Dickson Gordon R. - Childe IV - Inny.pdf

(1403 KB) Pobierz
9280064 UNPDF
Gordon R. Dickson
Inny
Tytuł oryg. „Other”
Przełożył Marek Pawelec
Copyright © 1994 by Gordon R. Dickson
Copyright © 2003 for the Polish translation
Rozdział l
Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie pistoletu
energetycznego, który ostatnie dwadzieścia lat spędził zakopany pod ziemią.
Kiedy wsunął magazynek do grubej rękojeści, zauważył, że kostki prawej dłoni bieleją w
kurczowym chwycie, a lewą ręką podpiera go od dołu – jak zrobiłby z zapasowym
magazynkiem, w walce jako Żołnierz Boga.
Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonących budynków – i trafiony serią
igieł w gardło, umierający milicjant. Błagający gestem, by połączył mu dłonie i oddał ostatnią
przed śmiercią posługę.
Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złączonych dłoni o brzeg stołu.
– Boże – rozpoczął modlitwę – on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua – i jak Will,
przebywający w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie, czemu muszę to
zrobić.
Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłączył dłonie i uniósł głowę. Stłamsił przywołane
z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z kaburą do walizki i
dorzucił kilka osobistych rzeczy.
Chwilę później, przed wyjściem, Henry zatrzymał się w pogrążonej w mroku kuchni by
zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na której napisał, dokąd się
wybiera i że zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał też, że ich kocha.
Potem bezdźwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejścia, otworzył je
i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Zanim założył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych stopni. Zbliżał się
koniec krótkiej wiosny, oddzielającej na Harmonii, krążącej pod słońcem Epsilon Eridiani
bardzo długą, deszczową zimę od upalnego, równie długiego lata.
W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojąc na schodach
poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia.
Świt był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu już starł gwiazdy z bezchmurnego
nieba. Otaczały go szare, zaorane już i obsiane pola. Światło Epsilon Eridiani, nawet zza
horyzontu, zdawało się wszystko podkreślać i uwypuklać, nadając dziwne wrażenie
trójwymiarowości. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przekształciła się w
doskonale gładkie zwierciadło. Za kałużą, ziemia na podwórzu była mokra i ciemna, wyraźnie
rysowały się na niej sterczące tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz, błękitne kamienie z
białymi żyłkami, stanowiące plagę ich pól.
W kałuży odbijała się biel bezchmurnego nieba o świcie i sylwetka jego szczupłego,
żylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzająca początki wieku średniego.
Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i podobnej kurtce,
miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był już od tylu lat.
Wyróżniał się tylko białą koszulą, beretem i zawiązanym pod szyją czarnym krawatem, które
normalnie zarezerwowane były na wyjście do kościoła.
Walizka z rzeczami osobistymi, ciężka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona
była z porysowanego, brązowego plastiku. Odstawił ją na chwilę i pochylił się, by zgrabnym
ruchem wsunąć nogawki do cholew sięgających nad kostki butów. Potem podniósł bagaż i
opuścił podwórze, przechodząc pozbawioną poręczy kładką nad przydrożnym rowem,
skręcając na drodze w prawo, w kierunku swojego celu.
Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlżejszy powiew.
Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te żyjące w nocy
wyciszyły już głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było rodzimych ptaków – ani
żadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, że importowanie ich byłoby niepotrzebnym
luksusem. Równowagę ekologiczną pomagały utrzymać pasożyty owadów.
Jednak roślinność wokół składała się niemal wyłącznie z lokalnych odmian
sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i żywopłoty dzielące pola zawdzięczały
oryginalne geny kolebce ludzkości. Tylko wzdłuż drogi, którą szedł, rosły pojedyncze
egzemplarze rodzimych roślin tej planety.
Nazywano je Modlącymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów saguarro ze
Starej Ziemi, tyle że miały grubą, białą korę. Podobnie jak u tamtych, wyrastały z nich
przypominające świece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po dwu stronach
pnia, by po jakichś czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w górę.
Stały przy jego drodze niczym strażnicy. Jak wszystko wokół, w bladym świetle
przedświtu rzucały widmowe, niewyraźne cienie, wyciągające się daleko w kierunku z
którego szedł.
Po przejściu niewiele ponad kilometra minął mały kościół, do którego przez wszystkie te
lata należała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał poranną mszę dla wszystkich
członków wiejskiej społeczności, którzy mogli się tam zjawić o tej porze. Przez cały
spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na farmie i uczestniczyć
w nabożeństwie. Stanął teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie zgromadzenie
rozbrzmiało porannym hymnem „Powitajmy dzień!”
Powitajmy dzień!
Dzień pracy i starania
Bożego planowania
Powitajmy dzień!
Powitajmy słońce!
Słońce co wstaje by nas ogrzać
Przez Pana uczynione
Powitajmy słońce!
Powitajmy ziemię!
Ziemię karmicielkę...
Pieśń przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmiący głos Gregga, niesamowicie potężny jak
na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania.
– Jozue 8,26. – Słowa wyraźnie dotarły do uszu Henry’ego. – Jozue zaś nie cofnął ręki, w
której trzymał oszczep.
Na dźwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia – ale nie usłyszał
początku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliżającego się z tyłu poduszkowca. Odwrócił się,
by zobaczyć zbliżający się pojazd.
Odstawił walizkę i stanął, czekając. Podjechał do niego biały poduszkowiec, już
przybrudzony pyłem z drogi, choć był świeżo umyty w chwili, gdy Henry opuszczał dom.
Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłączono dmuchawy tworzące poduszkę
powietrzną unoszącą go w powietrzu.
Z tyłu siedziała żona jego syna z dwójką jego wnuków, trzy – i czteroletnim. Przy drążku
sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy – teraz też jedyny – syn. Will, młodszy z
chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez
rząd Zjednoczenia.
Joshua wcisnął klawisz otwierający przednie drzwi od strony Henry’ego i odezwał się
przez rozdzielającą ich niewielką odległość. Jego kwadratową twarz pod brązowymi włosami
przepełniało nieszczęście.
– Czemu? – zapytał.
– Napisałem wam czemu – spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton brzmiał
równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. – Wyjaśniłem wam w liście, który dla was
zostawiłem.
– Ale zostawiasz nas dla Bleysa!
Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu. Spojrzał na wyrazistą
twarz Joshuy, brązowe włosy i masywną sylwetkę.
– Bleys mnie potrzebuje – powiedział Henry ciszej. – Ty, mój synu, już nie. Masz żonę i
dzieci. Potrafisz zająć się farmą równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze była twoja.
Już mnie nie potrzebujesz. Bleys tak.
– Bleys ma Dahno! – odezwał się Joshua. – Ma pieniądze i władzę. Jak może cię
potrzebować bardziej niż my?
– Twoje życie jest bezpieczne – stwierdził Henry. – Jako mąż i ojciec, z farmą, nie
podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze są bezpieczne w rękach Boga i nie
obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana i tylko ja mogę
go ochronić, by dożył chwili, kiedy się uwolni.
– Ojcze... – Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich
sprawach, dotyczących duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry. Patrzył na stojącego
przed sobą szczupłego mężczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem czasu, pomimo bieli
prześwitującej w brązowych włosach. Wciąż silny. Wciąż pewien.
– Mieliśmy nadzieję, że zawsze będziesz z nami – powiedział, z głosem łamiącym się na
„nami”. – Ze mną, Ruth i wnukami.
– Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – odpowiedział Henry. – Wiesz, że duchem i
miłością zawsze będę z wami.
Przez dłuższą chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał gwałtowny
gest, zapraszając ojca do samochodu.
– Wybierałeś się piechotą? – zapytał szorstko. – Zamierzałeś przejść całą drogę do
Ekumenii?
– Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus – odpowiedział Henry. –
Poduszkowiec należy teraz do ciebie.
– Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. – Wsiadaj!
Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknął drzwi, ponownie uruchamiając
poduszkowiec.
Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym kablem
sterującym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem
magnetycznym. Po prawej stronie przemknął jednopiętrowy budynek sklepu. Henry poczuł
nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu.
– Dziadku...
– To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na Cecie.
Obrócił fotel do tyłu i rozłożył ramiona do siedzących na tylnych siedzeniach wnuków.
– Moje dzieci – powiedział.
Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się równie mocno, co
młody Willie. Ich matka, Ruth, też się do niego przytuliła, tak że cała trójka przyciskała
twarze do jego klatki piersiowej i ramion.
Uścisnął ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond, które z
wiekiem ściemnieją do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy Ruth. Po prostu
tulili się do siebie bez słowa, pozwalając, by czas przemijał, aż nagle pogrążyli się w mroku,
gdy automatycznie ściemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do ziemskiego,
wyskoczyło nad horyzont i świeciło wprost w nich.
– Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł – powiedział do nich cicho, jeszcze raz
uścisnął, potem puścił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie
ściemniała prawie do czerni, za wyjątkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani świecącej niemal
dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaśniało niebo nad nimi.
– Wszystko w porządku – stwierdził Joshua. – Jesteśmy już na drodze kablowej. Na
automacie.
Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pędził
przed siebie, kierując się do Ekumenii.
Henry nie odpowiedział.
Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobą i zaczął w nim grzebać. Po chwili
znalazł i wyciągnął jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknął schowek i
wsunął długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu.
Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępując miejsca trójwymiarowemu
obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiając, wysoki, młody i bardzo
przystojny mężczyzna, w koszuli równie białej jak Henry’ego, z opadającą z ramion czarną
peleryną o czerwonej podszewce. Widać było, że jest to nagranie przemówienia.
– Możecie mówić o mnie Bleys – przemówił młodzieniec głębokim, dźwięcznym
barytonem, potrafiącym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego,
że znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrązowe, że prawie czarne, równe brwi i równie
ciemnobrązowe, krótkie, lekko faliste włosy.
– Nie przemawiam za żadnym kościołem – odezwał się dziwnie zapadającym w pamięć,
przykuwającym uwagę głosem – żadną partią polityczną czy wyznaniem. Jeśli mam się jakoś
określić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkości i martwiącym się jej
przyszłością...
Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniając kabinę, więżąc siedzącą tam piątkę osób swoim
brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomości przesłania i osoby przemawiającego. Tylko
Joshua zauważył, zerkając przez chwilę w bok na twarz ojca, że jego oczy nabrały barwy i
twardości biało–niebieskich kamieni z podwórka.
Rozdział 2
Bleys Ahrens krążył po pokoju.
Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła godzina. Jasne
światło dnia, który wstał nad farmą, świeciło przez przeszkloną ścianę jego apartamentu pod
kątem typowym dla wczesnego przedpołudnia.
Stanowiąca jego „znak firmowy” czarna peleryna ze szkarłatną podszewką leżała
odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył stronicę
pozostawionej na krześle antycznej, drukowanej książki o faunie latającej Starej Ziemi,
odsłaniając jedynie obraz polującego sokoła białozora, z głową skierowaną na bok,
zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma.
Bleys nie zdawał już sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczął chodzić, podświadomie
zaczął stawiać coraz dłuższe kroki, tak że teraz przemierzał obszerny apartament w zaledwie
sześciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potężna postać w czarnej marynarce, wąskich,
szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim sufitem
pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępną przestrzeń, jak
sokół zamknięty w klatce dość dużej dla kilku kanarków, lecz nie dla wielkiego, zwinnego
łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w żadnej klatce i
niedługo z niej zniknie.
I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło już ponad siedem lat od chwili, gdy stanął
przed decyzją dotyczącą wyboru drogi życiowej. Tak jak widział to wtedy i teraz miał tylko
dwie możliwości. Mógł przeżyć swój czas z ludzkością w jej obecnej formie, pozwalając na
stagnację i powolne umieranie...
...Albo mógł spróbować wszystko zmienić.
Lata i tysiące godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i umysł w narzędzie
i broń, których będzie potrzebował. Szesnaście lat minęło od chwili, gdy przybył na farmę
wuja Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla której stał się
chodzącym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat życia spędził, uświadamiając sobie
swoją niesamowitą samotność i jeszcze dwa na odkrycie, że między miliardami ludzi na
szesnastu światach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo przynajmniej dwa
lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej życia.
Mimo wszystko, ponieważ religia stanowiła sposób na życie Henry’ego i jego dwóch
synów oraz z powodu wciąż żywej nadziei na należenie do czegoś, Bleys próbował odnaleźć
przyszłość w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać wiary. Kiedy w końcu
religijna społeczność farmerów zgromadzonych wokół kościoła, którego członkiem był
również Henry wygnała go, odszedł z radością i przez ostatnie lata spędzone z bratem
przyrodnim Dahno (możliwe, że pełnym bratem – kiedyś będzie musiał to sprawdzić), był
zadowolony z tej decyzji.
Na samotną drogę, którą wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował siły. Uświadomił to
sobie już te siedem lat temu i zajął się budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony był z
osiągniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego.
Pogodził się z faktem, że stoi z dala od innych, ale oznaczało to, że potrzebuje
możliwości sięgnięcia ponad tą przepaścią – potrzebował błyszczącego oka, które mogłoby
ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoś wiersza ze Starej Ziemi, o żeglarzu z błyszczącym
okiem. Tak...
Lecz okiem pęta go. Weselnik
Stoi w zaklętym kole
I słucha jak trzyletnie dziecko.
Żeglarz przeparł swą wolę.
To właśnie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której pracował. Tysiące
godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznając, że każda opanowana umiejętność przysuwała go
bliżej do jej posiadania. Jednak czuł, że jeszcze jej nie opanował. Dlatego właśnie, z paroma
drobnymi wyjątkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień.
Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętność ta musiała zostać wykuta w czynie – jak
sposób na optymalny szczyt miecza można było odnaleźć jedynie w walce. Aby ją posiąść,
musi opuścić Zjednoczenie i podjąć działania na innych Młodszych Światach.
Nie mógł się już doczekać wyruszenia. A jednak coś go powstrzymywało, coś ledwie
wyczuwanego, lecz dającego pewność – ostrzegając. Nie był jeszcze w pełni gotów do drogi.
Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez
niemierzalny, ale nie dający się odeprzeć sygnał z czegoś, co zawsze określał jako „tył
umysłu”.
To określenie tkwiło w nim, odkąd pamiętał, już we wczesnym dzieciństwie. Miał
wrażenie, że jego umysł jest niczym duży pokój podzielony na dwie części. Jedna – płytka,
lecz szeroka przestrzeń przed wysoką przegrodą bez drzwi, jasna, widoczna i dająca się
sprawdzić.
Za przegrodą znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o krok zaledwie
odległa od potężnej, półprzejrzystej ściany czy ekranu – czegoś w rodzaju błony, dość
cienkiej, by dało się przez nią coś zobaczyć, jakby za nią znajdowało się światło. Wydawało
mu się, że w świetle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potężnych, złowieszczych kształtów,
przesyłających czasem wiadomości do jasnego pokoju z przodu.
W jakiś sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, że jeśli pozwoli zmusić się do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin