Paulinie
Varmia Oberto
Przełożyła
Teresa Mitraszewska
Ilustrowała
Wanda Orlińska
NASZA KSIĘGARNIA
Tytuł oryginału francuskiego L' ЁТЁ FANTÓME
© Hachette, 1993
79, boulevard Saint-Germain, Paris VIе
© Copyright for the Polish edition
by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995
Opracowanie graficzne serii Maria Turbaczewska
Redaktor Elżbieta Brzoza
Redaktor techniczny Maria Bochacz
ISBN 83-10-09924-Х
PRINTED IN POLAND
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995 r.
Skład - „Polico" s.c, montaż okładki - Drukarnia Skarbowa w Warszawie.
Druk i oprawa: — Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A.
w Krakowie. Zam. 3027/95
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mam na imię Lotta
i od razu wyznam, że bardzo boję się ciemności. Niejednemu z was robi się na pewno niewyraźnie na myśl, że mógłby znaleźć się gdzieś po ciemku sam. Pojawiają się wtedy jakby jakieś cienie, które znikają dopiero po zapaleniu światła. Jednak rzadko kto boi się duchów, bo przecież nie spotyka się ich już zbyt często w dzisiejszych czasach.
Abyście mogli lepiej mnie zrozumieć, powinnam wrócić do samego początku tej historii, kiedy nie zetknęłam się jeszcze z żadnym duchem. Tak naprawdę, to nigdy nie wierzyłam w duchy ani tym bardziej w czarownice i inne złośliwe stwory, od których roiło się w bajkach opowiadanych mi przed snem przez dziadka. A jednak kiedy dziadek gasił lampę i wychodził z mojego pokoju, nie byłam już tak pewna siebie. Wydawało mi się, że czuję ich obecność, coraz bliżej łóżka.
Nie widziałam oczywiście czarownic, demonów i tym podobnych złych istot, nie mogę więc potwierdzić, że są. Ale duchy istnieją naprawdę: często miałam z nimi do czynienia i jestem pewna, że jest ich znacznie więcej, niż przypuszczamy.
Przyjechałam do dziadka na początku lata, ponieważ moi rodzice zamierzali się rozwieść i nie wiedzieli, co
5
ze mną robić podczas wakacji. Nie powiedzieli o swoich planach, ale ich pełne zakłopotania milczenie pozwoliło mi wszystko odgadnąć.
Mama, która mnie odwiozła, nie została na dłużej. To dobrze, bo nagle zaczęłam jej nie cierpieć: sądziłam, że gdyby bardziej mnie kochała, nie myślałaby o porzuceniu taty, a ja nie musiałabym mieszkać u tego starego pana, którego ledwie znałam i którego wzrost i wąsy robiły na mnie duże wrażenie.
Żegnając się ze mną powiedziała, że mnie kocha, a kiedy taksówka już odjeżdżała, zawołała przez opuszczoną szybę:
- Tak bym chciała urządzić ci bardziej atrakcyjne wakacje!
Nie wiedziała, o czym mówi! Zresztą mnie także byłoby trudno wyobrazić sobie przyszłe przygody.
- Chodź! - powiedział dziadek i zaprowadził mnie do portu, bym zapomniała o zmartwieniu.
Stały tam statki handlowe, pocztowe i statek-pilot, a na nabrzeżu widać było dźwigi i składy. Rozładowywano ciężarówki, jakiś statek przystosowany do transportowania bananów przybijał do brzegu. Woda była brudna od mazutu i pływały w niej różne śmiecie.
- Ma zielono-czerwono-żółtą banderę z gwiazdą. Płynie z Kamerunu.
- A tamten z gwiazdą i księżycem jak rogalik na czerwonym tle? - spytałam.
- To statek turecki. Nie znam żadnego z tych krajów! - westchnął dziadek.
Trzymał mnie za rękę z taką czułością, że mój smutek mijał. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do
6
cukierni. Dziadek mieszkał w jednym z tych domów, w których nieswojo znaleźć się samemu, zwłaszcza po zapadnięciu nocy. Dom był rozległy i cichy. Pewnie dla własnej wygody dziadek umieścił mnie z dala od tej części, którą sam zajmował. Na końcu długiego korytarza, z którego prowadziły drzwi do nie zamieszkanych i ciemnych pokoi.
Nie bałam się pierwszego wieczoru po przyjeździe, bo zaprzątały mnie myśli o rozwodzie rodziców. Ale nazajutrz, kiedy leżałam już w łóżku, dziadek wyciągnął z biblioteki gruby zeszyt, w którym zapisywał w młodości różne opowieści, i przeczytał mi jedną
z nich. Mowa była w niej o potworach z ludzkimi twarzami. Ich ciała składały się z kawałków rozmaitych zwierząt -jedne miały tułów krokodyla i łapy pantery, inne stanowiły połączenie wilka, rekina i któregoś z ptaków drapieżnych. W dzień spały, a po zapadnięciu ciemności budziły się wygłodniałe i wyruszały szukać do pożarcia zbłąkanych dzieci. Nie było innej obrony jak światło. Biada temu dziecku, które wyszło na ciemne podwórko albo przechodziło słabo oświetloną ulicą.
Domyślacie się, w jakim byłam stanie, kiedy dziadek życzył mi dobrej nocy, a ja pomyślałam, że podobne bestie mogą czaić się pod moim łóżkiem.
- Zgasić lampę? - zapytał dziadek. Skłamałam, wstydząc się powiedzieć, że się boję.
W pośpiechu zmyśliłam zadanie wakacyjne do odrobienia.
- Masz przecież jeszcze całe lato! Za moich czasów dzieci nie były takie poważne. Ach, wakacje! - westchnął.
Rano, ponieważ dziadek jeszcze spał, poszłam pokręcić się po porcie. Ruch był niewielki. Sta-tek-cysterna przycumował do statku pocztowego, który miał przepłynąć Atlantyk. Dźwig ładował wielkie skrzynie na statek handlowy. Jakiś marynarz, potężny, niemal olbrzym, oddalał się nabrzeżem. Nagle, szukając miejsca do siedzenia, zobaczyłam na słupku do cumowania książkę z czarną okładką.
Po chwili wahania podniosłam ją i pobiegłam w kierunku, w którym poszedł marynarz. Może zasłoniła go stojąca przy nabrzeżu ciężarówka, na
8
którą wdrapywali się jacyś chłopcy? Ponieważ mężczyzna zniknął, wróciłam do słupka. Książka była właściwie albumem z fotografiami, z których niewiele zobaczyłam, ponieważ w obawie, że zostanę przyłapana, odłożyłam ją zaraz po zajrzeniu do środka. Zauważyłam jednak, że ubiory i krajobraz na fotografiach są mi obce.
- Gdzie byłaś? - zapytał dziadek, kiedy wróciłam do domu.
- W porcie.
- Przebudziłem się w nocy i poszedłem do twojej sypialni. Lampa była zapalona. Czyżbyś bała się z powodu mojego opowiadania?
- Hm, hm! - wykrztusiłam.
- Może byłoby lepiej, gdybym przeczytał ci mniej przerażającą historię?
- Och, nie, dziadku. Jest straszna, ale podoba mi się.
Roześmiał się:
- Opowiadałem ją twojej matce, kiedy była w twoim wieku.
Tego wieczoru podjął czytanie w miejscu, w którym poprzednio się zatrzymał. Przysunęłam się bliżej, jego ciepło działało kojąco, tak jak i ręka, którą głaskał mi włosy. Kiedy mnie opuścił, pewne dziecko znajdowało się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, miało się właśnie dostać w łapy potworów, których sam wygląd budził już strach.
Dziadek lubił poleniuchować rano w łóżku, co miałam więc robić? Zeszłam oczywiście do portu.
9
Mówię o schodzeniu, bo mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Parter przylegał do rozległych magazynów, gdzie piętrzyły się skrzynie, a w jednym z nich stały setki manekinów krawieckich.
Szłam nabrzeżem wypatrując książki. Czy dalej leży na słupku do cumowania? Wątpliwe. Właściciel powinien był ją odnaleźć. A jednak widać coś czarnego. Ależ tak! Zobaczyłam jednocześnie zbliżającego się do słupka marynarza, którego rozpoznałam po rzadko spotykanym wzroście. Podniósł książkę i przekartkował. Podbiegłam do niego.
- To pana? - zapytałam.
Marynarz, Chińczyk, wzruszył ramionami bez słowa. Ciągnęłam dalej:
- Ma pan szczęście. Ja nic nie odnajduję. Ciągle coś gubię!
Nie reagując na moją obecność, marynarz szybko przerzucał kartki. Później zaklął i odłożył książkę. Rozejrzał się wokół, zanim odszedł. Pobiegłam za nim.
- To nie pana?.Myślałam... Marynarz zatrzymał się.
- Szukam kogoś - powiedział.
- Kogoś?
- Pelego, chłopca, który jest zwykle w tej książce. Może widziałaś go w pobliżu?
- Widziałam wczoraj jakichś chłopców. Włazili na ciężarówkę. Jeśli pokaże mi pan zdjęcie... Nie jestem pewna, czy go rozpoznam, byli trochę daleko, ale...
Wyciągnęłam rękę po album. Marynarz zbladł, jego skóra poszarzała.
- Nie ma go tu. Uciekł! - wykrzyknął.
10
Wtedy pomyślałam, że mówi źle naszym językiem: dziecko nie może uciec z albumu fotograficznego.
- Odejdź! Nie stój przy książce. Przeszkadzasz mu wrócić.
Ten człowiek zdecydowanie majaczył. Odbiegłam spory kawałek, a kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że marynarz wchodzi na pokład statku „Africania".
Nieco później usiłowałam zobaczyć z okien domu nabrzeże, przy którym cumował handlowiec: zasłaniały go inne statki. Dopiero wczesnym popołudniem, spacerując z dziadkiem po porcie, zauważyłam nieobecność „Africanii". Wyszła w morze godzinę wcześniej.
- Chodźmy - powiedziałam do dziadka. Zadziwiające, ale czarna książka dalej leżała na
słupku. Rozejrzałam się wokoło, czy nie widać marynarza. Dziadek otworzył książkę.
- Co jest w środku, dziadku?
- Zdjęcia.
- Jakiego rodzaju?
Co mógł odpowiedzieć? Słusznie stwierdził, że zostały zrobione daleko stąd. W Afryce. Zapytałam:
- Czy widzisz chłopca? Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Skąd to pytanie?
- Powiedz, dziadku, czy można uciec z fotografii?
- O co ci chodzi?
- Nie wiem dokładnie. Ale czy można wyjść ze zdjęcia, na którym się figuruje?
- Dziwaczny pomysł! Oczywiście, że nie. Następnego dnia, wiedząc, że sprawia mi tym
11
przyjemność, dziadek zabrał mnie na sterczące nad morzem skały. Kąpałam się, suszyłam na słońcu.
— Zadałaś mi wczoraj dziwne pytanie - powiedział dziadek.
Milczałam, więc ciągnął dalej:
— Czy wiesz, że w niektórych prymitywnych cywilizacjach uważa się za zbrodnię wykonanie czyjegoś wizerunku? Ludzie obawiają się, że w ten sposób można ukraść duszę, która opuści ciało, aby zamieszkać w wizerunku.
— Marynarz nie powiedział, że chłopcu ukradziono duszę. Chłopiec zniknął z albumu fotograficznego!
Zaintrygowany dziadek zaczął mnie wypytywać i opowiedziałam mu wszystko, o marynarzu i o czarnej książce. Wyobraziłam sobie, co powiedziałaby na to mama: „Absurd! Kiedy wreszcie dorośniesz?" Dziadek natomiast słuchał z uwagą i traktował mnie, ku mojemu zachwytowi, poważnie.
— Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym. Interesujące, bardzo interesujące - mówił.
Jego reakcja wprawiła mnie w osłupienie.
— Nie uważasz, dziadku, że marynarz jest szalony?
— Tak też może być.
I na tych białych skałach, w samo południe, dziadek, który nie zdjął ubrania, pocił się na słońcu (widziałam kropelki spływające mu z nosa na ufar-bowane i dobrze utrzymane wąsy) i zastanawiał nad zniknięciem chłopca.
W skrzynce czekał na mnie list od mamy. Był czuły i smutny, ale mama nie pisała nic na temat rozwodu.
12
Podczas gdy dziadek karmił swoje koty i czytał gazetę, zabrałam się do pisania odpowiedzi. Nie chciałam wspominać ani o rozwodzie, ani o albumie; długo siedziałam nad pustą kartką. W końcu napisałam mamie o kotach i że mi jej brakuje.
Koty okazały się zazdrosne z powodu mojego przyjazdu i chociaż już nie parskały, jak do nich podchodziłam, uciekały i trzymały się z daleka. Kiedyś, aby przyciągnąć ich uwagę, zagwizdałam jak ptak. Uszy im drgnęły, następnie koty otworzyły oczy i utkwiły je we mnie. Właśnie od tej chwili akceptowały moją osobę. A kiedy wieczorem dziadek przyszedł do mnie, aby kontynuować swoją opowieść, przyszły za nim i ułożyły się na moim łóżku.
Nie wiem, czy sobie przypominacie, że poprzedniego wieczoru dziadek przerwał opowieść w momencie, kiedy chłopiec o imieniu Urbin znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie z powodu czyhających na niego w mroku wygłodniałych bestii. W ostatniej chwili udało mu się wymknąć jednej z nich i sądził, że jest uratowany, ale miał jeszcze do przejścia podwórze, pogrążone w ciemności, ponieważ potwory potłukły kamieniami żarówki. Streszczam to jedynie, z powodu licznych dygresji zbyt długich do opowiadania. Teraz Urbin czeka, nasłuchując i usiłując przeniknąć wzrokiem mrok, w końcu wyskakuje na podwórze. Jest w pełnym biegu, kiedy słyszy dziki pomruk, a jednocześnie szelest skrzydeł i odgłos pogoni za plecami...
- Jestem zmęczony - westchnął dziadek. - Pójdę się położyć.
Zaprotestowałam.
13
- O nie, nie możesz... Opowiadaj dalej. Nie uległ mojej prośbie, ale powiedział:
- Położę się przy tobie i chwilę porozmawiamy.
- Dziadku, jeśli marynarz zaokrętował się na „Africanii", jeśli jest teraz daleko stąd... hmm... to czarna książka...
- Co czarna książka?
- Nic, dziadku.
Nie musiałam się tłumaczyć, ale dodałam:
- W końcu mnie też się chce spać.
Dziadek pogłaskał mnie po głowie przed wyjściem. Koty wydawały się wahać, potem wyskoczyły za nim.
ROZDZIAŁ DRUGI
Gdybym nie zeszła nazajutrz do portu,
nie zdarzyłoby się nic z tego, co nastąpi dalej. Czarna książka, wrzucona do kosza na śmieci, wylądowałaby na wysypisku, a ja zapomniałabym wkrótce o marynarzu i poszukiwanym przez niego chłopcu. Chroniąc się przed promieniami słonecznymi w cieniu stosów skrzyń, spędziłam część dnia niedaleko słupka do cumowania. Dla rozrywki obserwowałam ruch w porcie i łagodnie kołyszące się statki. W pewnym momencie zjawili się chłopcy, których widziałam trzy dni wcześniej wdrapujących się na ciężarówkę. Znaleźli czarną książkę i zabawiali się rzucając ją sobie, jakby to była piłka. Zdenerwowałam się: myślałam o Pelem, który według słów marynarza znajdował się w środku.
Upuszczony przez chłopców album wylądował akurat u moich stóp.
— Kim jesteś? - zapytali.
Powiedziałam, jak się nazywam. Odwrócili się i pobiegli, zapominając o czarnej książce. Odłożyłam ją szybko na słupek.
I znów czekałam z nadzieją, że zobaczę, jak chłopiec wchodzi do książki albo z niej wychodzi. Czekałam nie wierząc w to. Wyobraźcie sobie, że wypowiadacie jakieś rzekome zaklęcie. Robicie to z przekonaniem,
15
spodziewając się, że w końcu, czemu nie, wasze życzenie zostanie wysłuchane, a jednocześnie, ponieważ jesteście rozsądni, mówicie sobie, że nic się nie zdarzy. I macie rację, ponieważ po otworzeniu oczu okaże się, że wasze pragnienia się nie urzeczywistniły. Ale co to można wiedzieć? Należy próbować.
A więc czekałam siedząc na skrzynce. Czas uciekał i nikt nie wydawał się interesować książką. Zrobiło się późne popołudnie. Zaczynałam się nudzić, bo chłopcy bawiący się w porcie odeszli. Zastanawiałam się, czy nie pójść w ich ślady, kiedy jakiś zamiatacz podniósł książkę i wrzucił do swego kosza. Podbiegłam z krzykiem do niego.
- Leży tu już od paru dni - powiedział z akcentem wymówki, grzebiąc wśród odpadków.
Podziękowałam mu i pobiegłam do domu przyciskając książkę do piersi. Czułam, jak z wrażenia wali mi serce. Szybko przeszłam przez mieszkanie i wsunęłam album pod swoje łóżko. Z korytarza usłyszałam zbliżające się kroki dziadka.
- Gdzie się, u licha, podziewałaś? - spytał. Uśmiechał się. Powiedziałam mu, że zawarłam
znajomość z bandą z portu. Wahałam się, czy mu mówić o czarnej książce, w obawie, że zmusi mnie, abym ją odniosła do komisariatu, biura rzeczy znalezionych lub do innego miejsca tego rodzaju.
Tymczasem koty, które przyszły za nim, zbliżyły się do wezgłowia łóżka, gdzie ukryłam książkę, zjeżyły się i zaczęły prychać.
- Spokojnie, koty! - Dziadek próbował je wyrzucić, ale przemykały się przy nogach z powrotem i na-
16
stroszone zatrzymywały kilka centymetrów od albumu, który zakrywała narzuta.
- Zupełnie poszalały - powtarzał dziadek, odganiając je laską w drugi koniec korytarza.
Jak tylko dziadek odszedł, wyciągnęłam album z ukrycia i szybko zaniosłam do sąsiedniego pokoju. Jaskrawożółte zasłony nie pasowały do surowego umeblowania. Pokój był ciemny, chłodny, wypełniał go dziwny zapach. Później pomyślałam, że nie było tam żadnego zapachu, jak w nowym mieszkaniu, i to mnie właśnie uderzyło.
Na kolację dziadek usmażył naleśniki, ale telefon od mamy popsuł mi humor. Nie podniecała mnie już myśl o czarnej książce, którą miałam przecież u siebie. Nie interesował mnie nawet dalszy ciąg historii opowiadanej przez dziadka na dobranoc.
- Chodźmy nad morze - zaproponował dziadek przygładzając wąsy.
Pojawił się wiatr i nagle zaczęło robić się chłodno.
- Nareszcie, po tylu upalnych dniach bez żadnego podmuchu - powiedział dziadek i odetchnął z zadowoleniem.
Marsz pod wiatr sprawiał mu przyjemność. Napływające fale rozbijały się o skały w rozpryskach szarej piany. Nabrzeżna promenada pustoszała. Jakaś pani usiłowała złapać kapelusz, który odfruwał gdzieś daleko. Śmieliśmy się z tego. W drodze powrotnej wiatr pchał nas w plecy, zmuszając do biegu.
- _Popatrz, odmłodniałem - parsknął dziadek. - Nie )lemów z bieganiem.
rŚ FILIA C*S 13
17
Ara к o'
Л
W porcie wiatr nie był tak gwałtowny. Dziadek zatrzymał się, aby przeczesać palcami wąsy. Zapytał:
- A co z książką... z czarną książką?
- Nie ma jej już na słupku. Zabrałam ją.
Kiedy dowiedział się, że zaniosłam ją do domu, zawołał:
- Wracamy! Nie traćmy ani chwili, musimy ją sprawdzić.
Przed drzwiami do domu dziadek przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu kluczy i chrząkał z niecierpliwości, nie mogąc ich znaleźć. Za jego plecami, kilka metrów od nas, chłopcy z portu przełazili przez bramę prowadzącą do magazynów. Palec na ustach jednego z nich oznaczał prośbę, abym ich nie zdradziła. Nic nie mówiąc weszłam za dziadkiem do domu. W tym momencie chłopcy mało mnie obchodzili. Byłam przejęta tym, że zaraz otworzymy album i zrozumiemy, co chciał mi powiedzieć marynarz. Ale dziadek wysunął zastrzeżenie:
- A jeśli był niespełna rozumu? Może nie powinniśmy nabijać sobie tym głowy?
Przy wejściu do pokoju z żółtymi zasłonami zaskoczył mnie odczuwalny tam obecnie zapach. A może odniosłam jedynie takie błędne wrażenie. Dziadek już otwierał czarną książkę. Po chwili wahania stanęłam obok niego.
Co powiedzieć o zdjęciach? Były banalne, niczym nie różniły się od tych wlepianych do wszystkich albumów. Jak mógłby wyjść z nich jakiś chłopiec?
18
Były wykonane na zwykłym papierze, nie zdradzały niczego magicznego. Dziadek zwrócił uwagę na pejzaż.
- Jesteśmy bezsprzecznie w Afryce.
Kazał mi przyjrzeć się postaciom na fotografiach.
- Czarni... Malajczycy. A tu widać dwóch Metysów, Chińczyka, Arabów... Myślę, że się nie mylę... Te zdjęcia zostały zrobione na Madagaskarze.
Powiedział mi o rozmaitości etnicznej charakteryzującej wyspę i odróżniającej ją od kontynentu afrykańskiego. Ponieważ milczałam, dodał:
- Marzyłem o podróży właśnie w tamtą stronę świata. Długo miałem nadzieję, że w końcu przeprawię się przez ten przeklęty ocean. Tylko, widzisz, przeszkodziły mi w tym te moje opowieści. Przeżyłem w nich tyle fantastycznych wypraw!
Dziadek próbował rozproszyć ogarniające mnie przygnębienie, ale go nie słuchałam.
- Więc marynarz kłamał?
- Może majaczył? Albo źle go zrozumiałaś? Przyjemnie wierzyć w rzeczy, które nie co dzień się zdarzają.
Dziadek przytulił mnie z czułością.
- Chodźmy stąd, Lotta.
Odłożył album na stół i odprowadził mnie do sypialni. W łóżku zwinęłam się w kłębek i mimo ciepła zagrzebałam pod kołdrą. Widać było spod niej jedynie moje oczy utkwione w dziadka. W ten sposób czułam się osłonięta przed jakimś niewiadomym na razie zagrożeniem, które mogło nagle wyniknąć ze słuchania tej strasznej historii o potworach.
- Gdzie się zatrzymaliśmy? - spytał dziadek. - Aha,
19
już wiem. Bestia depcze Urbinowi po piętach. Przypominasz sobie?
Przytaknęłam. Dziadek zaczął czytać: „Już czuje gorący oddech na karku. Coś, czego boi się nawet sobie wyobrazić, jakieś pazury, jakaś szponiasta łapa, odrywa mu kawał ubrania. Chwieje się, zwalnia biegu. Na szczęście prześladowca staje albo tak tylko Urbin myśli... Ależ skąd! Znów dziki ryk rozrywa uszy, w głowie aż dudni. Skąd Urbin czerpie siłę, aby biec dalej?"
Dziadek ziewał raz za razem. Zamknął swój zeszyt w chwili, gdy Urbin, który po raz wtóry wymknął się potworom, musi wyjść po lekarstwo dla umierającej
matki.
Och! Nie chce mi się spać - zaprotestowałam. - Raczej bym coś zjadła.
Zaczęłam się dopytywać o słodycze, które dziadek zamknął na górnej półce w kredensie. W kuchni pojadaliśmy sobie i rozmawiali do późnego wieczora. Kiedy wreszcie opadło mnie zmęczenie, położyłam się bez mycia i szybko zamknęłam oczy.
Nazajutrz dziadek zabrał mnie do biura Służby Morskiej.
- Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy „Africania" wróci tu w najbliższym czasie?
- „Africania"?
Kobieta, która malowała sobie paznokcie na czerwono, sprawdziła w rejestrze, przewracając kartki za pomocą linijki.
- „Africania" zawinie w końcu sierpnia.
...
edmund144