerażony i wściekły, a sunący za nim sanitariusz także wyglądał na przestraszonego. Usiłując zmitygować swojego przełożonego, szarpnął go za rękaw:

- Doktorze, ależ to Illyan, szef CesBez - syknął.

- Dobrze wiem, kim on jest. Dla mnie mógłby być nawet duchem cesarza Dorki. Nie zgadzam się, aby załatwiał tu swoje... sprawy. - Lekarz spojrzał wyzywająco na Illyana. - Pańskie przesłuchania, bądź cokolwiek to jest, proszę przeprowadzać we własnym biurze. Nie w moim szpitalu. Co się zaś tyczy pacjenta, na razie wszelki kontakt z nim jest niedozwolony.  Zdumiony początkowo Illyan gniewnie zareagował na ostatnie słowa.

- Ależ ja nie...

Miles chciał podrażnić obolałe sploty nerwowe w swoim ciele i podnieść krzyk, jednak w owej chwili nie czuł się na siłach, aby coś takiego zrobić.  - Sądzenie na podstawie pozorów do niczego dobrego nie prowadzi - mruknął do Illyana, zapadając głębiej w jego uścisk. Zaśmiał się nieprzyjemnie przez zaciśnięte zęby. Jego ciałem wstrząsały dreszcze, a krople zimnego potu na czole były całkowicie autentyczne.  Illyan spojrzał na Milesa ze złością, ostrożnie jednak umieścił go z powrotem na łóżku.  - Nic się nie stało - z trudem wyartykułował Miles, zwracając się do lekarza. - Ja tylko trochę się... trochę... - Słowo „zdenerwowałem” raczej mu tutaj nie pasowało; przez moment miał wrażenie, że jego czaszka lada chwila eksploduje.

- Mniejsza z tym. - Był wytrącony z równowagi. Pomyśleć, że Illyan, którego znał całe życie, który, jak mniemał, ufał mu bezgranicznie, gdyż jak inaczej mógłby powierzać mu tak doniosłe, niezależne misje... Czuł się dumny, że obdarzono go takim zaufaniem; jego, młodego oficera, często pozostawiając mu wolną rękę podczas akcji, które przeprowadzał...  Czyż jego błyskotliwa kariera mogła stanowić nie szereg działań podejmowanych wyłącznie dla dobra imperium, lecz zmowę, mającą na celu wyeliminowanie Vora - marionetki, człowieka, który kiedyś mógłby okazać się niebezpieczny? Ołowiany żołnierzyk... nie, wydało mu się to niedorzeczne. Malwersant? Brzydkie słowo. Co za skaza na jego honorze i cios dla jego przekonań; zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy, skąd pochodziły rządowe fundusze, ani jakim kosztem je zdobywano.

Wściekłość przerodziła się w czarną rozpacz. Bolało go serce. Czuł się zbrukany. Jak Illyanowi - Illyanowi! - mogło choćby przejść przez myśl... Tak, Illyanowi mogło. Nie zadałby sobie trudu, aby tu przyjść, gdyby rzeczywiście nie uznał, iż zarzut jest prawdopodobny.  Miles był na siebie wściekły - płakał. Cholerne narkotyki.

Illyan, wyraźnie zaniepokojony, bacznie go obserwował.  - W ten czy inny sposób, Milesie, jutro będę zmuszony bronić wiarygodności twoich wydatków, które są zarazem wydatkami mojego departamentu.  - Wolałbym stanąć przed sądem wojennym.

Usta Illyana jeszcze bardziej się zwęziły.

- Wrócę później. Kiedy się trochę prześpisz. Może wówczas łatwiej dojdziemy do porozumienia.

Lekarz pobył przy nim jeszcze przez chwilę, zaaplikował kolejny lek i poszedł sobie. Miles odwrócił się twarzą do ściany. Jednak nie zapadł w sen; wydarzenia z przeszłości jak żywe stanęły mu przed oczami.

 

Lamentowe Góry

 

Miles usłyszał lament kobiety, kiedy wspinał się na wzgórze od strony wąskiego jeziora. Nie wytarł się po pływaniu, ponieważ poranek obiecywał skwarny upał. Woda spływała chłodnymi strumyczkami z włosów mężczyzny na nagą klatkę piersiową i plecy, a także - co już było mniej przyjemne - w dół po nogach z nogawek krótkich spodni. Rzemienie mocujące do nogi szynę aparatu ortopedycznego obcierały wilgotną skórę nóg, gdy wbiegał w górę wąską ścieżką, przedzierając się przez krzaki w tempie wręcz wojskowym. Stopy wyciskały wodę ze starych, mokrych butów. Gdy doszły go z daleka głosy, zaciekawiony zwolnił.

Kobiecy głos nieprzyjemnie zawodził z żalu i zmęczenia:

- Proszę, panie, proszę. Chcę tylko sprawiedliwości...

Stojący przy bramie strażnik był najwyraźniej poirytowany i zakłopotany jednocześnie.  - Nie jestem panem. Daj spokój, wstańże, kobieto. Wracaj do wioski i zgłoś sprawę w magistrackim biurze swego okręgu.

- Mówiłam ci już, panie, właśnie stamtąd wracam!

Miles wyszedł spomiędzy krzaków i zobaczył, że kobieta nie podniosła się z kolan.

Przyglądał się tej scenie z drugiej strony traktu.

- Zanim sędzia wróci, miną całe tygodnie. Droga tutaj zabrała mi cztery dni. Mam tak niewiele pieniędzy... - W jej głosie pojawiła się rozpaczliwa nadzieja, zagłębiła dłoń w kieszeń, a chwilę potem ku strażnikowi wyciągnęła się zaciśnięta pięść. - Marka i dwadzieścia pensów, to wszystko, ale...

Wzrok wyprowadzonego z równowagi strażnika padł na Milesa. Żołnierz wyprostował się gwałtownie, jakby przestraszony, że jego pan mógł go podejrzewać o połakomienie się na tak żałosną łapówkę.

- Odejdź, kobieto! - warknął.

Miles zmarszczył brwi i powłócząc nogą przeszedł przez drogę do głównej bramy.

- O co chodzi, kapralu? - zapytał lekkim tonem.

Strażnik, najwyraźniej oddelegowany z wojsk imperialnych, miał na sobie zielony mundur z wysokim kołnierzem służb Barrayaru. W jasnym, porannym słońcu pocił się niemiłosiernie.  Znajdowali się przecież na południu. Miles wyobraził sobie, że żołnierz będzie już całkiem ugotowany, zanim wróci do koszar, gdzie pozwoli sobie wreszcie na rozpięcie kołnierzyka.  Akcent wskazywał, że nie pochodził z tych stron, był człowiekiem z miasta, może z samej stolicy, a tam bardziej lub mniej sprawna biurokracja załatwiała takie problemy jak ten, z którym przyszła klęcząca teraz przed nim kobieta.

Z kolei ona była miejscowa, wszystko wskazywało, że pochodzi z jakiejś zapadłej wioski w górach. Młodsza niż można by sądzić po jej napiętym głosie, wysoka, zapuchnięta od płaczu, z rzadkimi blond włosami, zwisającymi po obu stronach łasiczkowatej twarzy, w której zwracały uwagę skłopotane, szare oczy. Wykąpana, nakarmiona, wolna od trosk i uśmiechnięta, zwracałaby uwagę urodą, lecz na razie było jej do tego bardzo daleko; miała jednak naprawdę wspaniałą figurę. Szczupła, ale o pełnym biuście. Właściwie inaczej należałoby to określić: krągłość piersi była tylko czasowa, Miles zauważył zaschnięte plamy po mleku na staniku sukienki, chociaż dziecka nigdzie nie widział. Ubranie kobiety było bardzo zniszczone, dawno temu uszyte prostymi, niewprawnymi ściegami, choć z materiału fabrycznego. Nie miała butów. Po długiej wędrówce bose stopy krwawiły.  - Nie ma najmniejszego problemu - zapewnił Milesa strażnik. - Odejdź - syknął w stronę kobiety.

Jakby nie mogąc już dłużej wytrzymać na klęczkach, osunęła się bezwładnie na ziemię.

- Zawołam sierżanta - strażnik z niepokojem patrzył na leżącą - i każę ją usunąć.

- Poczekaj chwilę - powstrzymał go Miles.

Kobieta przypatrywała się mu, najwyraźniej niepewna, czy może potraktować jego zainteresowanie jako nadzieję. To, co miał na sobie, nie dawało jej żadnego klucza w rozpoznaniu, z kim ma do czynienia. Szczególnie że ubranie Milesa było dość skąpe.  Wyprostował się, jakby chcąc dodać sobie wzrostu i uśmiechnął się blado. Nienaturalnie duża głowa, za krótka szyja, plecy nadmiernie szerokie, krzywe nogi, których kruche kości łamały się zbyt często, mimo podtrzymującego je, lśniącego chromem aparatu. Gdyby kobieta z gór stała, czubek jego głowy sięgałby zaledwie jej ramienia. Znudzony oczekiwał, kiedy jej dłoń wykona znak chroniący przed złymi mutantami, ale ta tylko zacisnęła się w pięść.  - Muszę się widzieć z moim hrabią - powiedziała adresując tę uwagę do punktu gdzieś pomiędzy Milesem a strażnikiem. - Takie jest moje prawo. Mój ojciec umarł w służbie.  Przysługuje mi prawo widzenia mego pana.

- Hrabia Vorkosigan, nasz premier - informował oficjalnie strażnik - przyjechał do swej posiadłości wiejskiej na odpoczynek. Obowiązki służbowe załatwia w Vorbarr Sultana. - Żołnierz wyglądał, jakby sam wiele dał za to, żeby znaleźć się we wspomnianym mieście.  Kobieta wykorzystała chwilę milczenia.

- Jesteś tylko sługą. A on jest moim panem. Mam prawo go widzieć.

- W jakiej sprawie chcesz się spotkać z hrabią Vorkosiganem? - zapytał cierpliwie Miles.  - Morderstwa - wyjęczała ta dziewczyno-kobieta. Strażnik westchnął lekko. - Chcę złożyć doniesienie o morderstwie.

- Czy nie powinnaś najpierw przedłożyć skargi rzecznikowi wioski? - dopytywał się Miles, gestem ręki uspokajając rozdrażnionego strażnika.

- Poszłam do niego. Ale nic nie zrobił. - Gniew i żal łamały jej głos. - Powiedział, że już jest po wszystkim. Że nie zapisze moich skarg, bo to wszystko bzdury. Tylko sprowadzę na wioskę kłopoty, tak właśnie powiedział. Nie obchodzi mnie to. Chcę sprawiedliwości!  Miles zmarszczył się w zamyśleniu, przyglądając z uwagą kobiecie. Szczegóły zgadzały się, potwierdzały jej pochodzenie, uwiarygodniały jej słowa, co mogło umknąć chorobliwie regulaminowemu wartownikowi.

- To prawda, kapralu - powiedział Miles. - Ta kobieta ma prawo zwrócić się najpierw do sędziego okręgowego, a potem na hrabiowski dwór. A sędziego nie będzie przez najbliższe dwa tygodnie.

Ten okręg kraju, z którego zresztą pochodził sam hrabia Vorkosigan, posiadał tylko jednego przepracowanego sędziego. Objeżdżał on wioski, w każdej spędzając jeden dzień na miesiąc.  Ponieważ poszukiwacze kłopotów woleli nie przebywać na tym samym terenie, co gwardia premiera, z tymi włościami pod obecność Vorkosigana sędzia miał zazwyczaj spokój, wtedy więc jeździł w głąb kraju.

- Sprawdź ją skanerem i niech wejdzie - powiedział Miles. - Na moje polecenie.  Strażnik wywodził się z najlepszych oddziałów służb specjalnych imperium i tak był wyćwiczony, że widział zabójcę nawet we własnym cieniu. W tej chwili wyglądał na zgorszonego. Odezwał się ściszonym głosem do Milesa:

- Panie, gdybym pozwolił każdemu szaleńcowi w tym kraju wchodzić do woli na teren posiadłości...

- Ja zaprowadzę tę kobietę. I tak idę w tamtą stronę.

