Krantz Judith - Tylko Manhattan.rtf

(954 KB) Pobierz
Judith Krantz

Judith Krantz

Tylko Manhattan

Oficyna Wydawnicza “Almapress”

Warszawa 1991

PWZN

“Print 6”

Lublin 1995

Adaptacja na podstawie

książki pod tym samym

tytułem wydanej przez

Oficynę Wydawniczą

“Almapress”

Warszawa 1991

 

Dla Steve'a, który wie doskonale, dlaczego wciąż dedykuję mu książki.

Z wyrazami nieustającej miłości.

1.

Maxi Amberville, z typową dla siebie niecierpliwością, jak zawsze lekceważąc przepisy, zerwała się z fotela, zanim samolot Concorde znieruchomiał, i pognała wąskim przejściem do przodu. Inni pasażerowie zachowywali wyniosły spokój, jak przystało tym, którzy zapłacili podwójną cenę za bilet pierwszej klasy z Paryża do Nowego Jorku i nie odczuwają dalszej potrzeby pośpiechu. Kiedy mijała ich w locie, kilka brwi uniosło się elegancko na widok tak niewybaczalnie ładnej dziewczyny w nieprzystojnym pędzie.

- Czemu trwa to tak długo? - zapytała stewardesę.

- Jeszcze nie przyjechaliśmy, madame.

- Przyjechaliśmy? Oczywiście, że przyjechaliśmy. Niech diabli wezmą te maszyny... więcej czasu spędzają na ziemi niż w powietrzu. - Maxi zadrżała z wściekłości, każdym calem ciała, naładowanego nerwową energią i upartym dążeniem do celu, wyrażając dezaprobatę dla Air France.

- Może madame zechce wrócić na swoje miejsce?

- Nie zechcę, do licha. Spieszy mi się. - Maxi uparcie tkwiła w przejściu. Jej krótkie, ciemne, niesforne włosy tu sterczały, tam gęstą grzywką opadały na czoło i przysłaniały oburzoną twarz. Przykuwałaby uwagę w pokoju pełnym pięknych kobiet, gdyż sama uroda stawała się w jej obecności czymś nieistotnym i nieciekawym. W przyćmionym świetle kabiny płonęła oczekiwaniem, jak gdyby zaraz miała wejść na salę balową. Ubrana była w starą, mocno ściągniętą paskiem kurtkę zamszową w kolorze koniaku i znoszone dżinsy wetknięte w botki na płaskim obcasie, które zawsze nosiła w podróży. Pasek torebki przerzuciła przez ramię jak koalicyjkę, a gdy niecierpliwie odgarniała grzywkę, odsłaniała nad prawym okiem grube pasmo siwizny, z którym przyszła na świat.

Concorde zahamował wreszcie ze szmerem, a stewardesa z pełną godności pogardą patrzyła, jak Maxi wypada przez nie do końca otwarte drzwi, z paszportem amerykańskim w wolnej dłoni.

Przed najbliższym punktem kontroli paszportowej Maxi przystanęła i podała paszport do sprawdzenia. Urzędnik otworzył go, przyjrzał się fotografii, zaczął czytać od niechcenia, a potem z uwagą.

- Maxime Emma Amberville? - zapytał.

- Owszem. Czy to nie straszne zdjęcie? Proszę posłuchać, ja się spieszę.

Nie mógłby pan tego podstemplować i mnie przepuścić?

Kontroler obserwował ją z baczną rezerwą. Spokojnie nacisnął parę klawiszy komputera.

- Która - zapytał wreszcie - jest Maxime Emmą Amberville Cipriani Brady Kirkgordon?

- Wiem, wiem. Nazwisko w najlepszym razie nieporęczne.

Ale zgodne z prawem.

- Mnie ciekawi, dlaczego w pełnym brzmieniu nie figuruje w tym paszporcie.

- Stary paszport był ważny do lata, a ten dostałam w ambasadzie w Paryżu... Widać, że jest nowy.

- Czy oficjalnie zmieniła pani nazwisko?

- Oficjalnie? - Maxi poczuła się dotknięta. - Za każdym razem rozwodziłam się oficjalnie. Wolę nazwisko panieńskie, więc do niego wróciłam. Chce pan usłyszeć całą historię mojego życia? Wszyscy pasażerowie tego cholernego samolotu mnie wyprzedzą. Teraz będę musiała czekać na kontrolę celną!

- Bagażu jeszcze nie wyładowano - zauważył rozsądnie.

- O to chodzi! Nie mam żadnego bagażu. Gdyby się pan nie spierał o moją ponurą przeszłość, już bym siedziała w taksówce. Och, do jasnej cholery! - jęknęła rozwścieczona.

Kontroler nadal oglądał paszport. Fotografia nie potrafiła oddać jej elektryzującej żywotności i choć przywykł do złych zdjęć, ani przez moment nie wierzył, że to właśnie ją przedstawia. Ukazywało głównie grzywkę i obojętnie uśmiechnięte usta, podczas gdy stojąca przed nim zagniewana kobieta, z włosami nastroszonymi niczym pióra rozzłoszczonego ptaka, miała w sobie odwagę, śmiałość, więc musiałby ją zauważyć jak rakietę wystrzeloną przed nosem. Ponadto wyglądała za młodo na osobę zamężną, a cóż dopiero trzykrotnie, choć sądząc po dacie urodziła się przed dwudziestu dziewięciu laty.

Kontroler niechętnie przybił w paszporcie pieczątkę z datą 15 sierpnia 1984 roku, po czym go zwrócił, ale najpierw zrobił specjalną nieczytelną adnotację na odwrocie jej deklaracji celnej.

Płynnym ruchem, ze zwinnością urodzonej mieszkanki Nowego Jorku, Maxi cisnęła torebkę na stół i niecierpliwie rozejrzała się za celnikiem.

Zgromadzeni w kącie wielkiej sali, dopijali poranną kawę, nie spiesząc się z rozpoczęciem pracy. Paru z nich równocześnie spostrzegło Maxi i gwałtownie odstawiło kubki. Jeden, młody i ryży, wysforował się na czoło i ruszył ku niej.

- Co ci tak śpieszno, O'Casey? - zapytał go kolega i przytrzymał za ramię.

- Komu śpieszno? - O'Casey odtrącił jego dłoń. - Tak się składa, że gołąb jest mój - oznajmił, szybko podchodząc do Maxi i w swej determinacji o kilka jardów wyprzedzając najbliższego kolegę.

- Witamy w Nowym Jorku - powiedział. - Hrabina Kirkgordon, o ile mnie wzrok nie myli.

- Och, daj spokój z głupimi tytułami, O'Casey. Wiesz, że już dość dawno rzuciłam biednego Chłopczynę. - Maxi spojrzała na niego lekko zaniepokojona, rękami wsparta pod boki. Ma pecha, że wpadła w łapy zadufanego w sobie, piegowatego, bynajmniej nie odrażającego Josepha O'Caseya, we własnym mniemaniu podobnego do Sherlocka Holmesa. Prawo powinno zabraniać takim jak on urzędnikom państwowym dręczenia przyzwoitych obywateli.

- Jakżebym mógł zapomnieć? - odparł zdumiony. - Zaraz po rozwodzie próbowała pani przemycić mnóstwo nowej garderoby od Saint Laurenta. Zawsze była z pani kiepska krawcowa, panno Amberville... bardzo niefachowo poprzyszywała pani te etykietki Saksa. Czy nigdy nie przyjmie pani do wiadomości, że badamy europejskie kolekcje mody, ledwie je sfotografują?

- Dobrze to o tobie świadczy, O'Casey. - Maxi poważnym skinieniem głowy wyraziła aprobatę. - Będę o tym pamiętać. A tymczasem bądź uprzejmy sprawdzić mi torebkę. Strasznie się dziś spieszę.

- Ostatnim razem spieszyła się pani z dwudziestoma butelkami Shalimaru, tymi po dwieście dolarów, a jeszcze przedtem z nowym Patkiem Polo na ręce, który nosiła pani na widoku, bez wątpienia wspominając historię skradzionego listu. Ten zegarek ze szczerego złota wart był co najmniej osiem tysięcy dolarów. A potem, zaraz, zaraz, nie tak dawno temu chodziło o drobiazg, o norki od Fendiego, te przefarbowane na różowo, które rzekomo kupiła pani dla zabawy na pchlim targu za niecałe trzysta dolarów.

Piętnaście tysięcy dolców w Mediolanie, o ile mnie pamięć nie myli. - Uśmiechnął się rad z siebie. - Nie ma to jak pamięć do szczegółów.

- Shalimar był prezentem dla przyjaciółki - sprzeciwiła się Maxi. - Ja nie używam perfum.

- Ale prezenty należy wyliczać, jak piszą w deklaracji - obojętnie stwierdził O'Casey.

Maxi podniosła na niego wzrok. Te irlandzkie oczy nie wyrażały litości.

Uśmiechały się, owszem, lecz nie całkiem nieszkodliwie.

- Masz absolutną rację, O'Casey - przyznała. - Jestem niepoprawną przemytniczką. Zawsze nią byłam i przypuszczalnie zawsze będę. Nie wiem, dlaczego to robię, i chciałabym przestać. To nerwica. Jestem chora.

Potrzebuję pomocy. Ucieknę się do niej, gdy będę mogła. Ale przysięgam, że tym razem - ten jeden jedyny raz - nic nie mam przy sobie. Przyleciałam w interesach i muszę szybko dostać się do miasta. Powinnam już tam być, na litość. Przeszukaj mi torbę i przepuść mnie - błagała. - Proszę.

O'Casey bacznie się jej przyglądał. Taka była ładna, ta ryzykantka, że na sam widok jej twarzy przeszły go ciarki. Cała reszta, bo jak wszyscy celnicy nauczył się odgadywać wymowę ciała, niczego w tej chwili nie zdradzała. Bóg raczy wiedzieć, co ona przemyca, jeśli potrafi stać tak niewinnie.

- Nie mogę, panno Amberville. - Z żalem pokręcił głową.

- Kontroler paszportów zna pani przeszłość i zrobił na deklaracji adnotację, więc nie wolno pani po prostu przepuścić. Będziemy musieli poddać panią kontroli osobistej.

- Do cholery, przeszukaj przynajmniej torebkę! - zażądała Maxi, już nie tonem petentki.

- Oczywiście nie trzyma pani tego w torebce. Cokolwiek to jest, musi być na pani - odparł O'Casey. - Trzeba będzie zaczekać na celniczkę. Powinna się stawić za godzinę czy dwie, a już ja dopilnuję, żeby panią wzięła na pierwszy ogień.

- Kontrola osobista? Żartujesz! - wykrzyknęła Maxi szczerze zdziwiona. Od dwudziestu dziewięciu lat prawie zawsze stawiała na swoim, więc utwierdziła się w przekonaniu, że jej nie obowiązują zwykłe zasady. I z pewnością bez jej zgody nikt niczego Maxi Amberville nie zrobił. Nigdy! Przenigdy.

- Nie żartuję - odrzekł spokojnie O'Casey, z czymś na kształt uśmieszku.

Maxi popatrzyła na niego niedowierzająco.

Mówił serio, ten maniak na punkcie władzy. Ale każdy mężczyzna ma swoją cenę, nawet Joe O'Casey.

- Joe - powiedziała z głębokim westchnieniem - znamy się od lat, prawda?

I nigdy nie byłam złą obywatelką, co? Skarb państwa lepiej wyszedł na pobieranych ode mnie grzywnach niż na normalnych opłatach celnych.

- To właśnie mówię, ilekroć panią przyłapię, ale pani nie chce słuchać.

- Nigdy nie wwoziłam narkotyków, nie pasteryzowanego sera ani salami z zarazą pyska i racic... Joe... czy możemy ubić interes? - Skala jej głosu wyrażała wszystko, od przymilności do leciutkiej, lecz nieomylnej nieprzyzwoitości.

- Nie biorę łapówek - warknął.

- Wiem - westchnęła. - Wiem aż za dobrze. Ale to twoja sprawa, Joe.

Jesteś neurotycznie uczciwy. Nie, ja chcę ubić interes.

- Co to za bzdury, panno Amberville?

- Mów do mnie Maxi. Proponuję rzetelną, uczciwą wymianę: ciało za zbędną kontrolę osobistą.

- Ciało? - powtórzył tępo, choć dobrze zrozumiał jej intencję i sama perspektywa tak szczodrej nagrody wystarczyła, aby zapomniał o noszonym mundurze.

- Oddam ci własne ciało, wolne od cła, chętne, ciepłe, calutkie, Joe O'Casey. - Maxi od niechcenia przesunęła czubkiem palca między jego dwoma palcami, nie spuszczając go z oczu. Przesłała mu spojrzenie wynalezione przez Kleopatrę, a przez siebie udoskonalone. Mężczyzna się załamał.

Poznała to po rumieńcu tak silnym, że prawie zakrył piegi. - Dziś wieczór o ósmej u P.J. Clarke'a? - spytała niemal obojętnie.

Bez słowa skinął głową. W rozmarzeniu zrobił na torebce znak kredą i gestem wskazał jej wyjście.

- Jestem punktualna - rzuciła Maxi przez ramię, oddalając się spiesznie - więc nie każ mi czekać.

W dwie minuty później już się odprężyła, odchylona na oparcie długiej granatowej limuzyny, w której czekał szofer, Elie Franc, znany jako najsprytniejszy i najszybszy w mieście. Nie trzeba go było namawiać do pośpiechu, gdyż tylko patrol drogowy potrafiłby go prześcignąć, a Elie sprytnie omijał policyjne zasadzki.

Maxi zerknęła na zegarek i stwierdziła, że mimo nieznośnie długich formalności po przylocie zdąży na czas. Jeszcze wczoraj rano zażywała w Quiberon w Bretanii musujących kąpieli w gorącej wodzie morskiej, zalecanych po wyjątkowo szalonym lecie, kiedy została przez swego brata Toby'ego wezwana telefonicznie do powrotu na niespodziewane zebranie zarządu Wydawnictw Amberville'a.

Ich ojciec, Zachary Amberville, założyciel wydawnictw swego imienia, zginął w wypadku zaledwie przed rokiem. Jego spółka należała do największych koncernów prasowych w Ameryce i zebrania zarządu były zwykle zaplanowane z góry.

- Nie podoba mi się ten pośpiech, Złotowłosa - powiedział Toby. - Węszę kłopoty. Przypadkiem coś mi się obiło o uszy. Dlaczego nie dostałaś zawiadomienia? Zdążysz w tak krótkim czasie?

- Naturalnie. Spłuczę tylko sól pod prysznicem, złapię samolot z Lorient do Paryża, tam przenocuję i przylecę concorde, kiedy wy w Nowym Jorku będziecie jeszcze spali. Nie ma sprawy - odparła. I rzeczywiście, gdyby nie zwłoka spowodowana przez O'Caseya, byłaby raczej za wcześnie niż dokładnie na czas.

Po raz pierwszy od momentu wylądowania Maxi zdała sobie sprawę, że choć dzień jest chłodny jak na koniec sierpnia, z każdą chwilą robi się cieplej.

Zdjęła kurtkę i poczuła jakieś drapanie w talii, pod paskiem dżinsów.

Zdziwiona sięgnęła ręką i wyłowiła cienki platynowy łańcuszek, który zapięła tam przed sześcioma zaledwie godzinami w swym ulubionym apartamencie w paryskim hotelu Ritza. Z łańcuszka zwieszała się olbrzymia czarna perła od Van Cleefa i Arpelsa, oprawiona w dwa pióropusze z brylantów. Coś takiego, pomyślała Maxi, wieszając sobie klejnot na szyi.

Był płomiennie barokowy, niesłychanie bogaty i strasznie rzucał się w oczy.

Jakże mogła zupełnie o nim zapomnieć? A przecież grosz zaoszczędzony to grosz zarobiony, triumfowała w porywie radości, jak ktoś, kto dzięki oszustwu wygrał w monopol.

 

2.

Elie zahamował raptownie przed nowym Budynkiem Amberville'a przy skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Czwartej ulicy z aleją Madisona. Maxi nie czekała, aż wysiądzie i otworzy jej drzwiczki. Znów zerknęła na zegarek, wyskoczyła z limuzyny i pognała przez oszklone atrium, wysokości czterech pięter, nie dostrzegając dziesiątków drzew, z których każde kosztowało tyle co mały samochód, nie patrząc na setki doniczek ze zwisającymi storczykami i paprociami. Nie w głowie była jej botanika, kiedy ściągała ekspresową windę, aby się udać na piętro dyrekcji do sali konferencyjnej imperium zapoczątkowanego w roku 1947 przez jej ojca jednym małym magazynem handlowym. Rozsunęła ciężkie drzwi i stanęła jak wryta na widok zebranych, rękami wsparta pod boki, w rozkroku, w pozie, jaką nieraz przybierała, odkąd nauczyła się stać prosto. Nie wszystko na świecie działo się zawsze po jej myśli, co uzasadniało głęboki sceptycyzm.

- Po co to zebranie? - zwróciła się do grupy starszych redaktorów, wydawców i dyrektorów handlowych w momencie ciszy, jaka poprzedziła okrzyki zdziwienia i powitania. Wiedzieli jednak tyle co ona i wielu przygnało do miasta przerywając urlopy. Różnica polegała na tym, że ich zawiadomiono o zebraniu, podczas gdy ona dowiedziała się o nim przypadkiem.

Niejednokrotnie opuszczała takie zebrania, na które normalnie ją zapraszano, niesłychane było natomiast to, że nie dostała zawiadomienia.

Drobny, dandysowaty, siwowłosy mężczyzna odłączył się od reszty i podszedł do niej.

- Pavka! - wykrzyknęła radośnie Maxi, ściskając Pavkę Mayera, dyrektora artystycznego dziesięciu czasopism Wydawnictw Amberville'a. - Co się dzieje? Gdzie moja matka i Toby?

- Chciałbym to wiedzieć. Nie lubię podróżować w pośpiechu z Santa Fe, że nie wspomnę o opuszczeniu wczorajszej opery. Twojej matki jeszcze nie ma - odrzekł Pavka.

Znał i kochał Maxi od jej urodzenia, rozumiał, że całe jej skomplikowane życie polega na czerpaniu wszelkich uciech dostępnych na naszej planecie.

Obserwował ją w okresie dorastania i przypominała mu poszukiwacza złota, gorączkowo przenoszącego się z jednej działki na drugą, tu znajdującego uncję czy dwie kruszcu, tam tylko bezwartościowe kamyki, i szybko ruszającego gdzie indziej, wciąż w poszukiwaniu tej żyły czystego złota - czystej zabawy - tej wielkiej złotodajnej żyły, na którą, jak wiedział, dotychczas nie natrafiła. Ale nie traciła wiary w jej istnienie i Pavka Mayer nie wątpił, że jeśli ktoś ją znajdzie, tym kimś będzie Maxi.

- Wszystko to wygląda mi bardzo dziwnie - mruknęła Maxi.

- Mnie także. Ale powiedz, mała, co robiłaś przez całe lato?

- Och, to co zwykle... łamałam serca, odstawiałam numery, dręczyłam playboyów, nie przestrzegałam uczciwych reguł gry, byłam na wysokich obrotach, dotrzymywałam kroku złotym młodzieńcom. Wiesz, Pavka kochany, takie moje zwykłe letnie zabawy, jakoś wychodziłam na swoje, tu i tam pouwodziłam... nic poważnego.

Pavka ogarnął ją spojrzeniem doświadczonego dyrektora artystycznego. Choć tak dobrze ją znał, zawsze go trochę zdumiewała - i jakby lekko porażała prądem - sama jej fizyczna obecność, bo Maxi była jakoś realniejsza od innych ludzi, bardziej osadzona w rzeczywistości. Wzrostu zaledwie średniego, około pięciu stóp i sześciu cali, pięknie zbudowana, nie zajmowała właściwie dużo miejsca, lecz swą mesmeryczną energią wytwarzała wokół siebie wibrującą przestrzeń. Z figurą wielkiej kurtyzany z belle epoque, szczupła w talii, o znakomitych bujnych piersiach i krągłych biodrach, nie przytłaczała zmysłowością, a męski, piracki, śmiały styl ubrania dodawał jej kobiecości. Jej zielonych ponad wszelkie oczekiwania oczu, dokładnie barwy jadeitu - świeżych, roziskrzonych i czystych - nie mąciła troska.

Pavka wiedział, że istoty Maxi nie da się uchwycić na zdjęciu, bo nie ma tej surowej budowy kostnej niezbędnej do fotografii, ale nie mógł napatrzyć jej ciemnym prostym brwiom, zawsze uniesionym w lekkim wyrazie zdziwienia nad figlarnymi, patrzącymi przed siebie oczami. Jej delikatnie uformowany nosek byłby klasyczny, gdyby się trochę nie zadzierał do góry, dzięki czemu minę miała dowcipną i ożywioną, zaś siwe pasmo włosów podkreślało czerń wieczyście potarganej, kapryśnie opadającej, gęstej, krótkiej grzywy. Pavkę jednak najbardziej pociągały usta Maxi. Dolna warga nieco odchylona jakby w uśmiechu, górna wygięta w kształcie śmiałego łuku, z maleńkim pieprzykiem na lewo od głębokiego rowka pośrodku. To usta prawdziwej czarodziejki, mówił sobie ze znawstwem mężczyzny, który ponad pięćdziesiąt lat z wzajemnością kochał kobiety.

Pavka nadal zachwycał się Maxi, gdy drzwi ponownie się otwarły i wszedł Toby Amberville. Maxi podbiegła do brata.

- Toby - szepnęła, zanim przystanął w pół kroku, otworzył ramiona i przygarnął ją do siebie. Przez długą chwilę tuliła się do niego w milczeniu, wznosząc ku niemu twarz, tak że mogli się pocierać nosami.

- Co się dzieje, Toby? - zapytała cicho.

- Nie wiem. Od kilku dni nie mogę się skontaktować z matką. To zagadkowe, ale chyba się dowiemy. Świetnie wyglądasz, mała - dodał i zwolnił uścisk.

- Kto to mówi?

- Ja. Czuję to w twoich włosach. Policzki masz opalone słońcem wysokogórskim, nie southamptońskim. I przybyło ci ze trzy czwarte funta tu, w pośladkach. Bardzo przytulnie. - Delikatnym ruchem odsunął ją od siebie i szedł dalej, jej brat, zaledwie o dwa lata starszy, brat, który więcej o niej wiedział na podstawie dotyku jej dłoni czy wypowiedzianych przez nią trzech słów niż ktokolwiek inny na świecie.

Toby Amberville, wysoki, na pozór niespożyty mężczyzna, był poważny i skupiony, przez co wyglądał na więcej niż swoje trzydzieści jeden lat. Na pierwszy rzut oka nie przypominał Maxi, ale podobnie jak ona całkowicie wypełniał przestrzeń. Jego wrażliwe i pełne usta zdawały się zaprzeczeniem silnej brody, upartej determinacji budzącej lęk wielu osób, mimo iż śmiał się beztrosko i cechowała go krzepka, zdrowa uroda. Wokół bursztynowych oczu zaczynały mu się rysować zmarszczki będące dla niezbyt bystrego obserwatora oznaką zeza albo krótkowzroczności u człowieka, który jest zbyt próżny, aby nosić okulary.

Maxi ociągała się z tyłu i patrzyła, jak swobodnym, pewnym krokiem idzie do krzesła pozostawionego mu z woli ojca, gdy skończył dwadzieścia jeden lat, krzesła czekającego podczas każdego zebrania zarządu i zajmowanego coraz rzadziej, w miarę jak choroba, barwnikowe zwyrodnienie siatkówki, czyniła postępy i tracił wzrok. Czy stosunkowo nie zmienione jest widzenie lunetowe? - zastanawiała się Maxi. Trudno było powiedzieć, co Toby widzi, a czego nie widzi, bo cechą tej choroby jest zmienność wzroku zależnie od otaczających warunków, od odległości i kąta widzenia, od tego, czy światło jest jaskrawe, czy przyćmione, i od dziesięciu innych czynników, tak absolutnie nieprzewidzianych, że czasami widział dokładnie, co tym trudniejszym do zniesienia czyniło powrót do niemal zupełnej ślepoty. Ale Toby to znosił, pogodził się ze swoim stanem, o ile to było możliwe, myślała Maxi słuchając, jak brat wita się z różnymi osobami, które natychmiast poznaje i do których się zwraca na dźwięk ich głosu. Zapomniała na moment, dlaczego jest w tym dużym pokoju, i pogrążyła się w tkliwych rozmyślaniach o bracie.

- Maxime. - Jej imię wymówił głos o słabym brytyjskim akcencie, srebrzysty głos, tak piękny, że Maxi zadrżała. Tylko na głos matki podskakiwała, a przecież brzmiał tak, jakby go nigdy nie podnoszono, aby wydać rozkaz, poprosić o przysługę, a cóż dopiero wyrazić gniew. Głos o tak pewnej i wdzięcznej tonacji, pełen tak chłodnego, giętkiego uroku, osiągał wszystko - czy prawie wszystko - czego właścicielka zapragnęła. Maxi dodając sobie odwagi obróciła się na powitanie matki.

- Kiedy przyjechałaś, Maxime? - zapytała Lily Amberville nieco zdziwiona.

- Myślałam, że jeszcze jeździsz na nartach w Peru. Albo w Chile? - Odgarnęła na bok grzywkę córki dobrze znanym pieszczotliwym gestem, który świadczył o stałej dezaprobacie dla tej fryzury. Maxi poczuła próżny gniew, od lat nie wyrażany słowami. Czemu, myślała, tylko matka wywołuje we mnie uczucie, że jestem brzydka?

Lily Amberville, od trzech dziesięcioleci otoczona aurą uwielbienia, tak jak bardzo nieliczne spośród bogatych i wspaniałych wielkich piękności, objęła córkę godnie jak królowa, a Maxi odwzajemniła uścisk ze zwykłą mieszaniną złości i utęsknienia.

- Jak się masz, mamo. Wyglądasz wspaniale - powiedziała zgodnie z prawdą.

- Szkoda, że nie zawiadomiłaś nas o przyjeździe. - Lily nie odwzajemniła komplementu i jakby puściła go mimo uszu. Sprawiała wrażenie niemal zdenerwowanej, uświadomiła sobie Maxi, choć to słowo nigdy nie kojarzyło się z Lily. Zdenerwowanej i dość napiętej.

- Chyba coś się pokręciło, mamo. Nie zawiadomiono mnie o dzisiejszym zebraniu. Nie miałabym o nim pojęcia, gdyby nie telefon Toby'ego...

- Najwyraźniej trudno było się skomunikować... może jednak usiądziemy - niejasno odparła Lily Amberville i odpłynęła, pozostawiając Maxi w drzwiach. Podszedł do niej Pavka Mayer.

- Usiądź przy mnie, ty diable. Jak często trafia mi się taka okazja?

- “Diable”? Nie widziałeś mnie dwa miesiące - oświadczyła Maxi ze śmiechem. - Mogłam się przecież poprawić.

- Diabeł - obstawał przy swoim Pavka, kiedy przechodziła za nim przez pokój. Bo jak inaczej, myślał, opisać jej kwintesencję, jej ciętość, werwę, dociekliwość, czujność i talent do przysparzania kłopotów, fascynujących kłopotów, których ani by nie chciał, ani nie mógł unikać?

- Poprawić? Moja Maxi? - zakpił. - Czy mam sądzić, że siedmiu krasnoludków dało ci tę zdumiewającą czarną perłę, bo taka byłaś niewinna, taka nietykalna, taka czysta, tak podobna do Królewny Śnieżki?

- Właściwie tylko jeden, i to absolutnie normalnego wzrostu - odrzekła bez wstydu Maxi i szybko schowała po raz wtóry zapomnianą perłę w wycięcie bluzki. Taka biżuteria na pewno nie nadaje się do noszenia w dzień.

Nim zajęła miejsce obok Pavki, czyjaś dłoń zbyt mocno schwyciła ją za ramię. Odwróciła się raptownie, sztywna z niezadowolenia. Jej stryj, Cutter Dale Amberville, młodszy brat jej ojca, pochylił się i ucałował ją w czoło.

- Co tu robisz, Cutter? - zapytała chłodno.

- Lily prosiła mnie, bym przyszedł. Jeśli chodzi o ścisłość, dziwi mnie twój widok. Byłem przekonany, że porzuciłaś nas i przebywasz w ciekawszych miejscach. Tak się cieszę, że wróciłaś, Maxime. - Jego głos brzmiał ciepło i serdecznie.

- Gdzie, twoim zdaniem, miałam przebywać, Cutter? - Tylko dlatego, że starała się nad sobą zapanować, nie zdradziła głosem niechęci.

- Wszyscy sądzili, że jeździsz na nartach w Peru albo w Chile i jesteś nieosiągalna. Że to ma coś wspólnego z helikopterami i lodowcami.

- Czy dlatego nie zawiadomiono mnie o dzisiejszym zebraniu?

- Naturalnie, moja kochana. Zdawało się, że nie warto próbować. Nie mieliśmy numeru telefonu. Dobrze jednak, że się myliłem.

- Nigdy nie słuchaj plotek, Cutter. Toby wiedział, gdzie jestem, więc oczywiście jego należało spytać. Ale, jak się okazuje, i jego nie powiadomiono. To rzeczywiście bardzo dziwne. Co więcej, nawet gdybym była nad Amazonką, zawsze lubię pozostawać w kontakcie - stwierdziła żywo.

- Musiała zajść zwyczajna pomyłka. - Cutter Amberville uśmiechnął się, a ten uśmiech rozjaśnił jego młodzieńcze niebieskie oczy, pozbawił rysy nieznośnej dystynkcji, rozbrajająco obnażył jeden krzywy ząb i wytworną ambasadorską głowę przemienił w głowę robotnika portowego. Cutter zawdzięczał swoje szczęście bezspornej sile tego uśmiechu i dawno już zapomniał, jak w czasach szkolnych ćwiczył go przed lustrem, delikatnymi poruszeniami mięśni twarzy przenosząc wyraz ciepła i szczerości z ust do oczu.

Cutter od trzech lat mieszkał na Manhattanie, gdzie powrócił w roku 1981, po z górą dwudziestopięcioletniej nieobecności, z rzadka przerywanej krótkimi wizytami. W tym okresie dziwnie mało się zmienił, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin