Johansen Iris - Eve Duncan 04 - Wszystkie kłamstwa.pdf

(803 KB) Pobierz
12899295 UNPDF
Iris Johansen WSZYSTKIE KŁAMSTWA
Rozdział pierwszy
ROZLEWISKO SARAH, LUIZJANA
01.05
4 października
Łódź powoli płynęła przez błotne rozlewisko.
Zbyt wolno, pomyślał Jules Hebert. Z rozmysłem zdecydował się na zwykłą, płaskodenną łódź zamiast
motorówki, gdyż o tej porze bardziej zwracałaby uwagę, nie przewidział jednak, że będzie to go
kosztowało tyle nerwów.
Spokojnie. Kościół jest już niedaleko.
- Wszystko będzie dobrze, Jules! - zawołał cicho Etienne, nie przerywając wiosłowania. - Za bardzo się
przejmujesz.
Jules pomyślał, że jego brat Etienne przejmuje się niewystarczająco. Od dzieciństwa to Jules był tym
poważnym, tym, który brał na siebie odpowiedzialność, podczas gdy Etienne płynął przez życie z
rozbrajającą beztroską.
- Tamci na pewno będą czekać w kościele?
- Jasne.
- Nic im nie powiedziałeś?
- Tylko że dostaną sowitą zapłatę. I zacumowałem motorówkę, żeby zawieźć ich tam, gdzie mi kazałeś.
- W porządku.
- Wszystko pójdzie jak z płatka. - Etienne uśmiechnął się do brata. - Daję słowo, Jules. Czy kiedykolwiek
cię zawiodłem?
Nigdy świadomie. Łączyło ich zbyt silne uczucie, wiele razem przeszli.
- Bez obrazy. Tylko pytałem, braciszku.
Skręcili. Jules zesztywniał, kiedy w słabym świetle księżyca dostrzegł majaczącą w oddali sylwetkę
starego, kamiennego kościoła. Był opuszczony już od ponad dekady, ziało od niego wilgocią i rozkładem.
Spojrzenie Jules’a przesunęło się po nielicznych domach po obu stronach rozlewiska.
Pusto. Ani żywej duszy.
- Mówiłem ci - powiedział Etienne. - Mamy szczęście. Jak mogłoby być inaczej? Los zawsze sprzyja
sprawiedliwym.
Z doświadczeń Jules’a wynikało coś wręcz przeciwnego, ale nie zamierzał wykłócać się z Etienne’em.
Nie dzisiaj.
Gdy dopłynęli do brzegu, wyskoczył na pomost, a czterej mężczyźni wynajęci przez Etienne’a weszli do
łodzi.
- Ostrożnie - powiedział Jules. - Na litość boską, tylko jej nie upuśćcie.
- Pomogę. - Etienne ruszył ku tamtym. - Rany, ale to ciężkie. - Podparł jeden z rogów trumny
masywnym ramieniem. - Liczymy do trzech.
Ostrożnie wynieśli na pomost olbrzymią czarną trumnę.
DOM NAD JEZIOREM
ATLANTA, GEORGIA
T r u m n a.
Eve Duncan obudziła się nagle, serce waliło jej jak młotem.
- Co jest? - spytał sennie Joe Quinn. - Coś się stało?
- Nie. - Opuściła nogi na podłogę. - Miałam zły sen. Chyba napiję się wody. - Idąc do łazienki, dodała: -
Śpij.
Rany boskie, naprawdę się trzęsła. Czyżby całkiem oszalała? Ochlapała twarz wodą i wypiła kilka łyków,
zanim wróciła do sypialni.
Na nocnym stoliku paliła się lampka. Joe siedział na łóżku.
- Mówiłam, żebyś spał.
- Nie chcę. Chodź tutaj.
Przytuliła się do niego. W jego ramionach czuła się bezpieczna i kochana.
- Masz ochotę na seks?
- Sam nie wiem. Może później. Teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś o tym koszmarze.
- Ludzie miewają koszmary, Joe. To nic nadzwyczajnego.
- Ale tobie od dawna nic takiego się nie śniło. Myślałem, że masz to już za sobą. - Przytulił ją mocniej. -
Chcę, żebyś miała to już za sobą.
Wiedziała, że mówił prawdę, i czuła, że rozpaczliwie usiłował zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i
1
spokój i zrobiłby wszystko co w jego mocy, by złe sny odeszły. Ale przecież Joe lepiej od innych powinien
zdawać sobie sprawę, że koszmary nigdy do końca nie mijają.
- Cicho bądź i śpij.
- Śniła ci się Bonnie?
- Nie.
Miała wyrzuty sumienia. Kiedyś wreszcie powinna mu powiedzieć, czemu sny o Bonnie już nie
sprawiają jej bólu. Ale nie teraz. Nawet po tym ostatnim roku z nim nie była gotowa. Kiedy indziej.
- Nowa czaszka? Ciężko nad nią pracujesz. Może zbyt ciężko?
- Już prawie skończyłam. To Carmelita Sanchez, Joe. Za jakieś dwa dni będę mogła skontaktować się z
jej rodzicami. (Sprawa zostanie zakończona, a oni być może odzyskają spokój ducha). Wiesz dobrze, że
moja praca daje mi satysfakcję. Nie wiążą się z nią żadne koszmary. (Tylko smutek, współczucie i
determinacja, by odnaleźć zaginionych). Przestań szukać po omacku. Złe sny nie muszą mieć głębokiego
podłoża. To był tylko zwariowany, bezsensowny... Pewnie coś zjadłam. Pizza Jane była trochę
ciężkostrawna...
- Co ci się przyśniło?
Joe nie dawał za wygraną. Zamierzał drążyć tę sprawę aż do pełnego wyjaśnienia.
- Trumna. Niech ci będzie. Szłam ku tej trumnie i to mnie przeraziło.
- Kto leżał w trumnie? - Zawiesił głos. - Ja? Jane?
- Przestań podpowiadać. Trumna była zamknięta.
- No to czego się bałaś?
- To był sen. Na litość boską, codziennie mam do czynienia ze zmarłymi. To całkiem normalne, że od
czasu do czasu przyśni mi się coś makabrycznego...
- No to czego się bałaś?
- Przestań. Już po wszystkim. - Popchnęła go na poduszkę i pocałowała. - Strasznie jesteś
nadopiekuńczy. Teraz oczekuję od ciebie czysto fizycznej terapii.
Znieruchomiał; wciąż się opierał. Po chwili rozluźnił mięśnie.
- Skoro nalegasz. Pewnie powinienem zachować się jak dżentelmen i dać się uwieść.
Eve się zdumiała. Joe potrafił przecież wyjątkowo uparcie obstawać przy swoim. Uśmiechnęła się i
potargała mu włosy.
- No pewnie.
- Później pogadamy o tej trumnie...
ROZLEWISKO SARAH
Trumna stała przy kościelnym ołtarzu.
Jules pochylił się i sprawdził katafalk, upewniając się, czy wytrzyma ciężar wzmocnionej, szczelnej
skrzyni. Zbudowano ją według jego projektu, podobno miało się obyć bez problemów, ale czuł się za to
odpowiedzialny, nie chciał zawieść. Cenna zawartość trumny nie mogła ulec uszkodzeniu.
- Zapłaciłem im. Już wracają - odezwał się stojący w progu Etienne. Ruszył ku bratu ze spojrzeniem
wbitym w trumnę. - Jakoś tu dziwnie... Udało się nam, prawda?
- Tak. - Jules kiwnął głową.
Etienne milczał przez chwilę.
- Wiem, że byłeś na mnie bardzo zły, ale teraz rozumiesz, prawda?
- Rozumiem.
- To dobrze. Nareszcie. Razem tego dokonaliśmy. - Etienne braterskim gestem objął Jules’a. - Dobrze
się teraz czuję. Ty też?
- Nie. - Jules zamknął oczy, czując gwałtowny przypływ bólu. - Niedobrze.
- Bo za dużo się martwisz. Już po wszystkim.
- Niezupełnie. - Oczy Jules’a zaszły łzami. - Mówiłem ci kiedyś, jak bardzo cię kocham, jakim dobrym
bratem dla mnie jesteś? Etienne wybuchnął śmiechem.
- Gdybyś powiedział coś takiego, dopiero wtedy bym się martwił. Nie należysz do osób, które... Co ty...?
- Wstrząśnięty, wpatrywał się w broń w dłoni brata.
Jules strzelił mu prosto w serce.
Niedowierzanie zamarło na twarzy Etienne’a, gdy osunął się na ziemię.
Jules też nie mógł uwierzyć, że to się stało. Dobry Boże, niech ktoś cofnie tę chwilę.
Nie, musiałby zrobić to raz jeszcze.
Padł na kolana obok Etienne’a i wziął go w ramiona. Łzy spływały mu po policzkach, gdy kołysał trupa.
Jego brat, jego mały braciszek...
Spokój! Musi zrobić coś jeszcze, zanim pozwoli sobie na smutek. Motorówka z tamtymi zapewne
wypłynęła z rozlewiska i znajdowała się teraz w najszerszym miejscu rzeki.
2
Poszperał w kieszeni i nacisnął czerwony guzik. Nie słyszał eksplozji, ale wiedział, że nastąpiła. Sam
przygotował ładunek, a nigdy nie pozwalał sobie na błąd. Nikt nie ocalał, żadni świadkowie.
Było po wszystkim.
Pochylił się nad Etienne’em i czule odgarnął mu włosy z czoła. Śpij, braciszku. Modlił się za spokój jego
duszy. Dzięki półmrokowi w kościele nie musiał oglądać bólu na obliczu brata.
Nie było aż tak mroczno. To trumna, olbrzymia i ciężka, rzucała cień na obu braci.
Na cały świat.
- Nie, senatorze Melton - powiedziała stanowczo Eve. - Nie jestem zainteresowana. Mam co robić aż do
końca roku. Nie potrzeba mi więcej pracy.
- Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby jednak zmieniła pani zdanie. Sytuacja jest niezwykle delikatna,
potrzebna nam pani pomoc - senator zawiesił głos. - W końcu, jako obywatelka tego kraju, ma pani
obowiązek...
- Proszę nie chrzanić - przerwała mu Eve. - Za każdym razem, gdy jakiś biurokrata chce coś załatwić
poza kolejnością, zaczyna ględzić o patriotyzmie. Nie powiedział mi pan nawet, o co chodzi. Mam
zostawić rodzinę i pojechać do Baton Rouge? Nie ma na tyle ważnej pracy, dla której zrobiłabym coś
takiego.
- Jak już wspomniałem, to bardzo delikatna sprawa i nie wolno mi o tym mówić, dopóki nie wyrazi
pani...
- Znajdźcie sobie kogoś innego. Nie jestem jedynym plastykiem sądowym na świecie.
- Ale najlepszym.
- Zyskałam sławę. To nie znaczy...
- Najlepszym. Fałszywa skromność zupełnie do pani nie pasuje.
- W porządku, jestem cholernie dobra. Ale zajęta. Weźcie Dupreego albo McGilvana. - Odłożyła
słuchawkę.
- Znowu Melton? - Joe zerknął na nią znad książki.
- Nie odpuszcza. Boże, chroń mnie od polityków. - Eve podeszła do postumentu i zaczęła wygładzać
glinę na czaszce. - Ależ to żałosne!
- Mówią, że Melton to facet, który umie zadbać o swoje interesy. Jest popularny. Podobno Demokraci
szykują go na prezydenta.
- Nie wierzę żadnym politykom. W Waszyngtonie są same kliki. Ręka rękę myje.
- Brzmi to dosyć okropnie. - Joe patrzył na nią uważnie. - Ale jesteś zaciekawiona. Przecież to widać.
- Może i jestem. Melton potrafi rozbudzać ciekawość. - Eve nie odrywała spojrzenia od rzeźby. - Ale
powiedział mi tylko, że to mój patriotyczny obowiązek. Bzdury.
- Tylko tyle?
- Stwierdził, że porozmawiamy, kiedy się zgodzę. - Wygładziła glinę pod oczodołem. - Ciekawe, kogo
typują...
Joe przez chwilę przyglądał się jej bez słowa.
- W październiku Luizjana jest całkiem przyjemna. Moglibyśmy wyskoczyć do Nowego Orleanu. Mam
zaległy urlop, a Jane pewnie by się tam spodobało.
- Was nie zapraszali. - Wydęła usta. - To ściśle tajne łamane przez poufne.
- No to go olej. - Zastanowił się nad tym przez chwilę. - Chyba nieco zabrakło mi taktu i zrozumienia,
prawda? Nie powinienem wtrącać się do twojej pracy. Jeśli nowe zlecenie cię kusi, wytrzymamy bez
ciebie przez parę tygodni.
- Niby czemu miałoby mnie kusić? - Wytarła ręce w ścierkę i podeszła do okna. Było piękne jesienne
popołudnie. Jezioro lśniło błękitem. Jane bawiła się ze szczeniakiem, którego podarowała jej przyjaciółka
Eve, Sarah Patrick. Dziewczynka rzucała kijek Toby’emu, a kundelek biegał jak szalony, aportując go.
Oboje wydawali się zadowoleni i cudownie szczęśliwi.
Niby dlaczego nie mieliby być szczęśliwi, tu i teraz?
- Eve?
Zerknęła przez ramię na Joego, swojego obrońcę, najlepszego przyjaciela, kochanka. Był jej opoką,
chwile z nim i z Jane należały do najszczęśliwszych w jej życiu. Uśmiechnęła się do niego.
- Nie, do diabła, nie kusi mnie. Chrzanić Meltona.
- Odmówiła - oznajmił Melton, kiedy Jules Hebert podniósł słuchawkę. - Zaproponowała Dupreego.
- Nie - odparł krótko Hebert. - Potrzebna nam Eve Duncan. Mówiłem ci to od początku. To musi być
ona.
- Chyba będziesz się musiał zadowolić Dupreem. Ma dobrą opinię.
Hebert odetchnął głęboko. Widział próbki pracy Eve Duncan na akademickich stronach internetowych i
mógł porównać je z dokonaniami innych znanych sądowych plastyków. To tak jakby porównywać obrazy
3
Leonarda da Vinci z malowidłami naskalnymi. Nie mógł powierzyć tej czaszki neandertalczykowi. Była
dla niego zbyt ważna. Dla Meltona i reszty również, ale to w ogóle nie obchodziło Jules’a. Nie teraz.
Melton miał bezpieczną pracę w bezpiecznym świecie. Siedział w swoim biurze, podnosił palec, a ludzie w
rodzaju Heberta nadstawiali za niego karku.
- Powiedziałeś, że mam znaleźć sposób, żeby to potwierdzić. Daj mi Eve Duncan, a to zrobię.
- Ty popełniłeś błąd i ty musisz go naprawić.
Dłoń Jules’a zacisnęła się na słuchawce.
- Zawsze można dostać to, czego się chce, jeśli się nad tym popracuje. O co chodzi?
- Zapewne tak spodobało się jej życie rodzinne, że nie widzi nic poza swoim małym domkiem w Georgii.
Kobiety już takie są.
- Nie doceniasz kobiet. Znam takie, których raczej wolałbym unikać. Eve Duncan najwyraźniej ma
bardzo silną wolę. Podszedłeś ją tak, jak sugerowałem?
- Tak, wydawała się zainteresowana, jednak nie przyjęła zlecenia.
- Widać nie naciskaliśmy właściwych guzików. Musi się znaleźć jakiś sposób. Opowiedz mi o niej.
- Wiesz, jaką opinią się cieszy, inaczej byś tak o nią nie zabiegał.
Jules spojrzał na gazetę ze zdjęciem Eve Duncan. Właśnie po przeczytaniu artykułu o niej zadzwonił do
Meltona. Fotografia przedstawiała kobietę po trzydziestce, o wyrazistej, inteligentnej twarzy okolonej
rudobrązowymi włosami. Miała druciane okulary i na świat patrzyła z mieszaniną śmiałości i wrażliwości.
- Wiem, jakie ma kwalifikacje zawodowe. Muszę poznać jej przeszłość. Chcę wiedzieć, jak ją podejść.
- Była nieślubnym dzieckiem, dorastała w slumsach Atlanty, z matką narkomanką. Matka poszła na
odwyk i zbliżyły się do siebie. Eve zaszła w ciążę, gdy miała szesnaście lat, urodziła dziewczynkę. Wróciła
do szkoły i zaczynała wychodzić na prostą, gdy jej siedmioletnią córeczkę Bonnie zamordował szaleniec,
który zabił też jedenaścioro innych dzieci. Nie mogli znaleźć ciała, i wtedy właśnie Duncan została
plastykiem sądowym. Po studiach na uniwersytecie w Georgii i stała się jednym z najlepszych
specjalistów w tej dziedzinie w kraju. Jest wolnym strzelcem, współpracuje z paroma wydziałami policji
w Stanach.
- A życie osobiste?
- Mieszka z Joem Quinnem, oficerem śledczym z Wydziału Policji w Atlancie. Zaprzyjaźnili się po
śmierci jej córki ponad dwanaście lat temu, ale razem są dopiero od dwóch lat. Niedawno adoptowała
dwunastoletnią dziewczynkę, Jane MacGuire, która dorastała na ulicy, podobnie jak sama Duncan. Teraz
mieszkają w domku pod Atlantą. Bonnie pochowano na terenie ich posiadłości.
- Mówiłeś mi, że ciała nie odnaleziono.
- Znaleźli je w zeszłym roku. Pojawiły się nowe informacje, natrafili na szkielet w Parku Narodowym
Chattahoochee. Badania DNA potwierdziły, że to zwłoki Bonnie Duncan.
Zatem Eve Duncan odzyskała spokój, pomyślał Hebert. Wiedział, jak ważne jest zamknięcie sprawy.
Mógł sobie wyobrazić mroczny świat, w jakim przez te wszystkie lata mieszkała Eve.
- Coś jeszcze? - spytał Melton. - Znam wszystkie szczegóły, od a do zet.
Bardzo rzeczowo. Jules był pewien, że Melton opowiedziałby o tych szczegółach równie obojętnie, jak
mówił o przeszłości Eve Duncan.
- Nie są mi potrzebne.
Pomyślał ze znużeniem, że nie może tego zostawić Meltonowi. Sam będzie musiał rozpracować słabe
punkty Eve Duncan.
T a k s p o d o b a ł o s i ę j e j ż y c i e r o d z i n n e, ż e n i e w i d z i n i c p o z a s w o i m m a ł y m
d o m k i e m w G e o r g i i.
Ma mężczyznę i dziecko, pogrzebała zmarłą córkę na swojej ziemi. Teraz jest zapewne bardzo
szczęśliwa. I czemu nie? Zasłużyła na spokój ducha.
Musiał ten spokój zniszczyć, aby zdobyć to, czego potrzebował. Wiedział, że to zrobi, jak wszystko, co
należało zrobić. Postanowił od razu jechać na lotnisko, by jak najszybciej skłonić ją do wyjazdu z Atlanty.
Jednak przedtem musiał coś jeszcze załatwić.
- Lecę do Atlanty.
- Dobrze, że bierzesz się do roboty. Trzeba się z tym uporać jak najprędzej. Pamiętaj, nie masz zbyt
wiele czasu na uprzątnięcie tego bałaganu. Spotkanie w Boca Raton wyznaczono na dwudziestego
dziewiątego października.
- Nie musisz mi przypominać. Zajmę się jednym i drugim.
- Długo ci ufaliśmy, ale po tej wpadce z Etienne’em Sprzysiężenie nie jest tobą zachwycone.
Melton był jeszcze mniej zachwycony. Pewnie się bał, że będzie następny. Śmierdzący tchórz.
- Musiałem go zastrzelić. W obronie własnej.
- Czyżby? - Melton zawiesił głos. - Przyznaję, że zacząłem się zastanawiać, czy nie grasz na dwa fronty.
- Nie masz powodów, by mnie o to oskarżać.
- No to dopilnuj, żeby twój błąd nie miał jakichś reperkusji.
4
- Po to lecę do Atlanty. Znaleźć rozwiązanie.
- Miejmy nadzieję. - Melton odłożył słuchawkę.
Groźba była zakamuflowana, ale Jules i tak ją wyczuł w słowach polityka. Stłumił gniew i usiłował się
uspokoić. Po raz pierwszy od lat Sprzysiężenie miało mu coś do zarzucenia. Wiernie służył organizacji.
Czyżby nie miał prawa do jej zaufania?
Cóż, zaufali mu w sprawie Etienne’a, musiał swój błąd naprawić.
Boca Raton.
Będzie dobrze. Jules poczynił wstępne przygotowania, wszystko szło zgodnie z planem. Mógł na razie
zostawić sprawy własnemu biegowi i skoncentrować się na Eve Duncan.
Eve Duncan. Hebert odchylił głowę i przymknął oczy. Wkrótce przystąpi do działania, ale przecież nie
musi się tak spieszyć. Można by pomyśleć, że po tylu latach już się uodpornił, jednak nadal było mu żal
niewinnych ludzi.
Weź się w garść, pomyślał.
Zabił Etienne’a; w porównaniu z tym wszystko inne będzie łatwe.
Joe Quinn, Jane MacGuire, i czy Melton nie wspominał matce Eve?
Na kogo się zdecydować?
- Spójrz tylko! - Na twarzy Jane malowała się duma, gdy patrzyła na szczeniaka. - Jest mądrzejszy nawet
od swojego taty Monty’ego, prawda?
- Tak... jest bardzo bystry. Ale tarzanie się to niezupełnie to samo co ratowanie życia po trzęsieniu ziemi.
- Eve uśmiechnęła się do córki, pakując zrekonstruowaną głowę Carmelity do pudełka. - Musi się jeszcze
sporo nauczyć.
- Ma tylko cztery miesiące. Wytresuję go. - Jane strzeliła palcami, a Toby natychmiast wstał. - Może
powinnam pojechać do Kalifornii i poprosić Sarah o pomoc. Założę się, że błyskawicznie go wyszkoli.
Proponowała mi to.
Zakładając, że Sarah znajdzie czas, pomyślała ze smutkiem Eve. Jej przyjaciółka nie tylko podróżowała
po całym świecie z grupą psów-ratowników, ale też usiłowała przywyknąć do małżeństwa i uszczęśliwić
swojego golden retrievera Monty’ego oraz jego towarzyszkę Maggie. Ze względu na Maggie, nieoswojoną
wilczycę, nie było to zbyt proste.
- Niezły pomysł. Zapytamy ją, kiedy będzie miała czas - wskazała naklejkę na przygotowanym do
zabrania pudle. - Ale dopiero podczas przerwy w szkole na Święto Dziękczynienia.
- Mogłabym nadrobić. I tak wszystkich wyprzedzam.
Nie tylko w nauce. Życiorys Jane wskazywał, że pod względem doświadczenia i charakteru przypomina
raczej trzydziestoletnią kobietę niż dwunastolatkę. Eve cieszył dziki entuzjazm, z jakim Jane odnosiła się
do szczeniaka. W końcu dziewczynce odebrano normalne dzieciństwo.
- Może i tak. Jeszcze o tym pogadamy.
- Jedziesz do biura FedEx? Czy ja i Toby możemy się z tobą zabrać?
- Jasne. Ale najpierw położę świeże kwiaty na grobie Bonnie. Nie byłam tam w tym tygodniu.
- Chryzantemy? Te, które rosną obok domu? Ja je zetnę. Pójdziemy z tobą. Toby musi rozprostować
nogi.
- O czym ty mówisz? Przecież ten szczeniak biega przez cały dzień.
- Sprint po wzgórzach to co innego. Dobry trening świetnie robi na płuca. - Wybiegła z domu. - Do
zobaczenia.
Eve z uśmiechem pokręciła głową i wyszła na werandę. Wiedziała, że Jane i pies będą na wzgórzu przed
nią, liczyła jednak, że Toby nie rozrzuci kwiatów, które Jane położy na grobie.
Chociaż nie miało to znaczenia. Kwiaty to tylko kwiaty. Bonnie cieszyłby widok biegającego psa, pełnego
radości i życia. Ruszyła ścieżką wokół jeziora.
Ku jej zdumieniu Toby był względnie spokojny, leżał na grzbiecie, a Jane drapała go po brzuchu.
- Mówiłam ci, że na wzgórzach jest inaczej - powiedziała dziewczynka. - Zmęczył się. Musi dojść do
siebie. - Odwróciła się i zaczęła wyrywać chwasty z grobu. - O tej porze roku nie ma tu dużo roboty.
Byłam przy grobie trzy dni temu, wyrosła tylko mizerna koniczyna.
- Byłaś tu?
- Pewnie. Wiem, że to dla ciebie ważne. Kochasz Bonnie. - Jane rozprostowała kwiatki. - Już. Miałam
zebrać te liście klonu, ale czerwony kolor ładnie wygląda. Przypomina to miękki kocyk.
- Faktycznie. - Eve popatrzyła na opadłe liście. Kocyk dla jej Bonnie. To słowo kojarzyło się z domem i
bezpieczeństwem, wszystkim, czego pragnęła dla córki.
- Może tak zostać? - spytała Jane.
- Jest pięknie. - Eve przełknęła ślinę. - Mówiłam ci ostatnio, jak bardzo cię kocham, Jane?
- Nie musisz mówić. - Jane odwróciła wzrok i wstała. - Ciągle myślisz, że mnie zdradzasz czy coś
takiego. Nie musi być po równo. Wcale tego nie oczekuję.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin