Benford Gregory - Centrum Galaktyki -04- Przypływy światła.pdf

(1285 KB) Pobierz
Benford Gregory - Centrum Galak
GREGORY BENFORD
Przypływy światła
Tom 4 sześcioksięgu Centrum Galaktyki
(przekład: Hanna Szczerkowska)
 
Powieść tę dedykuję dwóm marzycielom,
którzy dobrze rozumieją matematykę:
Charlesowi N. Brownowi
i Marvinowi Minsky’emu
 
CZĘŚĆ PIERWSZA
GWIAZDA ABRAHAMA
 
1
Kapitan lubił spacerować po kadłubie statku.
Było to jedyne miejsce, gdzie czuł się naprawdę sam. Wewnątrz Argo stale
panował gwar i ożywienie wywołane obecnością ludzi trzymanych przez dwa lata w
ciasnej, chociaż, trzeba przyznać, przyjemnej przestrzeni kosmicznego statku.
Co gorsza, kiedy znajdował się wewnątrz, zawsze ktoś mógł nadepnąć mu na
odcisk. Dla rodziny było o wiele lepiej, jeżeli wczesnym rankiem zostawiała go w
spokoju. Zaraz po przebudzeniu starał się przekonać wszystkich o swoim paskudnym
charakterze i działania te zaczęły przynosić pożądane skutki. Chociaż dzieci mogłyby
nadal przybiegać do niego na górę i zarzucać go pytaniami, ostatnimi czasy zawsze
znalazł się w pobliżu ktoś dorosły, kto odciągał natrętną młodzież.
Killeen nie lubił wykorzystywać tego grubymi nićmi szytego oszustwa - rano
nie był bardziej poirytowany niż o jakiejkolwiek innej porze - lecz nie umiał znaleźć
innego sposobu, żeby zachować odrobinę prywatności. Kiedy znajdował się na
zewnątrz, nikt nie próbował wzywać go przez com, a żaden oficer nie śmiałby przejść
przez śluzę, aby się do niego przyłączyć.
A teraz pojawił się o wiele ważniejszy powód, żeby tutaj nie przychodzić.
Podczas spacerów po kadłubie stanowił doskonały cel dla stale obserwujących go
oczu.
Tu, na zewnątrz, Killeen tak głęboko zamyślił się nad dręczącymi go
problemami, że, jak to mu się często zdarzało, zapomniał o podziwianiu widoku i
kontrolowaniu położenia wrogiej eskorty. Kiedy podnosił głowę i obejmował
wzrokiem otaczający go krąg światła, najpierw widział kłębiące się, zakryte
chmurami niebo. Wiedział, że to złudzenie, ponieważ nie było to planetarne niebo, a
wypolerowana powłoka Argo nie stanowiła linii horyzontu. To tylko ludzki umysł
trzymał się uporczywie wyuczonych w dzieciństwie wzorców. Błyszczące smugi
błękitu, różu, kości słoniowej i jaskrawego oranżu nie były chmurami w zwykłym
znaczeniu tego słowa. Ich fosforescencja pochodziła od słońc, pochłoniętych przez te
ciała niebieskie. Nie tworzyła ich para wodna, ale zbieranina rojących się,
napierających na siebie atomów. Roztaczały wokół światło, ponieważ uporczywie
stymulowały je przysłaniane przez siebie gwiazdy.
Tam, na Śnieżniku, nie było nieba rozrywanego uwięzioną energią,
niespokojnie błyskającą pomiędzy chmurami. Killeen obserwował rozbryzgi
 
niebieskiego światła w pobliżu dużej, pomarańczowej kropli. Jej płynne zaokrąglenia
pęczniały, a ona sama zwijała się i krzepła, tworząc migotliwe grzbiety, które zaraz
się rozpryskiwały.
Czy tak właśnie przejawiały się na gwiazdach zmiany pogody? Śnieżnik
cierpiał z powodu klimatu, który potrafił rozszaleć się w jednej chwili. Killeen
przypuszczał, że na niewyobrażalnie wielką skalę podobnie mogło dziać się
pomiędzy słońcami. Ponieważ nie rozumiał, w jaki sposób planety tworzą klimat i
złożoną strukturę przypływów i prądów, powietrza i wody, przypuszczenie, że
podobną tajemnicę kryło burzliwe życie gwiazd, nie sprawiało mu zbyt wielkiej
trudności.
To niebo przeszywał gniew. W tyle za nimi krążył karmazynowy dysk
Zjadacza. Jego wielka, buchająca gorącymi gazami paszcza pożerała całe słońca.
Śnieżnik płynął w pobliżu tej drapieżnej gwiazdy i opuszczająca ją Argo musiała
przedrzeć się przez strumień wpadającego do środka pyłu, który żywił potwora.
Wielka kula miała na brzegach kolor spalonego cukru, a w miarę zbliżania się ku
środkowi stawała się coraz bardziej czerwona. Bliżej wirowała jaskrawa żółć, a
jeszcze bliżej żyła niebiesko-biała dzikość, wiecznotrwała kula ognia.
Spoglądając na zewnątrz, Killeen mógł ogarnąć wzrokiem cały układ, którego
istnienie w tym miejscu przewidziały aspekty. Za ogorzałymi kłębowiskami pyłu
czaiła się niczym srebrzysty duch cała Galaktyka. Podobnie jak Zjadacz była kulą,
lecz nieporównanie większą. Killeen widział prastare obrazy przedstawiające obszary
spoza Centrum -jeziora gwiazd. Lecz jezioro to nie marszczyło się i nie kipiało. Fale
światła opływały niebo, jakby jakiś bóg wybrał Centrum na swoje ostateczne, jarzące
się dzieło sztuki. Gwiazda, ku której zmierzali, wirowała przed nimi, pyłek pomiędzy
zniszczeniem a burzą. Z nim wiązali teraz wszystkie nadzieje.
W tym rojowisku unosił się także ich wróg.
Popatrzył przez zmrużone powieki, lecz nie zdołał go dojrzeć. Argo zbliżała
się do granicy czarnej chmury. Pojazd zmechów znajdował się prawdopodobnie
gdzieś tutaj, w kryjącej wszystko ciemności. Gwiazda Abrahama wyzwalała się z
potężnego całunu. Wkrótce Argo wydostanie się poza postrzępione brzegi chmury i
odnajdzie swoje planety.
Ta myśl uderzyła go, ale zaraz ją odrzucił, pochłonięty rozgrywającym się
dookoła spektaklem. Niebiosa emanowały pulsującym światłem, podobne do
świecących bestii tonących w atramentowych morzach.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin