Druon Maurice - Królowie Przeklęci 3 - Trucizna królewska.rtf

(415 KB) Pobierz

MAURICE DRUON

 

 

Królowie przeklęci

Tom III

Trucizna królewska.

 

 


”Historia jest zawsze wiedzą

opartą na domysłach”

Daniel Rops

 

 


Prolog

 

Filip Piękny pozostawił Francję jako pierwszy kraj Zachodu. Bez podbojów, lecz za pomocą układów, małżeństw i paktów pokaźnie rozszerzył terytorium, a jednocześnie wciąż dążył do centralizacji władzy i wzmocnienia Państwa. Jednak zarządzenia administracyjne, finansowe, wojskowe i polityczne, którymi obdarzał królestwo, okazywały się często nadmiernie postępowe w stosunku do epoki, nie były dostatecznie zakotwiczone w obyczajach i przeszłości, by móc się utrwalić bez osobistego nacisku wybitnego monarchy.

W pół roku po zgonie Króla z Żelaza, większość jego reform zdawała się skazana na zagładę, a wysiłki - na zapomnienie.

Syn jego i następca, Ludwik X Kłótliwy, warchoł, miernota, ignorant, od pierwszego dnia panowania nie dorastał do swego stanowiska i beztrosko przerzucił pieczę o rządy na stryja Karola de Valois. Ten dobry dowódca, lecz marny administrator długo i próżno szukał dla siebie tronu, aż nareszcie dorwawszy się do władzy mógł wyładować swe wichrzycielskie ambicje.

O potędze poprzednich rządów stanowili ministrowie pochodzenia mieszczańskiego, obecnie zostali oni uwięzieni, a ciało najwybitniejszego z nich, Enguerranda de Marigny, byłego generalnego współrządcy królestwa, gniło na hakach szubienicy w Montfaucon.

Reakcja triumfowała: ligi baronów siały zamęt na prowincji i trzymały w szachu królewską władzę. Możnowładcy z Karolem de Valois na czele bili własną monetę, którą puszczali w obieg ciągnąc z tego zyski. Administracja pozostawiona samopas grabiła na własny rachunek, a skarb był pusty.

Klęska nieurodzaju i w ślad za nią wyjątkowo surowa zima spowodowały głód. Śmiertelność rosła.

Równocześnie Ludwik Kłótliwy zajmował się przede wszystkim łataniem swego małżeńskiego honoru i zacieraniem - o ile to było możliwe - skandalu w wieży Nesle.

Ponieważ konklawe nie zdołało wybrać papieża, który mógłby unieważnić małżeństwo, król Francji pragnąc ożenić się ponownie polecił zadusić swą żonę Małgorzatę Burgundzką uwięzioną w Zamku Gaillard.

Tak oto odzyskał wolność, by poślubić wybraną dlań przez Karola de Valois piękną księżniczkę z rodu Andegawenów Sycylijskich i łudził się, że będzie z nią dzielił błogie lata długiego królowania.

 


Część pierwsza - Francja czeka na królową


I - Pożegnanie Neapolu

 

Stara królowa-matka Maria Węgierska w białych szatach stała przy oknie olbrzymiego Nowego Zamku, skąd roztaczał się widok na port i Zatokę Neapolitańską; patrzyła, jak okręt rozwija żagle. Ocierając sztywnym palcem łzę, która zwilżała bezrzęsą powiekę, szepnęła:

- Już teraz mogę umrzeć.

Godnie wypełniła swe życie. Córka króla, żona króla, matka i babka królów utwierdziła swe potomstwo na tronach południowej i środkowej Europy. Wszyscy jej żyjący synowie byli królami lub udzielnymi książętami. Dwie córki nosiły koronę. Płodność jej była narzędziem potęgi Andegawenów Sycylijskich, młodszej gałęzi rodu Kapetyngów, która zamierzała stać się równie potężna jak pień.

Chociaż Maria Węgierska utraciła już sześcioro dzieci, miała przynajmniej pociechę, że jeden z synów, wstąpiwszy do zakonu, znajdował się na drodze do kanonizacji. Będzie matką świętego. Jakby królestwa tego świata stały się zbyt ciasne dla zachłannego rodu, stara królowa-matka pchnęła swe potomstwo aż do królestwa niebios.

Przeżywszy siedemdziesiąt lat winna była tylko zapewnić przyszłość jednej ze swych wnuczek, sierocie Klemencji. To się już dokonało.