Strażnik wzruszył bezradnie ramionami, ale udało mu się ten gest w połowie zamienić na krótki salut, choć Miles zdecydowanie nie był w mundurze, po czym wyciągnął zza pasa skaner i zaczął ostentacyjnie sprawdzać kobietę. Miles zastanawiał się, czy czasem tylko jego obecność nie powstrzymywała żołnierza przed takimi szykanami jak kontrola osobista. Kiedy strażnik skończył demonstrować, jak bardzo jest czujny, przytomny i lojalny, otwartą dłonią dotknął bramy, wprowadzając kod wejścia, a następnie zapisał do komputera obraz siatkówki oka kobiety i stanął z boku w pozie, o której z całą pewnością można było powiedzieć, że jest na spocznij. Miles uśmiechnął się na ten przekaz bez słów i pociągnął lekceważąco potraktowaną kobietę za łokieć. Przeprowadził ją przez bramę i wzdłuż rozszerzającego się podjazdu.

Przy pierwszej sposobności umknęła jego ręce, ale nadal powstrzymała się przed wykonaniem zabobonnego gestu. Rzucała mu tylko pełne ciekawości spojrzenia. Był taki czas, kiedy zaciskał zęby, gdy ludzie całkiem otwarcie wgapiali się w jego nieforemne ciało.  Teraz czuł jedynie smutne rozbawienie, nieco może zabarwione goryczą. Nauczą się.

Wszyscy. Nauczą się.

- Czy służysz hrabiemu Vorkosiganowi, mały człowieku? - zapytała ostrożnie.

Miles przez moment się nad tym zastanawiał.

- Tak - odpowiedział wreszcie. Odpowiedź była, mimo wszystko, prawdziwa pod każdym względem poza tym jednym, który ona miała na myśli. Pohamował pokusę powiedzenia jej, że jest nadwornym błaznem. Jej wygląd wskazywał na kłopoty dużo poważniejsze niż jego własne.

Najwyraźniej sama do końca nie wierzyła w swoje uprawnienia, do bramy zaprowadził ją ślepy upór. Kiedy nieubłaganie zbliżali się ku celowi, na twarzy kobiety pojawiła się wyraźna panika. Była teraz tak blada, że wręcz wyglądała na chorą.  - Jak... jak ja mam się do niego zwracać? - wybąkała wreszcie przestraszona. - Czy powinnam przyklęknąć...? - Spojrzała po sobie, jakby po raz pierwszy dostrzegła, że jest brudna, spocona i splugawiona.

Miles z trudem powstrzymał się przed zacytowaniem śmiesznej wyliczanki zaczynającej się od słów: „Klęknij i trzy razy uderz czołem o podłogę, zanim zaczniesz mówić, tak właśnie postępuje pospólstwo”. Zamiast tego poradził jej:

- Po prostu stań wyprostowana i powiedz prawdę. Staraj się mówić jasno. On zrozumie.

Ostatecznie - usta Milesa zadrgały - nie brak mu doświadczenia.

Przełknęła nerwowo ślinę.

Sto lat temu letnią rezydencją Vorkosiganów były koszary, część zewnętrznych fortyfikacji potężnego zamku na urwisku ponad wioską Vorkosigan Surleau. Z zamku pozostały dziś już tylko ruiny, natomiast w miejscu baraków stała obszerna, kamienna budowla, wiele razy modernizowana, rozplanowana z artystycznym smakiem i otoczona kwietnikami. Otwory strzelnicze poszerzono tak, że stały się dużymi, oszklonymi oknami, z których roztaczał się piękny widok na jezioro, a nad dachem sterczała antena komertela. Nowe baraki koszar ukryte były pośród drzew w dole zbocza, ale nie miały żadnych otworów strzelniczych.  Kiedy Miles i nie pasująca do tego otoczenia kobieta zbliżyli się do rezydencji, w drzwiach stanął mężczyzna należący do osobistej świty hrabiego. Wskazywała na to brązowo-srebrna liberia. To był ten nowy człowiek. Jakżeż mu na imię? Pym, przypomniał sobie Miles.  - Gdzie jest jego lordowska mość? - zapytał.

- W górnym pawilonie, je śniadanie z jej lordowska mością. - Pym rzucił okiem na kobietę i zamarł w oczekiwaniu, spoglądając na Milesa z grzecznym zainteresowaniem.  - Aha. No cóż, ta kobieta szła tu cztery dni, by złożyć skargę sędziemu okręgowemu.  Ponieważ jego nie ma, natomiast hrabia jest, więc ona proponuje przeskoczyć pośrednika i uderzyć prosto w sam wierzchołek. Podoba mi się jej styl. Zabierz ją na górę, dobrze?  - Podczas śniadania? - zapytał z niedowierzaniem Pym.

Miles pochylił ku kobiecie głowę.

- Jadłaś już śniadanie?

Zaprzeczyła milcząco.

- Tak właśnie myślałem. - Miles rozłożył ręce gestem, jakby przekazywał ją, symbolicznie, służącemu. - Idźcie.

- Mój tata zginął na służbie - powtórzyła słabym głosem kobieta. - To moje prawo. - Zdanie to miało na równi przekonać innych, co i ją samą.

Pym nie był góralem, urodził się jednak w tym okręgu.

- Niech będzie - westchnął i skinął na kobietę, by podążyła za nim bez dalszego już mitrężenia czasu. Okrążając rezydencję, rozglądała się wokół rozszerzonymi oczyma. Ale obejrzała się jeszcze nerwowo na Milesa.

- Mały człowieku...?

- Po prostu stój wyprostowana! - krzyknął do niej. Patrzył jak znika za rogiem, a potem wbiegł po schodach rezydencji przeskakując po dwa stopnie naraz.  Miles ogolił się, wziął zimny prysznic i poszedł do swego pokoju, którego okna wychodziły na długie jezioro. Ubrał się starannie, tak samo jak dwa dni wcześniej na paradę imperialną i ceremonię rozdawania dyplomów Akademii. Czysta bielizna, kremowa koszula z długimi rękawami, ciemnozielone spodnie z zapięciem u boku. Tego samego koloru bluza z wysokim kołnierzem, dopasowana do jego nietypowej figury. Nowa, jasnoniebieska plastykowa odznaka przymocowana do kołnierza i wpijająca się niemiłosiernie w szczękę. Uwolnił nogi z rzemieni i wciągnął lśniące niczym lustro buty, sięgające do kolan. Starł odrobinę kurzu spodniami pidżamy, leżącymi pod ręką na podłodze, gdzie je rzucił, gdy szedł popływać.  Wyprostował się i sprawdził swe odbicie w lustrze. Ciemne włosy jeszcze nie doszły do siebie po ostatnim strzyżeniu przed ceremonią promocyjną. Blada twarz o ostrych rysach, worki pod szarymi oczami, ale nie na tyle duże, by znamionować hulaszczy tryb życia, białka niezbyt przekrwione - z czego wniosek, że ograniczenia, jakim podlegało jego ciało, zmusiły go do powstrzymania się od dalszego świętowania, zanim zdążył sobie zrobić krzywdę.  Echa uroczystości ciągle jeszcze rozbrzmiewające w jego głowie wywołały lekkie skrzywienie ust. Stanął przecież na pierwszym szczeblu najwyższej z możliwych drabin - samej służby imperialnej. W służbie nie było ulg nawet dla synów starego Vora. Dostawało się to, na co się zasłużyło. Mógł pod tym względem polegać na słowach swego kuzyna oficera, choć byli i tacy, którzy w to wątpili. On przynajmniej był dowodem dla niedowiarków, jak bardzo się mylili. Musiał tylko przeć w górę i przed siebie, nigdy nie spoglądać w dół, nigdy nie oglądać się za siebie.

Chociaż raz jednak zamierzał to zrobić. Równie starannie jak się ubierał, Miles składał przedmioty konieczne do wykonania zadania, które czekało na niego. Białe, płócienne prostokąty, odznaka kadeta Akademii. Ręcznie wykaligrafowany, wykonany specjalnie na jego zamówienie patent oficerski służby imperialnej na Barrayarze. Papierowa kopia wszystkich wyników uzyskanych w ciągu trzech lat w Akademii łącznie z pochwałami (i naganami). W tym, co planował, chciał zachować całkowitą uczciwość. W szafie na dole znalazł mosiężny kosz, tak zwany koksownik i trójnóg, starannie owinięte w szmaty, oraz torbę plastykową, pełną wysuszonej kory jałowca.

Wyszedł tylnymi drzwiami i wdrapał się na wzgórze. Z miejsca, przez które prowadziła ścieżka, rozciągał się piękny widok. W pewnym miejscu dróżka rozwidlała się, jej prawa odnoga wiodła na sam szczyt do pawilonu. Miles skręcił jednak w lewo i po chwili doszedł do niskiego muru z polnych kamieni. Przeszedł przez bramę.  - Dzień dobry, szaleni przodkowie - zawołał, ale nagle stracił dobry humor. Może to, co powiedział, było i prawdą, ale mimo wszystko zachował się bez należytego szacunku.  Przechadzał się między grobami, aż wreszcie doszedł do tego, który był jego celem. Ukląkł i położył koksownik z trójnogiem na ziemi.

Napis na kamieniu był prosty: GENERAŁ HRABIA PIOTR PIERRE VORKOSIGAN, a pod nim daty. Gdyby ktoś chciał wymienić wszystkie tytuły i osiągnięcia zmarłego, musiałby zapisać całą płytę maczkiem.

Umieścił na kawałku kory przyniesione specjalnie w tym celu drogocenne kawałki papieru, białe płócienne kwadraty i pasmo włosów z ostatniego strzyżenia. Wszystko to spalił. Patrzył w płomienie, kołysząc się na piętach. Latami wyobrażał sobie tę chwilę i to na setki sposobów. Niekiedy widział, jak stoi nad grobem i wygłasza publiczną orację przy wtórze poważnej muzyki. Kiedy indziej tańczył na golasa na grobie starego człowieka. Skończyło się na prywatnej i tradycyjnej ceremonii, bez zbędnych gestów. Chodziło o coś tylko między nim a dziadkiem.

- Tak więc - nie wytrzymał wreszcie. - Mimo wszystko dotarliśmy aż tutaj. Zadowolony?  Szaleństwo ceremonii wręczenia dyplomów było już za nim i wydało mu się nagle, że ogromny wysiłek ostatnich trzech lat i cały ból doprowadziły go do tego właśnie punktu. Ale nikt z grobu nie odezwał się, nie powiedział: „Dobra robota, teraz możesz odpocząć”. Popioły nie przekazały żadnej wieści, we wznoszącym się dymie nie ukazała się żadna wizja.  Wszystko spłonęło aż nazbyt szybko. Może przyniósł za mało do spalenia.

Podniósł się, otrzepał kolana. Panowała cisza, świeciło słońce. I czego niby się spodziewał?  Aplauzu? Dlaczego po ostateczną odpowiedź przyszedł właśnie tutaj? Czy chodziło mu jedynie o spełnienie marzenia nieżyjącego człowieka? Komu tak naprawdę miało służyć jego wejście do służb? Dziadkowi? Jemu samemu? Bezbarwnemu imperatorowi Gregorowi? Kogo to w ogóle obchodziło?

- No cóż, starcze - wyszeptał, a potem krzyknął: - Czy jesteś wreszcie zadowolony? - Echo słów odbiło się od skał.

Miles na odgłos chrząknięcia odwrócił się jak spłoszony koń, serce skoczyło mu do gardła.  - Hmm... panie? - odezwał się niepewnie Pym. - Proszę o wybaczenie, nie chciałem przeszkadzać. Ale hrabia, wasz ojciec, domaga się pańskiej obecności w górnym pawilonie.  Wyraz twarzy Pyma nic nie mówił. Miles przełknął ślinę i przez chwilę odczekał, by rumieniec, który czuł na policzkach, nieco zbladł.

- Dobrze - wzruszył ramionami. - Ogień już prawie wygasł. Uprzątnę to później. Niech...  niech nikt tego nie rusza.

Przeszedł obok Pyma, nie odwracając się za siebie.

Pawilon był prostą budowlą ze srebrnego od starości drewna, otwartą na cztery strony świata, tak że panował tu zawsze miły przewiew. Tego poranka wiała lekka bryza od zachodu. Mogło to oznaczać dobre warunki żeglarskie na jeziorze. Z cennych wolnych dni pozostało Milesowi tylko dziesięć, a tak wiele zamierzał w tym czasie zrobić. Planował między innymi wycieczkę do Vorbarr Sultana ze swym kuzynem Ivanem, chcieli wypróbować nowy ślizgacz. A potem czekał go pierwszy przydział. Miles modlił się, żeby była to służba na statku. Z trudem opanował pokusę poproszenia ojca, by upewnił się, że będzie to przydział na statek. Weźmie to, co mu przyniesie los, taka była pierwsza zasada gry. Należało wygrać takimi kartami, jakie się dostało do ręki.

Wnętrze pawilonu było zacienione i chłodne, szczególnie przez kontrast ze skwarem na zewnątrz. Stało tam kilka wygodnych, starych krzeseł i stołów, na jednym widniały jeszcze resztki pańskiego śniadania - Miles zauważył dwa samotne ciasteczka na zasypanej okruchami tacy. Matka, pochylona nad filiżanką, uśmiechnęła się do niego.  Ojciec, niedbale ubrany w rozpiętą pod szyją koszulę i szorty, rozpierał się w wytartym fotelu. Aral Vorkosigan był przysadzistym, siwowłosym mężczyzną o mocnej szczęce, ciężkich brwiach i pokiereszowanej twarzy, która zdawała się wizerunkiem niewydarzonego dzikusa. Miles widział kiedyś taki rysunek w prasie opozycyjnej, przy artykule o nieprzyjaciołach Barrayaru. Ilustracja kłamała tylko w jednym szczególe. Ostre, przenikliwe spojrzenie zamieniono na tępe i osiągnięto tym samym efekt parodii wojskowego dyktatora.  Jak bardzo on jest nawiedzany przez dziadka? - zastanawiał się Miles. Specjalnie tego po nim nie widać. Ale z drugiej strony jego ojciec nie musiał się nikim podpierać. Admirał Aral Vorkosigan, kosmiczny strateg, zdobywca Komarru, bohater spod Escobaru i przez szesnaście lat faktyczny, choć nie tytularny regent imperium, najwyższa władza na Barrayarze, nagle odrzucił te zaszczyty, zmieszał historię i z własnej woli zstąpił z piedestału przekazując władzę imperatorowi Gregorowi, kiedy ten osiągnął pełnoletność. Choć nie zachował się równie elegancko z urzędem premiera, który piastował po dziś dzień, niczym nie dając do zrozumienia, że miałby z niego kiedyś zrezygnować.

Losy generała Piotra były tylko atutową kartą w dłoni admirała Arala. I gdzie w związku z tym znajdowała się chorągiew Milesa? Trzymał dwie dwójki i dżokera. Pozostawało mu albo poddać się, albo blefować...

Kobieta z gór siedziała na podnóżku, ściskając w dłoni na wpół zjedzone ciastko. Teraz wpatrywała się z otwartymi ustami w Milesa, występującego w całej chwale i blasku. Kiedy odpowiedział spojrzeniem, zacisnęła usta, a jej oczy zabłysły. Coś dziwnego malowało się na jej twarzy. Gniew? Uniesienie? Zawstydzenie? Radość? Jakaś dziwaczna mieszanina tych wszystkich uczuć naraz?

Miles wyprężony w mundurze stanął przed ojcem na baczność.

- Sir?

Hrabia Vorkosigan zwrócił się do kobiety:

- Oto mój syn. Czy, jeśli on pojedzie i będzie moim Głosem, zadowoli cię to?

- Och - westchnęła. Jej szerokie usta rozciągnęły się w dziwacznym, wymuszonym uśmiechu.  Tak silnej emocji nie widział wcześniej na jej twarzy. Po raz pierwszy Miles potrafił odczytać, co wyraża.

- Tak, panie.

- Bardzo dobrze. W ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin