JOSEPHINE COX
Nowy Jork 1937
Od lat najmłodszych, lat dziecinnych,
Żyć ani patrzeć tak jak inni
Nie mogłem; ze wspólnego zdroju
Nie płynie też namiętność moja,
Edgar Allan Poe „Od lat najmłodszych...”
(przełożył Roman Klewin)
Cassie, na litość boską, pomóż mi! Przyjedź natychmiast. Wybacz, ale jestem w rozpaczy.
Scarlet Pengally
List drżał w rękach Cassie, kiedy wstrząśnięta odczytywała po raz kolejny te niepokojące słowa. A przecież list z Anglii nie był jedynym szokiem, jaki ostatnio przeszła i miała niejasne, złowrogie przeczucie, że nie ostatnim!
List poruszył ją bardziej, niż przypuszczała. A może testament ojca, odczytany dzisiaj rano, tak wytrącił ją z równowagi? Bez wątpienia obie te okoliczności sprawiły, że całe życie Cassie zostało wywrócone do góry nogami. W ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin okazało się, że wszystko, w co kazano jej wierzyć, jest nieprawdą. Wszystko, co działo się dotychczas nie miało już znaczenia. Czuła się zagubiona, odsunięta od bliskich, odarta z tożsamości i pozostawiona bez celu. Miała wrażenie, że traci przytomność, a pokój zaczyna wokół niej wirować.
- Wszystko w porządku, Cassie... to tylko sen - usłyszała własny głos. Brzmiał tak obco. Ależ oczywiście! To był tylko koszmarny sen, z którego już za chwilę się zbudzi.
Podeszła do wysokiego okna o dzielonych szybkach i spojrzała w rozciągający się za nim mrok. Wiedziała, że nie śni. Ten koszmar jest prawdziwy! Tak samo jak inne okropne sny, które prześladowały ją w dzieciństwie... z jedną tylko różnicą. Tym razem nie było przy niej matki, która wzięłaby ją w ramiona, pogładziła delikatnie po włosach i wyszeptała czułe słowa pociechy. Jakże uwielbiała tę najdroższą, kruchą istotę o uroczej twarzy i łagodnych błękitnych oczach. Jak bardzo czuła jej brak w ciągu ostatnich dwóch samotnych lat. Zawsze dodawała Cassie otuchy i koiła jej znękaną duszę. Była jej najlepszą przyjaciółką. Ona jedyna kochała ją naprawdę, zachęcała do studiowania sztuki i podsycała miłość do malarstwa. Ojciec, szanowany i zamożny finansista, zachowywał się w stosunku do Cassie równie twardo i nieczule, jak podczas transakcji w nowojorskich bankach. W życiu zawodowym był człowiekiem bezkompromisowym, silnym i wymagającym. Nie miał litości dla pokonanych. Zwykł był obchodzić się okrutnie z tymi, którzy wzbudzali jego niechęć. Nie okazywał Cassie ani miłości, ani żadnych względów, jedynie podejrzliwość i niewytłumaczalną wrogość. Pamiętała, że od wczesnego dzieciństwa trzymał ją z dala od siebie, zawsze wyróżniając młodszego brata, któremu pobłażał i zezwalał na swobodę, jakiej Cassie nigdy nie zaznała. W głębi duszy wiedziała od dzieciństwa, że ojciec czuje do niej odrazę i z jakiejś niezrozumiałej przyczyny nie znosi nawet jej obecności. Brat naśladował ojca we wszystkim i tak samo nią gardził. Za to matka darzyła ją miłością i czułą opieką. Zawsze była przy niej, chroniła, dodawała odwagi i nigdy nie zawiodła w potrzebie.
Często bywało, że zlana zimnym potem dziewczynka budziła się w nocy krzycząc z przerażenia. Matka brała ją w ramiona i pocieszała, ocierała łzy i pomagała zapomnieć o powracających koszmarach... straszliwych, snach, tak niejasnych i zagmatwanych, że po przebudzeniu nie była w stanie ich zapamiętać. Mimo wszystko tkwiły w jej podświadomości i tylko czekały, aż znowu uśnie, żeby ponownie ją dręczyć. Otaczały i wciągały w odmęt mroku, doprowadzając do kresu wytrzymałości. Wtedy właśnie matka wyciągała ramiona, mocno przytulała ją do siebie i dawała poczucie bezpieczeństwa - przynajmniej na jakiś czas.
Cassie wyjrzała przez okno. W nieruchomym powietrzu śnieg padał dużymi, miękkimi płatkami. Tworzyły gęstą białą aureolę pod ulicznymi latarniami, lśniły i migotały tworząc niezwykłą mozaikę. Jakie to smutne, że ich życie jest takie krótkie! Przy pierwszym tchnieniu ciepła roztopią się, jakby nigdy nie istniały.
Cassie czuła się równie krucha i zagrożona. Miała wrażenie, że jej życie jest nierealne. Stała przy oknie wyprostowana, z wysoko uniesioną głową i oczy zaszły jej piekącymi łzami. Z trudem przełknęła ślinę, zamrugała powiekami i siłą woli opanowała szloch. Nie będzie płakała! Nie wolno jej płakać! Instynkt ostrzegał ją, że nie powinna się rozklejać. Przypomniała sobie, że kilka lat temu o mało się nie rozpłakała, kiedy przypadkiem zniszczyła ulubioną lalkę. Mama powiedziała jej wtedy: „Tego nie da się już naprawić. Tak mi przykro, kochanie... jeśli chcesz, możesz sobie popłakać.” Bardzo chciała, ale łzy nie przychodziły. Nie miały śmiałości...
Nie zdawała sobie sprawy, jak długo stoi przy oknie. Wiedziała tylko, że jest beznadziejnie nieszczęśliwa i wystraszona. W pokoju było ciepło, ale na zewnątrz panowała mroźna lutowa noc. Świeżo spadłe płatki śniegu, rozwiewane przez ostry wiatr, unosiły się w górę i wirowały w powietrzu.
Wkrótce goście zaczęli się rozchodzić. Odeszli partnerzy od interesów ojca, potem inni spadkobiercy, a wreszcie prawnik, który tak szczerze wyraził swoje serdeczne współczucie dla Cassie, kiedy poznał zaskakującą sytuację, w jakiej się znalazła. Był to zacny człowiek i Cassie uwierzyła mu, kiedy po odczytaniu testamentu oświadczył. - „Błagałem twojego ojca, żeby w swej ostatniej woli odpowiednio zabezpieczył cię na przyszłość. Jesteś przecież jego starszym dzieckiem. Uparł się jednak, że wszystko ma odziedziczyć twój brat. Nie wyjawił mi powodów swojego postępowania, ale na pewno zapieczętowane listy, które zostawił dla ciebie i brata, wszystko wyjaśnią. Bardzo mi przykro, Cassie... bardzo mi przykro.” Potem uśmiechnął się i dodał: „Jestem pewien, że twój brat, Edmund, zachowa się w tej sytuacji właściwie. Nie martw się, moje dziecko. Jeśli to okaże się konieczne, masz prawo odwołać się do sądu.”
Po przeczytaniu listu, który zostawił jej Jonathan Thornton, była pewna trzech rzeczy. Po pierwsze, Edmund nic jej nie da. Po drugie, żaden sąd nie przyzna Cassie racji, ponieważ jej „ojciec”, Jonathan Thornton, sporządzając testament był zdrowy na umyśle, a co do zdrowia psychicznego Cassie mogą istnieć pewne wątpliwości. Po trzecie, stało się jasne, że nie ma najmniejszego prawa do czegokolwiek, co należy do rodziny Thorntonów. Wreszcie zrozumiała, dlaczego Jonathan Thornton oficjalnie uznawał ją za „córkę”, chociaż w rzeczywistości odtrącał z pogardą. Wszystko tutaj było napisane jego własną ręką. Odraza, jaką czuł do Cassie, biła z nakreślonych na kartce słów z taką siłą, że dziewczyna z trudnością utrzymała list w ręku wystarczająco długo, żeby go przeczytać. Potem wrzuciła kartki do ognia i patrzyła, jak płomienie zwijają się wokół nich, otaczają i zamieniają w sczerniały popiół. Były tam napisane takie słowa... okropne rzeczy, które musi wyrzucić z pamięci, jeśli kiedykolwiek ma odzyskać spokój. O najważniejszym nie mogła jednak zapomnieć. Nancy Thornton nie była jej prawdziwą matką. Jonathan Thornton nie był jej ojcem i chociaż na prośbę żony przyjął ją pod swój dach i zapewniał materialne środki na jej wychowanie, zrobił to niechętnie i zawsze żałował swojej decyzji. W liście nie zostawił żadnej informacji o pochodzeniu Cassie ani wskazówki, jak ma się dowiedzieć, kim naprawdę jest. Nie było tam też żadnej skruchy za to, że traktował ją tak ozięble, żadnych słów pocieszenia, jedynie nienawiść i jeszcze coś, co przenikało każde słowo listu i napełniało drżeniem jej serce. To był strach. Cassie poczuła, że ona również zaczyna się bać. Jonathan zadecydował, że ma opuścić dom przy Madison Avenue, w którym dorastała. Żądał również, żeby zmieniła nazwisko i nie kontaktowała się więcej z jego jedynym dzieckiem, Edmundem. List zakończył słowami:
Ze względu na moją najdroższą Nancy spełniłem wobec ciebie swój obowiązek i teraz nic ci już nie jestem winien!
W załączeniu znajdziesz list z Anglii, którego świadomie nie doręczyłem ci wcześniej. Napisała go twoja prawdziwa matka. Wróć do niej, tam gdzie twoje miejsce. I niech was obie piekło pochłonie!
Jonathan Thornton
Cassie patrzyła, jak goście odchodzą w ciemność nocy. Zapinając płaszcze i stawiając kołnierze, znikali we wnętrzach powozów i samochodów. W spowitych ciemnością szybach wyraźnie odbijał się gustownie urządzony pokój, czerwone puszyste dywany i meble wyściełane aksamitem i jedwabiem. Wszystkie sprzęty były okazałe i bogato zdobione. Na szerokim marmurowym gzymsie kominka stała fotografia Jonathana i Nancy. On, lekko łysiejący, mimo sześćdziesiątki trzymał się prosto i wyniośle. Z jej małej, delikatnej sylwetki i roześmianych błękitnych oczu emanowała dobroć. Odbicie Cassie także rysowało się wyraźnie, ale nie przypominało żadnego z tych dwojga.
Przez długą chwilę dziewczyna przyglądała się własnemu odbiciu z wielką ciekawością... jakby obserwowała kogoś obcego. Ani wysoka, ani niska, miała odpowiedni dla kobiety wzrost. Od jej szczupłej sylwetki o łagodnie zaokrąglonych kształtach i wyprostowanych ramionach biła śmiałość, chociaż pewność siebie nie była jej największym atutem. Miękkie, faliste włosy w kolorze kasztanowozłotym spadały na ramiona i okalały małą, owalną twarz, dodając jej uroku i szczególnej niewinności. Wydawała się wręcz bezbronna. Linię jasnoczerwonych, idealnie zarysowanych ust znaczył ukośny dołeczek pod dolną wargą. Zgrabny prosty nos był na samym czubku leciutko zadarty. Ciemne oczy, dość szeroko rozstawione, nie wydawały się zbyt duże, ale mimo to były ładne. Patrzyły na świat wnikliwym spojrzeniem artysty. Malował się w nich osobliwy smutek.
Nagle usłyszała zbliżające się do jej pokoju znajome kroki. To Edmund. Na samą myśl, że zatrzyma się przed jej drzwiami i zapuka, poczuła ucisk w żołądku, a serce ze strachu zaczęło bić mocniej. Wiedział, że jest obca! Po odczytaniu testamentu jemu również doręczono nieszczęsny list i dziewczyna nie miała wątpliwości, że ojciec udzielił mu szczegółowych wyjaśnień... Kukułcze jajo podrzucone do gniazda...
Rozległo się pukanie i zanim Cassie zdążyła odpowiedzieć, drzwi się otworzyły. Stanął w nich przystojny, młodszy od niej o dwa lata, niespełna szesnastoletni młody człowiek. Często zastanawiał ją brak podobieństwa między nimi. Jego oczy były ciemnoniebieskie jak oczy matki, a włosy, tak jak kiedyś u ojca, jasnozłote. Edmund był wiernym odbiciem Jonathana Thorntona. Chodził wciąż naburmuszony i w każdym upatrywał potencjalnego wroga.
- Przeczytałaś list od mojego ojca? - zapytał nieprzyjaźnie, wchodząc do pokoju i zamykając za sobą drzwi.
Cassie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bała się tej rozmowy. Zasłoniła okno i odwróciła się. Nie była zdziwiona, gdy dostrzegła, że chłopak nie spuszcza błękitnych oczu z jej twarzy i napawa się widokiem jej nieszczęścia. Wtem uśmiechnął się niespodziewanie, co natychmiast obudziło czujność dziewczyny.
- Nie zostawię cię bez grosza... chociaż, jak sama rozumiesz, robię to tylko z dobroci serca. Nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań, ale wiem, że moja matka bardzo cię lubiła.
Mimo wszystko była to również moja matka - pomyślała Cassie. Nie pozwoli sobie tego odebrać. Dźwięk jego głosu wzbudzał w niej nienawiść. Edmund mówił dalej, pompatycznie i z wyższością.
- Poleciłem, żeby w Banku Centralnym złożono na twoje nazwisko dwanaście tysięcy dolarów.
- Nie chcę twoich pieniędzy. Sama myśl o tym przepełniała ją odrazą.
- Będziesz ich potrzebowała, żeby rozpocząć nowe życie. Wydaj je rozsądnie. - Jego oczy były chłodne i wyrażały zadowolenie z siebie. - Więcej nie dostaniesz.
Odwrócił się do wyjścia. W otwartych drzwiach przystanął i marszcząc twarz oświadczył zjadliwie:
- Zawsze wiedziałem, że do nas nie pasujesz. Masz trzy dni na opuszczenie tego domu... Potem nie chcę już cię widzieć i nie próbuj się ze mną kontaktować. - Uśmiechnął się z zadowoleniem i zachichotał cicho: - Żegnaj Cassie... kimkolwiek jesteś!
Odgłos kroków Edmunda ucichł i w pokoju zaległa posępna cisza. Cassie długo nie ruszała się z miejsca. Miała kompletny zamęt w głowie, była wstrząśnięta i zagubiona. Co ma robić i dokąd iść? Łzy znowu napłynęły jej do oczu, ale opanowała się tak jak poprzednio. Trzy dni! Dopóki starczało jej sił, odpychała od siebie oczywiste rozwiązanie. Nie miała przyjaciół, nie wiedziała dokąd iść. Wyjście było jedno - musi jechać do Anglii! Musi tam dotrzeć i odszukać kobietę, która twierdzi, że jest jej prawdziwą matką. Musi znaleźć Scarlet Pengally i dowiedzieć się od niej prawdy o swojej przeszłości.
Jakie to dziwne - myślała Cassie, przed dwudziestoma czterema godzinami byłam Cassie Thornton, zamieszkałą w Nowym Jorku przy Madison Avenue. Miałam własne życie, tożsamość i obiecującą artystyczną przyszłość. Nazwisko Scarlet Pengally było mi obce i nic nie ciągnęło mnie do Anglii. Teraz jestem nikim, nie mam rodziny ani domu, nie mam przeszłości ani przyszłości. Została mi tylko ta nieznana kobieta. Muszę ją odnaleźć i dowiedzieć się, dlaczego Jonathan Thornton zezwolił żonie wychować Cassie jak własną córkę, chociaż sam nie potrafił jej pokochać. Im dłużej o tym myślała, tym jaśniej zdawała sobie sprawę, że jej los został już przesądzony.
List z Anglii miał stempel sprzed sześciu miesięcy. A jeżeli to straszliwe zagrożenie, które doprowadziło Scarlet Pengally do rozpaczy i zmusiło do napisania listu, już ją dopadło? Cassie miała nadzieję, że to się jeszcze nie stało. List był dziwnie niepokojący, jakby pisany w wielkim napięciu przez wrażliwego człowieka o bujnej wyobraźni lub przez osobę niezrównoważoną umysłowo! Jakkolwiek było, wiadomości w nim zawarte wzywały Cassie do Anglii. Nie potrafiła się oprzeć. W tych słowach i w kobiecie, która je napisała, było coś, co zmuszało do wyruszenia w drogę. Tajemniczy wewnętrzny głos gnał ją na spotkanie z przeszłością.
Trzy następne dni minęły tak szybko, że Cassie ledwie zdążyła załatwić wszystkie sprawy związane z podróżą. Gdy podjęła już ostateczną decyzję, znalazła w sobie wiele energii, chociaż myślała o czekającej ją wyprawie bez entuzjazmu. Uważała, że jest to coś, czego musi dokonać, a im szybciej, tym lepiej! Dopełniała niezbędnych formalności jakby nie chodziło o nią samą, lecz o kogoś innego. Targały nią lęk i niepewność i dręczyło niejasne przeczucie, że nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. Miała nieodparte wrażenie, że napotka na swej drodze zło. Zastanawiała się, czy lepiej poznać swą przeszłość, czy lepiej żyć dalej jakby nigdy nie widziała listu od Scarlet Pengally? Ale przecież go widziała. Płonął w jej myślach jak migające światło latarni morskiej, wzywając do siebie i wciągając w mrok. Może znajdzie w końcu jasność, która rozświetli wszystkie przerażające koszmary dzieciństwa i cała prawda wyjdzie wreszcie na jaw. Tak więc coraz pośpieszniej układała w myślach plan wyprawy co do najdrobniejszego szczegółu.
Bank potwierdził zdeponowanie dwunastu tysięcy dolarów na jej nazwisko, po czym w odpowiednim czasie wypłacono jej sumę konieczną do pokrycia kosztów podróży. Cassie pobrała ją częściowo w dolarach, a częściowo w walucie angielskiej. Wydała również odpowiednie dyspozycje, na wypadek gdyby w czasie pobytu w Anglii musiała pobrać więcej pieniędzy z konta.
- Czy potrafisz określić, jak długo zamierzasz tam zostać? - Pulchny, brodaty urzędnik pocił się obficie, nie przyzwyczajony do pracy w tak szybkim tempie. Niecierpliwie przykładał do wilgotnego czoła szarą, niezbyt czystą chusteczkę.
- Trudno mi powiedzieć - odparła Cassie. - Być może potrwa to kilka dni... albo tygodni. - Miała nadzieję, że raczej kilka dni. Podejrzewała jednak, że tak szybko nie osiągnie zamierzonego celu podróży, chyba że Scarlet Pengally zginęła, zanim list dotarł do rąk Cassie.
W ciągu kilku godzin po opuszczeniu banku Cassie zarezerwowała kabinę na statku Queen Mary, który za dwa dni miał wypłynąć do Southampton. Wynajęła również pokój w eleganckim hotelu na Manhattanie, niedaleko Central Parku. Zamieszkała na trzydziestym piętrze. Z szerokiego, panoramicznego okna mogła łatwo dostrzec Hudson River. Madison Avenue i rezydencja Thorntonów wydawały się odległe o tysiące mil.
Chcąc przeciąć więzy łączące ją z minionym rozdziałem życia, Cassie opuściła dom w jednej sukience. Wzięła jeszcze mały złoty medalion, ofiarowany jej na Święto Dziękczynienia przez najdroższą kobietę, którą zawsze uważała za swoją matkę. Z tym podarunkiem nigdy się nie rozstanie! Nie miała żadnych skrupułów, że wydaje pieniądze ofiarowane jej przez Edmunda. Był on bardzo bogatym młodym człowiekiem z bezpieczną przyszłością i jeszcze bezpieczniejszą przeszłością. Cassie nie miała żadnego z tych przywilejów.
Następne dwa dni minęły z przerażającą szybkością. W tym czasie Cassie odwiedziła Broadway, spędziła artystyczny wieczór w teatrze, popłynęła promem na Staten Island, konną dorożką przejechała się po Central Parku. Odwiedziła też największe domy towarowe, kupując eleganckie stroje w ciepłych, jasnych kolorach, tak nieodpowiednich do okresu żałoby. Jonathan Thornton wyrzekł się jej, teraz ona wyrzeka się jego!
Kiedy w środę, siedemnastego lutego tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, o ósmej rano, opierając się o barierkę stała na pokładzie liniowca Queen Mary i spoglądała na niknące w oddali wyniosłe gmachy Nowego Jorku i Statuę Wolności, która unosiła ramię jakby w geście pożegnania, zalała ją tak wielka fala smutku, że musiała odwrócić oczy od tego widoku. Ameryka była jej krajem, jej domem i jej światem. Płynęła teraz do nowego świata, odległego od wszystkiego, co było jej bliskie. Im bardziej olbrzymi statek oddalał się od brzegów Ameryki, tym większa ogarniała ją tęsknota. Wiedziała jednak, że nie ma odwrotu. Jeszcze raz obejrzała się na nowojorski port, który łączył się już z morzem i niebem, i ruszyła wzdłuż pokładu. Czy kiedykolwiek tu wróci?
Zgadza się, kochana... mieszkała tu pewna dama o nazwisku Pengally. Ale wyjechała kilka tygodni temu. Tak mi przykro. Przebyłaś taki szmat drogi, żeby ją spotkać! Aż z Ameryki! - Prostoduszna pani Grady od wielu lat prowadziła cieszący się dobrą opinią pensjonat w Weymouth i chlubiła się tym, że nie zapomina żadnej, choć raz ujrzanej twarzy. - Piękna była kobieta z tej pani Pengally. Miała w sobie tyle czaru, że wszyscy się za nią oglądali, ale ona nigdy nie starała się zwrócić niczyjej uwagi. Nie szukała towarzystwa!
Chciała dodać „całkiem odcinała się od świata”, ale powstrzymała się po krótkim namyśle. Potrząsnęła gładko uczesaną siwą głową, splotła ramiona i zmrużyła w uśmiechu okrągłe jasne oczy.
- Cała podróż na nic. Tak mi przykro - oświadczyła, wyciągając w stronę Cassie porcelanowy talerz, na którym z jednej strony leżały starannie przygotowane tartinki, a z drugiej kilka malutkich ciasteczek, każde z wisienką na czubku.
Na wieść, że Scarlet Pengally nie mieszka już pod znanym z listu adresem, Cassie wpadła w przygnębienie i całkowicie straciła apetyt. Długa podróż wyczerpała ją całkowicie. Po przybyciu do Southampton w chłodny, wietrzny marcowy dzień ani przez chwilę nie traciła czasu. Pociągiem, a potem autobusem natychmiast wyruszyła do Weymouth, na południe Anglii. Stosunkowo łatwo znalazła Victoria Street i teraz siedziała tutaj, w niedużym, przytulnym saloniku pensjonatu, który Scarlet Pengally wymieniła w swoim chaotycznym liście. Wiadomość, że wyjechała stąd kilka tygodni temu, była dla dziewczyny ogromnym ciosem.
- Dziękuję bardzo, pani Grady. Nie będę nic jadła. Trzeba szukać dalej. Musi przecież odnaleźć Scarlet Pengally! Przez chwilę Cassie zastanawiała się, czy nie pokazać listu policji, ale właściwie nie było istotnych ku temu powodów. Czuła też, że Scarlet Pengally nie podziękowałaby jej za to.
Pani Grady z namysłem pokręciła...
- Czy zostawiła jakiś adres! Nie mówiła, dokąd jedzie?
Przez chwilę Cassie zastanawiała się, czy...
- Nie, obawiam się, że nic nie mówiła, a ja, rzecz jasna, z zasady nie wściubiam nosa w cudze sprawy. Tak jak mówiłam, nigdy nie zadawała się z innymi gośćmi. Wiele czasu spędzała w swoim pokoju. Jadła tam wszystkie posiłki. To była taka... nerwowa osoba. Tak mi się wydaje. Nikt nie wiedział, skąd do nas przyjechała.
- Czy ktoś ją odwiedzał?
- Nie przypominam sobie.
Pani Grady przyjrzała się dokładnie swojej rozmówczyni. Widać było wyraźnie, że to zamożna młoda kobieta. „Wszyscy Amerykanie są bogaci” - pomyślała kwaśno. Mimo drogiego błękitnego kostiumu o pięknie skrojonej spódnicy i głęboko zaznaczonej talii, miała smutną twarz i wyraz tragicznej samotności w urzekających oczach, którego nie mogą zetrzeć żadne skarby świata. Ogarnęło ją głębokie współczucie dla tej dziewczyny.
- Posłuchaj, dziecko - zaczęła łagodnie. - Masz za sobą długą podróż i widać, że jesteś zmęczona. Wiem, że mój mały pensjonat różni się od tych, do których jesteś przyzwyczajona, ale mam akurat wolny pokój... bardzo miły, z widokiem na promenadę. Przenocuj u nas, serdecznie zapraszam. Będziesz miała czas, żeby się odświeżyć, wyspać i pomyśleć co robić dalej.
Cassie chwilę się zastanawiała. Rzeczywiście potrzebowała czasu, żeby zaplanować następny ruch. Poza tym robiło się późno, a nie zamówiła sobie innego hotelu. Specjalnie podróżowała bez wielkiego bagażu, miała tylko walizkę i niewielki sakwojaż. Jej rzeczy stały teraz w holu. Propozycja pani Grady była rozsądna i Cassie przyjęła ją z wdzięcznością.
- Zostanę na noc - odrzekła, czując że ogarnia ją senność. - Ma pani rację. Jestem bardzo zmęczona.
- W takim razie załatwione! - Pani Grady zerwała się natychmiast z miejsca. - Przyniosę klucz i zawołam Amy, żeby zaniosła na górę twoje walizki.
Z szerokim uśmiechem na twarzy szybko opuściła pokój. Cassie była jej pierwszym gościem z Ameryki i kobieta poczytywała to sobie za zaszczyt.
Wróciła już po kilku minutach.
- Bardzo proszę - oznajmiła, wręczając Cassie niewielki pęk kluczy. - Pokój numer cztery, u samego szczytu schodów. Łazienka jest na końcu korytarza, czyste ręczniki na komodzie. Amy już niesie twoje bagaże. - Odprowadziła Cassie do drzwi. - Jeśli będzie ci czegoś potrzeba, wystarczy tylko powiedzieć.
Cassie podziękowała wyjaśniając, że oprócz zdrowego snu niczego jej nie brakuje, i ruszyła schodami do pokoju numer cztery. Z miłym zaskoczeniem ujrzała obszerną, gustownie umeblowaną sypialnię. Stało w niej duże mosiężne łóżko, przykryte grubą, kwiecistą kołdrą, oraz szafa i komoda z jasnego dębu. Na podłodze leżało beżowe wzorzyste linoleum, a w dużym oknie wisiały ładne perkalowe zasłony. Małą umywalkę umieszczono dyskretnie w rogu. Cassie musiała się zgodzić z przemiłą panią Grady. To nie był luksus, do jakiego przywykła, ale pokój wydawał się czysty, przytulny i działał na nią kojąco. Miała wrażenie, że kiedyś już tu mieszkała, chociaż oczywiście była w nim pierwszy raz.
Sakwojaż stał obok szafy. Cassie podniosła go, umieściła na łóżku i otworzyła. Pragnęła jedynie wykąpać się, a potem wsunąć pod kołdrę i zasnąć. Jutro zadecyduje, co dalej robić. Musi istnieć jakiś sposób, żeby odszukać tę, która mieni się jej matką. Na razie była tak zmęczona, że nie potrafiła jasno myśleć.
Po ciepłej, odprężającej kąpieli, kiedy już miała wejść do łóżka, zobaczyła trzy oprawione w ramki ryciny, zawieszone na ścianie nad wezgłowiem. Przechyliła się, żeby obejrzeć je z bliska i zauważyła ze zdziwieniem, że rozmieszczono je w dziwny sposób. Wszystkie trzy były małymi pejzażami, o niewielkiej, jak sądziła, wartości, ale podobały się jej i przyjemnie zdobiły sypialnię. Dwa znajdowały się wysoko, obok siebie, trzeci zaś wisiał nieco niżej dziwacznie przekrzywiony. Był oddalony od pozostałych, jakby gdyby ktoś umieścił go tu dużo później. Odruchowo wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć. W tym samym momencie rozległo się ostre, natarczywe pukanie. Zaskoczona Cassie gwałtownie się odwróciła i niechcący strąciła obrazek na łóżko.
- Kto tam? - zawołała. Poczuła niewytłumaczalny strach.
- To tylko ja, panienko... Amy.
- Ach, to ty... proszę, wejdź.
Cassie odprężyła się i podniosła obrazek. Amy weszła do pokoju, niosąc tacę.
- Pani Grady mówi, że filiżanka kakao i kawałek biszkoptu pomogą panience zasnąć.
Pokojówka była żywą, drobną dziewczyną w ciemnej sukience i białym fartuszku. Małe brązowe oczy uśmiechały się do Cassie.
- Zostawię to tutaj, dobrze?
Nie czekając na odpowiedź podeszła bliżej i ostrożnie położyła tacę na nocnym stoliku obok Cassie. W...
kichu24kichu24