Clementis Francesca - Matki i córki.pdf

(1104 KB) Pobierz
FRANCESCA CLEMENTIS
MATKI i CÓRKI
Przekład
Alicja Skarbińska
797374270.001.png
Zadanie: opowiem wam historię mojego życia w kilkunastu
zdaniach. Musicie zgadnąć, co będzie dalej. Uwaga!
1. Urodziłam się trzydzieści sześć lat temu jako dziecko cu­
downej matki i wspaniałego ojca. Tak mi przynajmniej mówiono.
Pięć dni później przekazano mnie innej matce i innemu ojcu.
2. Nie dostałam się do wymarzonego liceum. Chodziłam do
szkoły publicznej, w której najbardziej popularnym towarem
w szkolnym sklepiku był tytoń na skręty.
3. Nie zdałam matury na tyle dobrze, by dostać się do Cam­
bridge. Studiowałam na uniwersytecie Sussex (uważajcie na wska­
zówki, wcale nie są subtelne).
4. Chciałam zostać prestidigitatorką. Zostałam nauczycielką.
5. Chciałam mieć męża i czworo dzieci.
6. Przez dziesięć lat żyłam szczęśliwie z mężem i czworgiem
dzieci - teraz dodajcie pointę...
I co? Oczywiście znów jakiś pech. W końcu znacie moje do­
tychczasowe „osiągnięcia". Może ktoś umarł? Mąż mnie zdradził,
porzucił, dzieci mają problemy? Dotknęła mnie straszna choroba?
Źle wymierzona sprawiedliwość wpędziła mnie do więzienia? Do­
bre domysły, wszystkie absolutnie prawdopodobne i wszystkie nie­
trafione. Jestem zdrowa, mąż i dzieci też. Wszyscy jesteśmy zdro­
wi, szczęśliwi, przystosowani.
Tyle że mąż jest mężem kogoś innego, a dzieci dziećmi kogoś
innego.
I ten ktoś chce mi ich teraz odebrać.
7
1
Ó sma szesnaście.
- Mamo! Gdzie mój nowy długopis?
- Mamo! Mogę nocować u Petera?
- Mamo! Dlaczego nie chcesz mi kupić stanika?
- Mamo! Nie jem więcej mięsa. Czy wędzony boczek to mięso?
- Długopis leży na podłodze koło wideo, Phoebe: nie ma noco­
wania u chłopaków, Claire: kupię ci stanik, jak tylko będzie ci po­
trzebny, Jude: małe kawałki boczku się nie liczą, Ali: ale pepperoni
na pizzy tak, więc odłóż ją do lodówki.
Cztery córki. Cztery pytania, na które odpowiedziałam w ciągu
dwudziestu ośmiu sekund, w drodze od suszarki do deski do pra­
sowania. Na stole cztery pudełka z drugim śniadaniem z czymś
zdrowym, z czymś czekoladowym i z czymś reklamowanym ostat­
nio w telewizji. Dwa psy nieznanego pochodzenia wylizujące do
czysta terakotę. Dom pełen beztroskiego bałaganu, a nasze szczę­
śliwe życie ilustrują kolorowe zdjęcia, fikuśne magnesy na drzwiach
lodówki i karteczki samoprzylepne. Bałagan jest na tyle duży, że
dziewczynki wiedzą, iż nie jestem neurotyczną pedantką, ale od
czasu do czasu używam środków dezynfekujących, aby nie dopuś­
cić hodowli pałeczek coli na kuchennym blacie. Gra Radio 1 i znam
słowa najnowszego przeboju Prodigy. Jestem prawdziwą supermat-
ką.
Ósma dziewiętnaście. Dziewczynki, jak zwykle, są spóźnione.
Choć nie za bardzo. Wybiegają z domu, z szybkim całusem w poli­
czek. Oprócz Phoebe, mojej najstarszej, najsilniejszej i najbardziej
mnie teraz potrzebującej. Ostatnio gnębią ją problemy dojrzewania
9
i korzysta z każdej okazji, żeby się do mnie przytulić. Biedna Phoebe
ma same problemy - krosty, aparat na zębach, przetłuszczające się
włosy, nieustanne poczucie egzystencjalnej pustki i największy biust
w klasie. Poprzednio potrzebowała mnie tak, kiedy miała cztery
lata i bardzo mi się podoba to jej nowe uzależnienie, chociaż cier­
pię wraz z nią. Pachnie leczniczym szamponem i żelem do cery
trądzikowej.
Jest moją ulubioną dziewczynką ale nauczyłam się tego nie
okazywać. To jedna z tych rodzicielskich umiejętności, o których
nigdy się nie mówi i nie pisze w książkach: „Kocham wszystkie
moje dzieci jednakowo. Może jedno z nich lubię bardziej, ale ko­
cham je tak samo". Powtarzamy te zaklęcia, jak dzieci, które uczą
się Ojcze nasz, z nadzieją, że same słowa są wystarczająco przeko­
nujące. Ale naprawdę wcale tak nie myślimy. Dzielę moją miłość
po równo między cztery dziewczynki, jednak zawsze znajduję w so­
bie dodatkowe uczucia dla Phoebe. Może dlatego, że ona najbar­
dziej mnie potrzebuje. Gładzę ją po głowie, kiedy wychodzi i wy­
mieniamy spojrzenia które sprawiają, że czuję się spełniona.
- Pa, mamo! - krzyczą dziewczynki i zostaję sama.
Wczoraj wszystko odbyło się mniej więcej tak samo. Wyszły
do szkoły, a ja wyłączyłam radio. Przez kilka chwil przyzwyczaja­
łam się do ciszy. A później zmieniłam się w moje drugie wciele­
nie - które odkurza przy Kilroyu, wykrzykuje odpowiedzi na pyta­
nia z teleskopu, zapisuje przepisy z Gotowania na ekranie i przyszywa
tasiemki z nazwiskami do kostiumów gimnastycznych, oglądając jak
bohaterowie telenoweli kłócą się o histerektomię.
To są moje domowe grzechy, do których przyznaję się innym
matkom dopiero po paru kieliszkach wina. To taki nasz wspólny
sekret. Ukrywany przed mężami, a także przed innymi znajomymi,
które nie tylko mają włączone Radio 4, ale także go słuchają.
Kiedy przypominam sobie czasem, że przeczytałam kiedyś
Krótką historię czasu Stephena Hawkinga (i zrozumiałam trzy
czwarte), martwię się, że telenowele i australijskie seriale będą miały
fatalny wpływ na moją duszę. Pocieszam się jednak, że być może
oglądam telewizję w ciągu dnia z postmodernistycznego punktu
widzenia. To, oczywiście, nie jest prawdą ale przynajmniej poję­
cie „postmodernistyczny" nadal, po latach spędzonych na nieustan­
nym oglądaniu Listonosza Pata, figuruje w moim słownictwie.
Ja po prostu lubię telewizję. Zawsze lubiłam. Bezkrytyczne
gapienie się w telewizor jest dla mnie jak narkotyk, jak powolna
10
kroplówka dawkująca niezawodną przyjemność. Uwielbiam wszyst­
ko - seriale, dramaty, telenowele, teleturnieje, filmy dokumental­
ne. Dobre czy złe, wszystko jedno. Uwielbiam syntetyczne, para-
lelne światy, które podkreślają moje własne linearne istnienie;
uwielbiam zastępcze życie, w którym mogę uczestniczyć dzięki te­
lewizji; uwielbiam fakt, że mam o czym rozmawiać z obcymi. Oglą­
dając telewizję, czuję się częścią wspólnoty i to mi się podoba.
Uwielbiam rozmowy z kompletnie obcymi ludźmi przy kasach skle­
powych o dziwnym obyczaju noszenia zbyt opiętych dżinsów przez
Kena Barlowa. Telewizja jest wspólnym mianownikiem dla ludzi
różnych klas i o różnym wykształceniu. O takiej jedności rząd la-
bourzystowski może sobie co najwyżej pomarzyć. Tak to jest. Przy­
znałam się. Cześć, mam na imię Lorna i oglądam Eastenders.
Wczorajszy ranek był cudownie normalny. Miałam do popra­
wienia stos prac egzaminacyjnych, zrobiłam więc sobie herbatę
i szukałam w puszce z ciastkami czegoś, co nie zostawia widocz­
nych śladów na papierze (w końcu jestem profesjonalistką). Nagle
usłyszałam zgrzyt klucza w drzwiach i się przeraziłam.
Nie włamywacza. Wiedziałam, że to Rob. Kiedy się mieszka
z kimś przez dziesięć lat, zna się dokładnie sposób, w jaki przekrę­
ca klucz w drzwiach. To jedna z tych oznak rodzinnej intymności,
które wciąż mnie ekscytują. Przeraziłam się właśnie dlatego, że
przyszedł Rob. Nigdy nie przychodzi do domu przed południem.
Nawet gdy źle się czuje.
Rob jest specjalistą od psiej psychiki. Tak się poznaliśmy. Daw­
no temu miałam psychopatycznego owczarka imieniem Shipshape,
który bał się żwiru. Musiałam go codziennie nosić na rękach do
furtki i z powrotem, i powoli wysiadał mi kręgosłup. Już wtedy
Rob był znany (wśród właścicieli psów w Clapham, naturalnie),
więc poszłam do niego z Shipshape'em. Dwa miesiące wcześniej
zostawiła go żona i był w naprawdę okropnym stanie. Lekarz, nie
pies.
Czasami zastanawiam się, czy przyczyną mojego zainteresowa­
nia nim nie była właśnie ta sytuacja. Podziwiałam, jak świetnie daje
sobie radę z dziećmi, podobało mi się to, że byłam im potrzebna,
rozkoszowałam się dramaturgią wydarzeń. Zamieszkałam z nimi po
paru tygodniach, z wyleczonym psem i własnym dobytkiem, nie
zwracając uwagi na przyjaciół, którzy ostrzegali, że to się nie może
dobrze skończyć. No i dziewczynki. Zawsze chciałam mieć dzieci,
niekoniecznie ze względu na sam proces rodzenia, który był dla mnie
11
Zgłoś jeśli naruszono regulamin