Wielki okręt, który w olśniewającym słońcu podnosił w porcie kotwicę w dniu 1 czerwca 1315 roku, uosabiał w oczach królowej-matki triumf jej polityki, a zarazem melancholię spraw zakończonych.

Doprowadziła bowiem do najświetniejszego związku, do olśniewającego małżeństwa swą umiłowaną Klemencję, dwudziestodwuletnią księżniczkę bez wiana we włościach, a bogatą jedynie w rozgłos urody i cnoty. Klemencja będzie królową Francji. Tak więc najubożej wyposażona ze wszystkich księżniczek Andegaweńskich otrzyma najpotężniejsze królestwo. Zaprawdę: to jakby ilustracja do ewangelicznych pouczeń.

Zapewne, mówiło się, że młody król Francji, Ludwik X, nie miał zbyt miłego oblicza ani najlepszego charakteru.

“No cóż! mój małżonek, świeć Panie nad jego duszą, był kulawy, a nieźle się doń akomodowałam - myślała Maria Węgierska. - Przede wszystkim nie jest się królową, aby być szczęśliwą.”

Poszeptywano również ze zdziwieniem, że królowa Małgorzata umarła w więzieniu akurat wtedy, kiedy król Ludwik miał kłopoty z uzyskaniem unieważnienia małżeństwa. Czyż należy jednak nadsłuchiwać wszystkich plotek? Maria Węgierska była niezbyt skłonna litować się nad kobietą, zwłaszcza królową, która popełniła wiarołomstwo. Nie zaskoczyło jej, że kara Boża spadła zasłużenie na gorszącą Małgorzatę.

“Moja piękna Klemencja wywyższy cnotę na dworze paryskim” - rzekła jeszcze do siebie.

Zamiast pożegnania szarą ręką nakreśliła w prześwietlonym powietrzu znak krzyża, później z twarzą wstrząsaną tikiem w nieskazitelnym welonie pod wąskim diademem udała się krokiem sztywnym, lecz jeszcze stanowczym, do kaplicy, by tam podziękować niebu za pomoc w wypełnianiu długiego królewskiego posłannictwa i ofiarować Najwyższemu wielką boleść kobiet, które zakończyły służbę.

Tymczasem San Giovanni, olbrzymia okrągła nawa o biało-złotym kadłubie, uwieńczona w rozwidleniach masztów banderami Andegawenii, Węgier i Francji, jęła manewrować, by odpłynąć od brzegu.

Kapitan i załoga przysięgli na Ewangelię bronić podróżnych przed burzą, barbarzyńskimi piratami i wszelakim niebezpieczeństwem żeglugi. Figura świętego Jana Chrzciciela, patrona statku, lśniła na dziobie w promieniach słońca. W kasztelach, do wysokości połowy masztów najeżonych blankami, stu zbrojnych czatowników, łuczników, miotaczy kamieni stało gotowych odeprzeć napaść rabusiów morskich, gdyby zaszła potrzeba. Na dnie okrętu złożono w obfitości żywność: amfory z oliwą i winem tkwiły w piasku obciążającym okręt, zagrzebano tam również setki jaj, by zachowały świeżość. Wielkie kufry okute żelazem, zawierające jedwabne szaty, klejnoty, wyroby złotnicze i wszystkie dary ślubne księżniczki, piętrzyły się pod ścianami ładowni, obszernej komnaty między głównym masztem a rufą, gdzie na wschodnich kobiercach mieli sypiać dworzanie i rycerze z eskorty.

Neapolitańczycy zgromadzili się na nabrzeżu, by oglądać odjazd statku, który się im wydawał okrętem szczęścia. Kobiety unosiły w ramionach dzieci. Z hałaśliwego i poufałego tłumu, jakim był zawsze lud Neapolu, padały okrzyki:

- Guarda come'e bella! ( Patrz jaka piękna!)

- Addio Donna Clemenza! Siate felice!  ( Żegnaj Pani Klemencjo, bądź szczęśliwa!)

- Che Dio Ia benedica la nostra principessa! ( Niech Bóg błogosławi naszą księżniczkę!)

- Non vi dimenticate di noi!  ( Nie zapomnij o nas!)

Donnę Clemenzę bowiem otaczała w oczach Neapolitańczyków jakby legenda. Pamiętali jej ojca pięknego Carla-Martella, dziedzica Neapolu i Węgier, druha poetów, a zwłaszcza Dantego, księcia erudytę, muzyka, znamienitego szermierza, który uganiał się po półwyspie na czele dwustu rycerzy z Italii, Prowansji i Francji, odzianych jak i on na poły w szkarłat i ciemną zieleń, na koniach w srebrzystych kropierzach. Mówili, że jest synem bogini Wenus, bo posiada “pięć darów wybrańców miłości, a są nimi: zdrowie, uroda, bogactwo, wolny czas, młodość”. Padł rażony zarazą w dwudziestym czwartym roku życia, na wieść o tym zmarła jego żona Habsburżanka, darząc fantazję ludową tragicznym mitem.

Neapol przeniósł swój sentyment na Klemencję, która z biegiem lat coraz bardziej przypominała ojca. Błogosławiły królewską sierotę ubogie dzielnice, gdzie osobiście rozdawała jałmużnę. Malarze ze Szkoły Giotta lubowali się w odtwarzaniu na freskach jej jasnej twarzy, złocistych włosów, długich, wysmukłych dłoni.

Z obwarowanej blankami platformy, tworzącej dach nad kasztelem przy rufie, trzydzieści stóp nad wodą, narzeczona króla Francji rzucała ostatnie spojrzenia na krajobraz z lat dziecinnych, na Stary Zamek Jajo, gdzie się urodziła, na Nowy Zamek, Maschio Angioino, gdzie wyrosła, na rojący się tłum, który jej słał pocałunki, na całe to miasto olśniewające, zakurzone i wzniosłe.

“Dzięki, Pani Babko - myślała z oczami skierowanymi ku oknu, skąd znikła sylwetka Marii Węgierskiej. Zapewne nigdy was nie zobaczę. Dzięki, żeście tyle dla mnie uczyniła. Skończywszy dwadzieścia dwa lata rozpaczałam, żem niezamężna; nie spodziewałam się, iż znajdę małżonka i byłam gotowa wstąpić do klasztoru. To wy miałyście rację nakazując mi cierpliwość. Oto będę królową wielkiego królestwa zraszanego czterema rzekami i skąpanego w trzech morzach. Kuzyn mój, król Anglii, stryjna z Majorki, krewniak z Czech, siostra, żona delfina we Vienne, a nawet mój stryj Robert, tu panujący, którego poddanką byłam aż do dziś, zostaną mymi wasalami z tytułu ziem, jakie posiadają we Francji, lub powiązań z francuską koroną. Ale czy to dla mnie nie za ciężkie?”

Doznawała radosnej egzaltacji, a zarazem lęku przed nieznanym i zmieszania, jakie ogarnia duszę przy nieodwołalnych zwrotach losu, nawet gdy przekraczają marzenia.

- Lud wasz okazuje wam wielką miłość, Dostojna Pani - rzekł tęgi mężczyzna u jej boku. - Ale ręczę, że lud francuski równie szybko was pokocha i widząc was powita podobnie jak ten żegna.

- Ach! Wy zawsze będziecie moim wielkim przyjacielem, panie de Bouville - odpowiedziała serdecznie Klemencja.

Odczuwała potrzebę rozsiewania szczęścia wokół siebie i dziękowania za nie wszystkim.

Hrabia de Bouville, wysłannik króla Ludwika X, wiodący negocjacje, przed dwoma tygodniami wrócił po księżniczkę do Neapolu i towarzyszył jej w drodze do Francji.

- A i dla was żywię wiele przyjaźni, Signore Baglioni - dorzuciła zwracając się do młodego Toskańczyka, sekretarza Bouville'a, jednocześnie rządzącego talarami na podróż, pożyczonymi przez włoskie banki.

Młodzieniec skłonił się w podzięce.

Oczywiście, wszyscy byli szczęśliwi tego ranka. Hugo de Bouville, pocąc się w czerwcowym upale i odrzucając za uszy czarne i białe kosmyki był wielce rad i bardzo dumny, że wypełnił misję i wiezie swemu królowi tak wspaniałą małżonkę.

Guccio Baglioni marzył o ślicznej Marii de Cressay, swej potajemnej narzeczonej; wiózł jej kufer pełen jedwabi i haftowanych strojów. Nie był pewny, czy miał rację prosząc wuja Tolomeia o kierownictwo kantorem bankowym w Neauphle-le-Vieux. Czy miał się zadowolić tak skromną przyszłością?

“Ba! to tylko na początek; rychło zmienię stanowisko, a zresztą większą część wolnego czasu będę spędzał w Paryżu.” Pewny poparcia nowej monarchini, nie przewidywał granic kariery. Już widział Marię jako damę dworu królowej i wyobrażał sobie, że otrzyma niebawem urząd w królewskim pałacu... Z ręką na sztylecie, z zadartym podbródkiem, Guccio patrzył, jak Neapol rozpościera się przed nim w słońcu.

Dziesięć galer odprowadziło okręt na pełne morze; Neapolitańczycy ujrzeli, jak oddala się, maleje ten biały warowny zamek sunący po wodach.

 

 


II - Burza

 

Po kilku dniach San Giovanni był tylko trzeszczącą skorupą, bez połowy masztów, gnaną szkwałem. Zataczał się wśród olbrzymich bałwanów, a kapitan próbował utrzymać go na kursie w domniemanym kierunku wybrzeży Francji.

W pobliżu Korsyki zaskoczyła okręt jedna z owych burz, tyleż gwałtownych co niespodziewanych, jakie niekiedy sieją spustoszenie na Morzu Śródziemnym. Stracił sześć kotwic, usiłując je zarzucić pod wiatr wzdłuż brzegów wyspy Elby; mało brakowało, a morze cisnęłoby nim o skały. Później podjął kurs między ścianami wody. Dzień, noc i jeszcze dzień tej żeglugi po piekle. Kilku majtków poraniło się ściągając resztki żagli. Czatownicze kasztele zawaliły się wraz z ładunkiem kamieni, przeznaczonych na barbarzyńskich piratów. Toporem trzeba było roztworzyć ładownię, by uwolnić neapolitańskich rycerzy uwięzionych wskutek upadku głównego masztu. Morze zmiotło wszystkie kufry z szatami, klejnotami, wyrobami złotników i wszystkie ślubne dary księżniczki. W infirmerii cyrulika-chirurga tłoczyli się chorzy i okaleczeni. Kapelan nie mógł nawet odprawić “suchej mszy”, bo fala uniosła monstrancję, kielich i ornaty. Z krucyfiksem w dłoni, uczepiony liny wysłuchiwał zciszonych spowiedzi i udzielał rozgrzeszenia.

Namagnesowana igła była już do niczego. Kołysała się na wsze strony pływając w naczyniu na resztkach wody. Kapitan, krewki Latyńczyk, na znak rozpaczy rozdarł szatę po pas. Słyszało się, jak wrzeszczy między jednym a drugim rozkazem “Boże dopomóż”. A przecie zdawał się znać swe rzemiosło i starał się jak najlepiej wybrnąć z nieszczęścia, kazał wydobyć wiosła tak długie i tak ciężkie, że aż siedmiu ludzi trzeba było uczepić do każdego, żeby nimi poruszać. Przyzwał do siebie dwunastu majtków, by pchali drąg sterowniczy, po sześciu z każdej strony. Mimo zalet kapitana, zaatakował go hrabia de Bouville w napadzie złego humoru, skoro tylko rozpętała się wichura:

- Ejże! panie marynarzu, to tak się potrząsa księżniczką, narzeczoną króla, mego pana? Źle obciążyliście nawę, skoro się tak zataczamy, a wy się nie znacie na żegludze! Jak się migiem nie poprawicie, przekażę was po przybyciu jurystom króla Francji i nauczycie się morza na galerniczej ławie...

Gniew ten jednak szybko opadł. Były wielki szambelan zwymiotował na wschodnie dywany, a w ślad za nim zresztą prawie cała eskorta. Blady i przemoczony od stóp do głów, gotów oddać ducha za każdym razem, gdy fala unosiła okręt, grubas jęczał - między jednym a drugim czknięciem - że nigdy nie ujrzy rodziny i nie nagrzeszył w życiu tyle, aby aż tak cierpieć.

Natomiast Guccio okazywał zadziwiające męstwo. Rześki, żwawy, kazał starannie zabezpieczyć swoje skrzynie, a zwłaszcza kuferek z talarami; w chwilach względnej ciszy biegał po odrobinę wody dla księżniczki albo rozlewał wokół niej pachnidła, by stłumić fetor, jakim zionęli chorzy towarzysze podróży.

Są ludzie, zwłaszcza młodzi, którzy instynktownie tak się zachowują, by usprawiedliwić mniemanie o nich. Patrzy się na nich pogardliwym okiem? Są wszelkie dane, że się zachowują w sposób godny pogardy. A gdy czują natomiast szacunek i zaufanie? Wyłażą ze skóry i choć mrą ze strachu jak pierwszy lepszy, postępują po bohatersku. Guccio należał właśnie do tego gatunku. Ponieważ Donna Clemenza tak traktowała ludzi, biednych czy bogatych, możnowładców czy chłopów, by uszanować ich godność, ponieważ ponadto okazywała specjalną uprzejmość młodzieńcowi, który był po trosze zwiastunem jej szczęścia, Guccio czuł, że się staje przy niej rycerzem, i zachowywał się godniej niż wszyscy herbowi.

Mimo że Toskańczyk, a więc zdolny olśniewać niewieście oczy wszelakim bohaterstwem, był z krwi i kości bankierem i grał na losie, jak się gra na giełdzie.

“Niebezpieczeństwo to świetna okazja, żeby zdobyć zaufanie możnych” - mówił do siebie. - “Jeśli wszyscy mamy zatonąć i zginąć, to nie zmieni naszego losu rozpływanie się w lamentach, jak to robi drogi Bouville. Jeśli jednak ujdziemy cało, to zyskam szacunek królowej Francji.” Móc tak myśleć w takiej sytuacji już świadczy o niezłej odwadze. Ale Guccio tego lata czuł się niezwyciężony: kochał i wiedział, że jest kochany.

Zapewniał księżniczkę, wbrew rzeczywistości, że się rozpogadza; twierdził, że statek jest mocny, gdy trzeszczał przeraźliwie; dla porównania opowiadał o burzy, jaką przeżył ubiegłego roku, przepływając La Manche, a wyszedł z niej przecież bez szwanku:

- Wiozłem list do królowej Izabeli od Dostojnego Pana d'Artois...

Księżniczka Klemencja też zachowywała się wzorowo. Schroniwszy się do paradyżu, wielkiej komnaty przeznaczonej dla królewskich gości w kasztelu przy rufie, nawoływała do spokoju towarzyszące jej damy, które podobne stadu przestraszonych owieczek beczały i obijały się o ściany przy każdym wstrząsie morza. Klemencja bez słowa żalu przyjęła wiadomość, że jej kufry z szatami i klejnotami wyleciały za burtę.

- Chętnie dałabym dwakroć - rzekła tylko - aby maszt nie powalił naszych dzielnych marynarzy.

Nie tyle przerażała ją burza, ile omen, jaki w niej widziała.

“Niestety, za świetne było dla mnie to małżeństwo - myślała - bardzo się cieszyłam i grzeszyłam pychą. Bóg zatopi statek, bo nie jestem godną zostać królową.”

Piątego dnia tej okropnej przeprawy, gdy okręt znajdował się w oku wichury, chociaż morze nie zdawało się uspokajać, księżniczka zobaczyła grubego Bouville'a, jak w skromnej szacie, boso i rozczochrany, klęczał na okrętowym mostku skrzyżowawszy ramiona.

- Co tu panie robicie? - krzyknęła.

- Naśladuję Miłościwego Pana Ludwika Świętego, gdy o mało nie utonął koło Cypru. Przyrzekł ofiarować statek za pięć srebrnych grzywien świętemu Mikołajowi z Varengeville, jeśli Bóg raczy odprowadzić go do Francji. Opowiadał mi to pan de Joinville.

- Przyrzekam ofiarować tyleż świętemu Janowi Chrzcicielowi, patronowi naszego okrętu - rzekła wtedy Klemencja. - A jeśli ujdziemy cało i Bóg łaskawie obdarzy mnie synem, ślubuję dać mu na imię Jan.

- Ale żaden z naszych królów nigdy nie zwał się Janem, Miłościwa Pani.

- Bóg o tym postanowi.

Natychmiast uklękła i zatopiła się w modłach.

Około południa wzburzone morze jęło się uciszać i wszyscy odzyskali nadzieję. Później słońce przerwało chmury, ukazał się ląd. Kapitan z radością poznał wybrzeże Prowansji, a w miarę zbliżania się coraz wyraźniejszy zarys przystani w Cassis. Niepoślednio był dumny, że utrzymał statek na kursie.

- Myślę, że jak najrychlej wysadzicie nas na ten brzeg, panie marynarzu - rzekł Bouville.

- Muszę was dowieźć aż do Marsylii, panie - odparł kapitan - już jesteśmy blisko. W każdym razie nie mam dość kotwic, żeby je zarzucać przy tych skałach.

Pod wieczór San Giovanni pchany wiosłami stanął przed portem w Marsylii. Spuszczono na morze barkę, by uprzedzić miejskie władze i opuścić łańcuch zamykający wejście do portu między wieżą Malbert a fortem Świętego Mikołaja. Wnet burmistrz, ławnicy i radcy przybiegli gnąc się wpół pod naporem mistralu, by powitać bratanicę swego suwerena, gdyż Marsylia była wtedy w posiadaniu Andegawenów z Neapolu.

Na nabrzeżu robotnicy z salin, rybacy, szkutnicy, tragarze, maklerzy, kupcy z dzielnicy żydowskiej, urzędnicy z banków genueńskich i sieneńskich patrzyli w osłupieniu na ten wielki, potrzaskany statek bez masztów i żagli, gdzie na pokładzie tańczyli i ściskali się marynarze obwieszczając cud.

Rycerze neapolitańscy i damy ze świty starali się oporządzić stroje.

Hrabia de Bouville, który schudł o kilka funtów i pływał w swych szatach, głosił wokół, jak skuteczny okazał się jego ślub, i zdawał się uważać, iż wszyscy zawdzięczają życie jego pobożnemu natchnieniu.

- Panie Hugonie - rzekł doń Guccio ze szczyptą przekory - jak słyszałem nie bywa burzy, aby ktoś nie złożył takiego jak wy ślubu. Jak więc wyjaśnicie, że tyle okrętów jednak tonie?

- Bo na pewno na pokładzie znajduje się jakiś niedowiarek taki jak wy - odparł z uśmiechem były szambelan.

Guccio pierwszy chciał skoczyć na brzeg. Lekko odbił się od drabiny, by dowieść swej odwagi. Wnet rozległ się jego wrzask. Po wielu dniach spędzonych na ruchomych deskach stały ląd okazał się dlań niegościnny. Noga mu się powinęła na oślizgłym kamieniu. Wpadł do wody. Mało brakowało, a zostałby zmiażdżony między nabrzeżem a kadłubem statku. W jednej chwili woda wokół się zaczerwieniła. Padając zranił się o żelazny hak. Wyłowiono go wpół omdlałego, okrwawionego, z biodrem otwartym po kość. Wnet zaniesiono go do hospicjum.

 

 


III - Hospicjum

 

Wielka sala oddziału męskiego miała wymiary katedralnej nawy. W głębi wznosił się ołtarz, przy którym co dzień odprawiano cztery msze i nieszpory, i kompletę. Uprzywilejowani chorzy zajmowali nisze w ścianach, zwane “separatkami z polecenia”; pozostali leżeli po dwóch na łóżku, na waleta. Bracia szpitalni w długich brązowych szatach przemykali się między łóżkami, spiesząc pielęgnować chorych, albo śpiewać nabożne pieśni i rozdawać posiłki. Pobożne praktyki ściśle wiązały się z terapią. Wersetom psalmów odpowiadało bolesne rzężenie. Zapach kadzidła nie mógł stłumić straszliwego odoru gorączki i gangreny. Śmierć była wystawiona na pokaz publiczny. Napisy biegnące wysokimi, zdobnymi literami wzdłuż ścian skłaniały raczej do przygotowania się do śmierci niż do powrotu do zdrowia.

Prawie od trzech tygodni Guccio leżał tu w alkowie, dysząc w uciążliwym letnim upale, który czynił cierpienie dotkliwszym, a pobyt bardziej ponurym. Ze smutkiem patrzył na słoneczne promienie, jakie wpadały przez wysoko przebite okna i kładły wielkie złote plamy na to zbiorowisko nędzy. Najmniejszego ruchu nie mógł zrobić bez jęku. Żywym ogniem paliły go balsamy i eliksiry szpitalników. Przy każdym opatrunku przechodził tortury. Nikt jakby nie był w stanie powiedzieć mu, czy raniąc się uszkodził kość, lecz wyraźnie czuł, że choroba tkwi nie tylko w mięśniach. O mało nie zemdlał, gdy mu opukiwano biodro i nerki.

Medycy i chirurdzy uspokajali go, że nie grozi mu niebezpieczeństwo śmierci, a w jego wieku zawsze wraca się do zdrowia, zaś Bóg w swym domu dokonuje wielu cudów, jak tego dowiódł na tragarzu z rozprutym brzuchem, który zjawił się pewnego dnia podtrzymując rękami jelita, a po pewnym czasie, na oczach wszystkich wyszedł wesół i silny jak dawniej. Marna pociecha dla Guccia. Już trzy tygodnie... i nic nie wskazuje, że miną jeszcze dalsze trzy, zanim wstanie, a może i trzy miesiące, i czy na zawsze nie zostanie kaleką.

Chwilami widział się koślawym i o kulach, skazanym na zakończenie życia za byle ladą marsylskiego kantoru wymiany. Czy będąc niedołężnym mógł myśleć o podróżach, a tym bardziej o małżeństwie? - Jeśli nawet wyjdzie żywy z tego okropnego szpitala! Co rano widział, jak wynoszą jeden lub dwa trupy, które przybrały przykrą, czarniawą barwę. Czy to nie zaraza?... I to wszystko po to, żeby bawić się w fanfarona, skakać na brzeg przed towarzyszami, kiedy ledwie uratował się od utonięcia.

Wściekał się na swój los i własną głupotę. Wzywał prawie co dzień skrybę i dyktował mu długie listy do Marii de Cressay, żałośliwe a płomienne. Kazał je wysyłać przez lombardzkich kurierów do kantoru w Neauphle, by pierwszy urzędnik oddał je potajemnie dziewczynie.

Guccio zapewniał Marię, że pragnie wyzdrowieć tylko po to, by mieć szczęście ją odnaleźć, oglądać, kochać w każdym dniu darowanym przez niebiosa. Błagał ją, aby dochowała mu wiary, którą sobie zaprzysięgli, i obiecywał tysiące rozkoszy. “Mego serca tylko wy jesteście panią i nikt inny rządzić nim nie będzie, a jeśli wasze serce mnie zawiedzie, uciecze wnet moje życie.”

Ten pyszałek bowiem, odkąd wrogi los przykuł go do szpitalnego łoża, jął wątpić we wszystko i lękać się, że ukochana nie będzie nań czekała. Maria, zniechęcona długotrwałą nieobecnością zalotnika, będzie odeń wolała jakiegoś szlachcica z prowincji.

“Całe szczęście - myślał - że byłem jej pierwszą miłością. Lecz oto rok, a wkrótce i sześć miesięcy, jak się pierwszy raz pocałowaliśmy.”

Oglądając swe wychudłe nogi rozważał, czy kiedykolwiek wstanie i starał się w swych listach okazać bohaterem. Podawał się za protegowanego i zausznika nowej królowej Francji. Czytając jego listy można by uwierzyć, że to on skojarzył królewską parę. Opowiadał o swym poselstwie do Neapolu, o burzy, i jak to się on zachowywał wówczas umacniając załogę w odwadze. Swój wypadek przypisywał rycerskiemu porywowi. Rzucił się, by podtrzymać księżniczkę Klemencję, uchronić ją przed upadkiem do wody, gdy schodziła ze statku, którym nawet w porcie wstrząsały fale...

Guccio napisał również do wuja Spinella Tolomei, by mu opowiedzieć, lecz z mniejszym patosem, o wypadku i poprosić o kredyt w Marsylii.

Dość liczne odwiedziny dostarczały mu trochę rozrywki. Konsul kupców sieneńskich przybył go powitać i ofiarować swe usługi, korespondent Tolomeiów obsypywał go względami i kazał dostarczać jadło lepsze niż w szpitalu.

Pewnego popołudnia Guccio z radością ujrzał swego przyjaciela Boccaccia da Chellino, podróżnika Bardich, będącego właśnie przejazdem w Marsylii. Przy nim Guccio mógł sobie polamentować do woli.

- Wyobraź sobie, co mnie ominie - mówił. - Nie będę na weselu Donny Clemenzy, a zająłbym tam miejsce wśród wielkich panów. Tyle zrobić dla tego małżeństwa i nie być na weselu! I ominie mnie także koronacja w Reims. Ach, co za rozpacz... i nie mam listu od mojej ślicznej Marii.

Boccaccio starał się go uspokoić. Neauphle to nie przedmieście Marsylii, a listów Guccia nie wiozą królewscy jeźdźcy. Muszą one przejść przez lombardzkie przekaźcze stacje w Awinionie, w Lyonie, w Troyes, w Paryżu, a kurierzy co dzień nie ruszają w drogę.

- Boccaccio, przyjacielu - zawołał Guccio - jak jedziesz do Paryża, wyświadcz mi łaskę i pojedź do Neauphle, i zobacz Marię. Powiedz jej wszystko, co ci zawierzam. Dowiedz się, czy dostała moje listy, zobacz, czy zawsze mnie tak samo kocha. I nie ukrywaj przede mną prawdy, choćby najsroższej... Czy nie myślisz, Boccaccino, że powinienem kazać się przewieźć w lektyce?

- Żeby twoja rana się otwarła i robaki w niej zagnieździły, żebyś padł od gorączki w jakiejś przydrożnej karczmie? Co za pomysł! Czyżeś zwariował? Masz dwadzieścia lat, Guccio...

- Jeszcze nie...

- Tym bardziej, co znaczy w twoim wieku jeden stracony miesiąc?

- Żeby to miesiąc, przecież całe życie mogę stracić.

Co dzień księżniczka Klemencja przysyłała dworzanina po wiadomości o rannym. Sam hrabia de Bouville po trzykroć osobiście zasiadł u wezgłowia młodego Włocha. Obowiązki i troski gnębiły Bouville'a. Zabiegał, by przywrócić godny wygląd świcie przyszłej królowej, nim ruszą w dalszą podróż. Jedyna odzież, jaką mieli na sobie Neapolitańczycy w czasie lądowania, była zdefasonowana i zniszczona. Dworzanie i damy dworu zamawiali stroje u krawców i szwaczek nie troszcząc się o zapłatę. Należało ponownie uszyć księżniczce stroje, bo jej wyprawa utonęła w morzu. Trzeba było zakupić srebra, zastawy stołowe, kufry, meble podróżne. Bouville zażądał funduszów z Paryża; Paryż odpowiedział, by się zwrócić do Neapolu, wszystkie bowiem straty nastąpiły na odcinku drogi, będącym pod panowaniem korony sycylijskiej, zaś orszak nadal się znajdował na ziemi andegaweńskiej. Neapolitańczycy odesłali Bouville'a do swych zwykłych bankierów Bardich, co wyjaśniało pobyt w Marsylii signora Boccaccia. W tym zamęcie Bouville'owi bardzo brakowało Guccia.

- Po coście się pośliznęli? - mówił z odcieniem wymówki były wielki szambelan. - Widzicie, że Bóg was skarał za wasze bezbożne słowa, ale i mnie zarazem ukarał pozbawiając waszej pomocy, kiedy jej najbardziej potrzebuję. Nic się nie znam na rachunkach, a jestem pewien, że mnie okradają.

- Kiedy odjeżdżacie? - spytał Guccio, myśląc z rozpaczą o tej chwili.

- Och! przyjacielu, nie przed połową lipca.

- Może wyzdrowieję do tego czasu.

- Pragnąłbym tego. Postarajcie się, wasz powrót do zdrowia bardzo by mi się przydał.

Lecz nadeszła połowa lipca, a Guccio jeszcze nie wyzdrowiał. W przeddzień odjazdu Klemencja Węgierska przyszła osobiście pożegnać rannego.

Chorzy w szpitalu bardzo zazdrościli Gucciowi wizyt i względów, jakimi go otaczano; usiłował wyglądać na bohatera, gdy narzeczona króla Francji, w towarzystwie dwóch dam i sześciu neapolitańskich rycerzy, kazała otworzyć drzwi wielkiej sali hospicjum.

Szpitalnicy, którzy właśnie śpiewali psalmy, odwrócili się zdziwieni i aż zachrypli. Piękna księżniczka uklękła jak najpokorniejsza wierna, później, po skończonych modłach przesunęła się między łóżkami, a w ślad za nią szło sto tragicznych spojrzeń. Na posłaniach, gdzie chorzy leżeli na waleta, unosiły się dwa ciała naraz, by ją zobaczyć. Wyciągały się ku niej ręce starców.

Natychmiast Donna Clemenza kazała ludziom ze świty rozdać ubogim jałmużnę i złożyć na fundusz szpitalny sto liwrów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin