Bernhard Thomas - Wymazywanie.pdf

(1574 KB) Pobierz
Bernhard Thomas - Wymazywanie
THOMAS BERNHARD „WYMAZYWANIE”
Telegram
Po rozmowie z moim uczniem Gambettim, z którym spotkałem się dwudziestego dziewiątego na
wzgórzu Pincio, żeby uzgodnić majowe terminy lekcji, pisze Murau, Franz-Josef, i którego wysoką
inteligencją jestem zaskoczony również teraz, po powrocie z Wolfsegg, ba, którą byłem zachwycony w
sposób na tyle odświeżający, że całkiem wbrew swojemu zwyczajowi, nakazującemu mi od razu przez
Via Condotti iść na Piazza Minerya, a także w coraz pogodniejszym nastroju dzięki myśli, iż, prawdę
mówiąc, już od dawna w Rzymie, a nie w Austrii czuję się jaku siebie w domu, poszedłem przez
Flaminia i Piazza del Popolo, wzdłuż całego Corso do swojego mieszkania, gdzie około drugiej w
południe otrzymałem telegram, informujący mnie o śmierci moich rodziców i mojego brata Johannesa.
Rodzice i Johannes zginęli tragicznie w wypadku. Caecilia, Amalia. Trzymając telegram w ręku,
spokojnie i z jasnym umysłem podszedłem do okna w gabinecie i popatrzyłem w dół na zupełnie pusty
Piazza Minerva. Dałem Gambettiemu pięć książek, co do których jestem przekonany, że w ciągu
najbliższych tygodni będą mu przydatne i konieczne, i poleciłem, żeby przestudiował te pięć książek
jak najuważniej i we wskazanym w jego przypadku wolnym tempie: Siebenkasa Jeana Paula, Proces
Franza Kafki, Amrasa Thomasa Bernharda, Portugalkę Musila, Escha, czyli Anarchii Brocha, i
pomyślałem teraz, otwarłszy okno, by swobodniej oddychać, że moja decyzja o wręczeniu
Gambettiemu właśnie tych, a nie innych, pięciu książek była słuszna, ponieważ w trakcie naszych
lekcji zaczną nabierać w jego oczach coraz większej wagi, i że wystarczająco dyskretnie dałem mu do
zrozumienia, iż następnym razem zamierzam podyskutować z nim o Powinowactwach z wyboru, nie
zaś o Świecie jako woli i wyobrażeniu. Również tego dnia po mozolnych, ciężkich rozmowach z
rodziną z Wolfsegg, sprowadzających się do codziennych, całkowicie prywatnych i przyziemnych
potrzeb, rozmowa z Gambettim okazała się dla mnie po raz kolejny ogromną przyjemnością.
Niemieckie słowa ciążą językowi niemieckiemu jak ołowiane ciężarki, powiedziałem do Gambettiego,
i w każdej sytuacji popychają ducha na szkodliwą dla niego płaszczyznę. Niemiecka myśl, podobnie
jak niemiecka mowa, zaczyna bardzo szybko kuleć pod niegodnym człowieka ciężarem jego własnego
języka, który tłamsi każdą pomyślaną myśl, zanim jeszcze w ogóle zostanie wypowiedziana; myśl
niemiecka rozwijała się zawsze z wielkim trudem pod brzemieniem języka niemieckiego i nigdy nie
rozwinęła się w pełni, w przeciwieństwie do myśli romańskiej rozwijającej się pod wpływem języków
romańskich, czego dowodzi historia wielowiekowych usiłowań Niemców. Chociaż wyżej cenię
hiszpański, prawdopodobnie dlatego, że jest mi bliższy, to jednak tego przedpołudnia Gambetti po raz
kolejny udzielił mi cennej lekcji na temat łatwości, lekkości i nieskończoności języka włoskiego, który
pozostaje w takim samym stosunku do niemieckiego, jak wzrastające w pełnej swobodzie dziecko z
zamożnego i szczęśliwego domu do tłamszonego, bitego i dzięki temu nie w ciemię bitego dziecka z
domu biednego, najuboższego. O ile wyżej zatem, powiedziałem do Gambettiego, należy cenić
dokonania naszych Filozofów i pisarzy. Każde słowo, powiedziałem, niechybnie ściąga ich myśl w
dół, każde zdanie ciąży ku ziemi bez względu na to, co ośmielą się pomyśleć, wskutek czego wszystko
ciąży zawsze ku ziemi. Dlatego również ich filozofia, a także to, co tworzą, jest jakby z ołowiu. Nagle
wygłosiłem do Gambettiego Schopenhauerowskie zdanie ze Świata jako woli i wyobrażenia najpierw
po niemiecku, a następnie po włosku, usiłując jemu, Gambettiemu, dowieść, jak ciężko opadła szala
wagi na mojej lewej ręce wyobrażającej szalę niemiecką, podczas gdy, by tak rzec, szala włoska,
wyobrażana prawą ręką, szybko skoczyła w górę. Ku mojemu i Gambettiego zadowoleniu wygłosiłem
kilka Schopenhauerowskich zdań, najpierw po niemiecku, później w swoim własnym tłumaczeniu na
włoski, i położyłem je, niejako wyraźnie widoczne dla całego świata, ale przede wszystkim dla
Gambettiego, na szalach wag wyobrażanych przez moje ręce, po czym wdałem się w doprowadzoną
przeze mnie z biegiem czasu do ostatecznych granic zabawę, która wreszcie skończyła się zdaniami z
Hegla i aforyzmem Kanta. Niestety, powiedziałem do Gambettiego, ciężkie słowa nie zawsze są
najbardziej ważkie, podobnie jak nie zawsze najbardziej ważkie są ciężkie zdania. Jednak ta zabawa
wkrótce mnie wyczerpała. Przystanąwszy przed hotelem Hassler, zdałem Gambettiemu krótką relację z
podróży do Wolfsegg, która to relacja mnie samemu wydała się w końcu zbyt rozwlekła, a nawet,
prawdę mówiąc, zbyt przegadana. Starałem mu się unaocznić, jak wygląda porównanie naszych dwu
rodzin, przeciwstawić niemiecki pierwiastek mojego rodu włoskiemu pierwiastkowi rodu
Gambettiego, w rezultacie jednak wygrałem tylko swoją rodzinę przeciw jego rodzinie, co musiało
moją relację zniekształcić, a Gambettiego, zamiast oświecająco pouczyć, tylko w nieprzyjemny sposób
zrazić. Gambetti jest dobrym słuchaczem i ma bardzo wytrawne, wyszkolone przeze mnie ucho na
prawdę danego wywodu i jego logikę. Gambetti jest moim uczniem, i na odwrót, ja sam jestem
uczniem Gambettiego. Uczę się od Gambettiego co najmniej tyle, ile Gambetti uczy się ode mnie.
 
Nasza wzajemna relacja jest idealna, raz bowiem ja jestem nauczycielem Gambettiego, a on moim
uczniem, to znowu Gambetti jest moim nauczycielem, a ja jego uczniem, i bardzo często dochodzi do
tego, że żaden z nas nie wie, czy w danej chwili Gambetti jest uczniem, a ja nauczycielem, czy też
odwrotnie. Doświadczamy wtedy stanu idealnego. Oficjalnie jednak to ja jestem zawsze nauczycielem
Gambettiego i za swoją działalność pedagogiczną otrzymuję od niego, a ściśle mówiąc, od ojca
Gambettiego, zapłatę. Dwa dni po powrocie ze ślubu mojej siostry Caecilii z fryburskim fabrykantem
kapsli do wina, teraz jej mężem, a moim szwagrem, muszę ponownie spakować rozpakowaną dopiero
przed południem torbę podróżną, której jeszcze wcale nie opróżniłem do końca, lecz zostawiłem ją na
krześle obok biurka, i udać się z powrotem do właściwie obrzydłego mi w ciągu ostatnich lat
Wolfsegg, pomyślałem, ciągle jeszcze patrząc przez otwarte okno na opustoszały Piazza Minerva w
dole, a powód nie jest teraz śmieszny ani groteskowy, tylko straszny. Zamiast rozmawiać z Gambettim
o Siebenkasie i o Portugalce, będę musiał paść pastwą czekających na mnie w Wolfsegg sióstr,
powiedziałem do siebie, zamiast z Gambettim o Powinowactwach z wyboru, będę musiał rozmawiać z
siostrami o pogrzebie rodziców i brata oraz o spuściźnie po nich. Miast przechadzać się z Gambettim
tam i z powrotem, będę zmuszony spełnić obowiązek pójścia do magistratu, na cmentarz i na plebanię,
a potem będzie mnie czekał spór z siostrami na temat formalności pogrzebowych. Pakując ponownie
bieliznę, którą dopiero przed wieczorem wypakowałem, usiłowałem uprzytomnić sobie jasno
konsekwencje, jakie pociągnie za sobą śmierć rodziców i śmierć brata, ale nie doszedłem do żadnego
wniosku. Byłem jednak naturalnie świadom, czego wymaga teraz ode mnie fakt śmierci tych trojga
ludzi, najbliższych mi przynajmniej na papierze: mojej całej siły, całej siły woli. Spokój, z jakim bez
pośpiechu wpychałem do torby rzeczy nieodzowne w podróży, równocześnie uwzględniając w swoich
rachubach najbliższą przyszłość, zachwianą wskutek tego niewątpliwie straszliwego nieszczęścia,
wydał mi się niesamowity dopiero długo po tym, kiedy zamknąłem torbę. Pytanie, czy kochałem
rodziców i brata, pytanie, któremu od razu dałem odpór słowem naturalnie, pozostało bez odpowiedzi
nie tylko co do swej istoty, lecz także co do stanu faktycznego. Już od dawna nie miałem ani z
rodzicami, ani z bratem tak zwanych dobrych stosunków, były one raczej napięte, a w ostatnich latach
raczej obojętne. Już od dawna nie chciałem nic wiedzieć o Wolfsegg, a więc również o nich, ale i
odwrotnie, oni o mnie też, taka jest prawda. Ta świadomość tylko ograniczyła nasze wzajemne
stosunki, sprowadzając je mniej lub bardziej do kontaktów w najważniejszych życiowo kwestiach.
Pomyślałem: dwadzieścia lat temu rodzice wyrzucili cię nie tylko z Wolfsegg, do którego chcieli cię
dożywotnio przykuć, lecz równocześnie ze swoich serc. W ciągu tych dwudziestu lat brat nieustannie
zazdrościł mi rozwoju duchowego, mojej megalomańskiej samodzielności, jak się kiedyś wyraził w
rozmowie ze mną tej bezwzgędnej wolności, z powodu której mnie nienawidził. Siostry posuwały się w
swojej nieufności wobec mojej osoby znacznie dalej, niż to jest dopuszczalne między rodzeństwem; od
chwili, kiedy wyjechałem z Wolfsegg, a tym samym odwróciłem się do sióstr plecami, one także
prześladowały mnie swoją nienawiścią. Taka jest prawda. Podniosłem torbę, była jak zwykle za
ciężka, pomyślałem, że w istocie jest całkiem zbyteczna, gdyż przecież w Wolfsegg mam wszystko. Po
co targam ze sobą tę torbę? Postanowiłem pojechać do Wolfsegg bez torby, więc z powrotem
wypakowałem spakowane wcześniej rzeczy i wszystko po kolei wsadziłem do komody. To normalne,
że kochamy swoich rodziców, i tak samo naturalne jest, że kochamy rodzeństwo, pomyślałem, znowu
stojąc przy oknie i patrząc na ciągle jeszcze opustoszały Piazza Minerva w dole, nie zauważamy
jednak, że od pewnego określonego momentu zaczynamy ich nienawidzić, bez udziału naszej woli, ale
w ten sam naturalny sposób, w jaki wcześniej kochaliśmy ich ze wszystkich tych powodów, które
uświadamiamy sobie dopiero lata, a nierzadko dziesiątki lat później. Nie potrafimy już określić
dokładnie chwili, kiedy to przestajemy kochać rodziców i rodzeństwo, i nawet nie staramy się jej
odtworzyć, jako że w gruncie rzeczy zwyczajnie się tego boimy. Kto opuszcza członków swojej
rodziny wbrew ich woli, i do tego jeszcze w najbardziej bezlitosny sposób, tak jak ja to uczyniłem,
musi liczyć się z ich nienawiścią, im większa więc była początkowo ich miłość do nas, tym większa
jest, kiedy pojmiemy, cośmy sobie poprzysięgli, ich nienawiść. Przez dziesiątki lat cierpiałem wskutek
tej nienawiści, powiedziałem teraz do siebie, ale od lat już z tego powodu nie cierpię, przywykłem do
ich nienawiści i już mnie nie rani. A ta ich nienawiść do mnie stała się niechybnie powodem mojej
nienawiści do nich. Jednakże oni również przestali w ostatnich latach cierpieć wskutek mojej
nienawiści. Pogardzali swoim rzymianinem, podobnie jak ja pogardzałem nimi jako wolfsegganami, i
prawdę mówiąc, w ogóle o mnie nie myśleli, podobnie jak i ja przez większość minionego czasu w
ogóle o nich nie myślałem. Zawsze nazywali mnie szarlatanem i gadułą, pasożytem wykorzystującym
ich oraz cały świat. Ja zaś miałem na ich scharakteryzowanie wyłącznie jedno słowo: głupcy. Śmierć,
choćby to nawet był jedynie wypadek samochodowy, powiedziałem do siebie, nic tu nie zmienia. Nie
powinienem bać się własnego sentymentalizmu. Gdy czytałem ten telegram, ani przez chwilę nie
zadrżały mi ręce, a przez moje ciało ani przez chwilę nie przebiegł dreszcz. Będę musiał powiadomić
Gambettiego o tym, że moi rodzice oraz brat nie żyją i że na kilka dni będę musiał przerwać nauczanie,
pomyślałem, tylko na kilka dni, gdyż nie zamierzałem zatrzymać się w Wolfsegg dłużej niż na kilka
 
dni; tydzień wystarczy, nawet gdyby zaszły jakieś nieprzewidziane, komplikujące sprawę formalności.
Przez moment pomyślałem o tym, czyby nie zabrać Gambettiego ze sobą, odczuwałem bowiem strach
przed ogromną przewagą wolfseggan i chętnie miałbym u boku przynajmniej jednego człowieka, w
którego obecności mógłbym obronić się przed ich natarciem, odpowiadającego mi człowieka i partnera
w sytuacji rozpaczliwej, a być może bez wyjścia, ale natychmiast porzuciłem tę myśl, chcąc oszczędzić
Gambettiemu konfrontacji z wolfsegganami. Zobaczyłby wtedy, że wszystko, co w ostatnich latach
opowiadałem mu o Wolfsegg, to fraszka w porównaniu z prawdą i rzeczywistością, którą by ujrzał,
pomyślałem. Chwilami byłem przekonany, że powinienem zabrać Gambettiego ze sobą, to znowu, że
nie powinienem. W końcu postanowiłem go nie zabierać. Z Gambettim wywołam zbyt wielkie,
najprawdopodobniej w ogólnym rozrachunku przykre dla mnie i sensacyjne zainteresowanie,
pomyślałem. Takiego człowieka jak Gambetti już w ogóle w Wolfsegg nie zrozumieją. Całkiem
niefrasobliwych obcych przybyszów przyjmowali zawsze z niechęcią i nienawiścią, zawsze odrzucali
wszystko, co obce, nigdy nie zadali się z czymś obcym lub z kimś obcym, jak ja to mam w zwyczaju.
Zabrać Gambettiego do Wolfsegg oznaczałoby dla mnie zrazić go do siebie i w efekcie bardzo
boleśnie zranić. Ja sam ledwo potrafię uporać się z Wolfsegg, a co dopiero człowiek o takim
usposobieniu jak Gambetti. Konfrontacja Gambettiego z Wolfsegg mogłaby zaiste doprowadzić do
katastrofy, pomyślałem, której niechybną ofiarą stałby się wówczas jedynie Gambetti. Wszakże już
wcześniej mogłem był zabrać go ze sobą do Wolfsegg, pomyślałem, jednak zawsze z jakichś ważnych
powodów odstępowałem od tego pomysłu, chociaż często sobie powtarzałem, że podróż do Wolfsegg
może być pożyteczna nie tylko dla mnie, lecz także dla samego Gambettiego. Relacje na temat
Wolfsegg, które przedtem składałem Gambettiemu, zyskałyby wtedy dzięki jego osobistym
obserwacjom na autentyczności, niedającej się uzyskać w żaden inny sposób. Znam Gambettiego już
piętnaście lat i ani raz nie zabrałem go ze sobą do Wolfsegg, pomyślałem. Być może Gambetti ma na
ten temat inne zdanie niż ja, powiedziałem teraz do siebie, biorąc pod uwagę niezwykłość, jaką
naturalnie jest nie zaprosić i nie zabrać ze sobą człowieka, z którym od piętnastu lat utrzymuję mniej
lub bardziej zażyłe stosunki, ani razu w ciągu tych piętnastu lat do miejscowości będącej miejscem
mojego pochodzenia. Dlaczego w istocie przez te wszystkie piętnaście długich lat nie pozwoliłem
Gambettiemu zajrzeć w karty moich stron rodzinnych? pomyślałem. Bo zawsze napawało mnie to
lękiem i ciągle jeszcze ten lęk odczuwam.
Bo przede wszystkim pragnę uchronić się przed wiedzą Gambettiego na temat Wolfsegg, a zatem
również przed jego wiedzą na temat mojego pochodzenia, i nawet jego samego chcę uchronić przed
taką wiedzą, która prawdopodobnie wywarłaby na niego wyłącznie zgubny wpływ. W ciągu
trwających piętnaście lat naszych stosunków nigdy nie chciałem wydać Gambettiego na pastwę
Wolfsegg. Mimo iż zawsze byłoby mi niezwykle miło nie jeździć do Wolfsegg samotnie, lecz w to-
warzystwie Gambettiego, to wciąż wzdragałem się przed zabraniem go tam ze sobą. Naturalnie
Gambetti w każdej chwili pojechałby ze mną do Wolfsegg. Cały czas przecież czekał na moje
zaproszenie. Ja go jednak nie zapraszałem. Pogrzeb jest nie tylko smutną, lecz także nader
nieprzyjemną okazją, powiedziałem teraz do siebie, więc akurat z tej okazji nie poproszę Gambettiego,
by pojechał ze mną do Wolfsegg. Powiadomię go o tym, że moi rodzice nie żyją, chociaż, powiem, nie
mam potwierdzenia, iż wraz z moim bratem zginęli w wypadku samochodowym, ale ani słowem nie
napomknę, by się tam ze mną wybrał. Jeszcze dwa tygodnie temu, zanim pojechałem na wesele siostry,
w wielu surowych słowach opisywałem Gambettiemu moich rodziców, a brata nazwałem ni mniej, ni
więcej tylko człowiekiem podłego charakteru i beznadziejnym głupcem. Wolfsegg opisywałem jako
siedlisko tępoty. Okropny klimat, jaki zawsze panował w okolicy Wolfsegg i zawsze wszystko
opanowywał, przenosi się na ludzi, którzy są zmuszeni do życia albo dokładniej: do wegetowania w
Wolfsegg, i podobnie jak ten klimat charakteryzują się nieomal morderczą bezwzględnością wobec
innych. Przy tym jednak wspominałem również o niesłychanych zaletach Wolfsegg, o pięknych
jesiennych dniach, o ukochanym przeze mnie, niemającym sobie podobnego zimowym chłodzie i o
zimowej ciszy w okolicznych lasach i dolinach. A także o tym, że jest tam wprawdzie bezwzględna,
lecz na wskroś nieskalana i wspaniała natura. Ale i o tym, że mieszkający wśród niej ludzie w ogóle
nie zauważają owej na wskroś czystej i wspaniałej natury, gdyż nie pozwala im na to ich tępota.
Gdyby nie było tam członków mojej rodziny, tylko same mury, w których żyją, powiedziałem
wówczas do Gambettiego, musiałbym czuć, że Wolfsegg to szczęśliwe dla mnie zrządzenie losu, gdyż
jak żadna inna miejscowość odpowiada mojemu duchowi. Nie mogę jednak wymazać mojej rodziny ze
świata tylko dlatego, że tego chcę powiedziałem. Wyraźnie słyszę siebie wypowiadającego to zdanie, a
groza, jaka wkradła się w nie teraz wskutek rzeczywistej śmierci rodziców i brata, kazała mi, nadal
stojącemu przy oknie i patrzącemu w dół na Piazza Minerva, wypowiedzieć je jeszcze raz głośno.
Ponieważ zaś owo zdanie Nie mogę jednak wymazać mojej rodziny ze świata tylko dlatego, że tego
chcę wygłoszone wówczas do Gambettiego z najwyższą odrazą wobec ludzi, do których się odnosiło,
powtórzyłem teraz dość głośno i nieomal teatralnie, tak jakbym był aktorem, który mając obowiązek
wypowiedzenia takiego zdania przed większym audytorium, musi się w tym najpierw wyćwiczyć,
 
momentalnie pozbawiłem je ostrości. Naraz przestało mieć niszczącą siłę. Jednakże to zdanie Nie
mogę jednak wymazać mojej rodziny ze świata tylko dlatego, że tego chcę niebawem znów wysunęło
się na plan pierwszy i zawładnęło mną. Usiłowałem coś zrobić, żeby zamilkło, ale nie pozwoliło się
zdławić. Nie tylko je wypowiadałem, paplałem to zdanie raz po raz pod nosem, by je ośmieszyć, lecz
mimo prób zdławienia go i ośmieszenia stawało się z każdą chwilą groźniejsze. Naraz uzyskało taką
wagę, jakiej jeszcze nie miało żadne inne moje zdanie. Z tym zdaniem nie możesz się mierzyć,
powiedziałem do siebie, z tym zdaniem będziesz musiał żyć. To stwierdzenie momentalnie przyniosło
mi ukojenie. Jeszcze raz wypowiedziałem zdanie Nie mogę jednak wymazać mojej rodziny ze świata
tylko dlatego, że tego chcę tak, jak je wygłosiłem wcześniej do Gambettiego. I naraz uzyskało takie
samo znaczenie jak wówczas, gdy wygłosiłem je do Gambettiego. Na Piazza Minerva nie było, oprócz
gołębi, śladu życia. Nagle zrobiło mi się zimno i zamknąłem okno. Usiadłem przy biurku. Leżała na
nim jeszcze poczta, między innymi list od Eisenberga, list od Spadoliniego, arcybiskupa i kochanka
mojej matki, oraz kartka od Marii. Zaproszenia od różnych rzymskich instytucji kulturalnych, a także
wszystkie inne od osób prywatnych wrzuciłem natychmiast do kosza, również kilka listów, które już
po całkiem pobieżnych oględzinach wydały mi się listami z pogróżkami lub z prośbami o jałmużnę, od
ludzi, którzy albo chcieli ode mnie pieniędzy, albo oświecenia w kwestii, co w istocie zamierzam
osiągnąć swoim sposobem myślenia i życia, od ludzi odwołujących się do kilku artykułów w gazetach,
które w ostatnim czasie opublikowałem i które tym ludziom nie odpowiadają, ponieważ są naturalnie
pomyślane i napisane przeciw nim wszystkim, oczywiście listy z Austrii, pisane przez ludzi
prześladujących mnie swoją nienawiścią aż w Rzymie. Od lat otrzymuję takie listy, których, jak
początkowo sądziłem, nie piszą bynajmniej wariaci, tylko naprawdę dojrzałe osoby, by tak rzec, bez
zarzutu pod względem prawnym, te osoby grożą mi między innymi prześladowaniami i śmiercią za
moje publikacje w najrozmaitszych gazetach i czasopismach, nie tylko we Frankfurcie i Hamburgu,
lecz także w Mediolanie i Rzymie. Ci ludzie powiadają, że nieustannie obrzucam Austrię błotem, że w
najbardziej bezwstydny sposób lżę ojczyznę i gdzie tylko i kiedy mogę, pomawiam Austriaków o
podłe i nikczemne katolicko-narodowosocjalistyczne przekonania, mimo iż, jak piszą ci ludzie, w
rzeczywistości nie spotyka się już podobno w Austrii takich podłych i nikczemnych katolicko
narodowosocjalistycznych przekonań. Austria nie jest podła ani nikczemna, zawsze była po prostu
piękna, piszą ci ludzie, a naród austriacki jest zacny. Takie listy zawsze natychmiast wyrzucałem,
dzisiaj rano też. Zatrzymałem jedynie list od Eisenberga, zaproszenie od mojego kolegi ze studiów,
obecnego rabina Wiednia, na spotkanie w Wenecji, gdzie pod koniec maja, jak pisze, będzie miał
różne zajęcia i chciałby wybrać się ze mną do teatru, nie tak jak przed rokiem, jak pisze, nie na coś
takiego jak Opowieść o żołnierzu Strawińskiego, lecz na Tankreda Monteverdiego. Oczywiście
przyjmę zaproszenie Eisenberga, natychmiast mu odpowiem, pomyślałem, ale natychmiast oznacza po
powrocie z Wolfsegg. Przechadzki z Eisenbergiem po Wenecji były dla mnie zawsze ogromną przy-
jemnością, pomyślałem, podobnie jak w ogóle przebywanie z Eisenbergiem. Zawsze gdy przyjeżdża
do Włoch, choćby tylko na kilka dni do Wenecji, zapowiada się, pomyślałem, zaprasza mnie, i to
zawsze na, jak sam mówi, wysoce artystyczną ucztę, niewątpliwie Tankred w Fenice jest taką ucztą,
pomyślałem. Przysłali mi egzemplarz okazowy „Corriere della Sera”, w którym wydrukowano mój
krótki esej o Leoszu Janaczku. Pełen niecierpliwości otworzyłem gazetę, ale ów esej nie był po
pierwsze zamieszczony na czołowym miejscu, co natychmiast wprawiło mnie w zły humor, po drugie
już podczas pobieżnej lektury odkryłem w nim szereg niewybaczalnych błędów drukarskich, a więc
najstraszliwszą rzecz, jaka mogła mi się przytrafić. Rzuciłem „Corriere” w kąt i ponownie
przeczytałem, co napisała na kartce Maria. Moja wielka poetka pisze, że w sobotę wieczorem pragnie
wybrać się ze mną na kolację, jedynie z tobą, napisała zresztą nowe wiersze, dla ciebie, jak pisze. Moja
wielka poetka jest w ostatnim czasie bardzo płodna, pomyślałem i wyciągnąłem szufladę, w której
przechowuję kilka fotografii członków mojej rodziny. Bardzo uważnie przyjrzałem się zdjęciu, na
którym moi rodzice wsiadają właśnie na londyńskim dworcu Victoria do pociągu do Dover. Zrobiłem
im tę fotografię bez ich wiedzy. Przyjechali do mnie, kiedy w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku
studiowałem w Londynie, i po dwutygodniowym pobycie w Anglii, który zawiódł ich aż do Glasgow i
Bristolu, udali się podróż do Paryża, gdzie oczekiwały ich moje siostry, które
z kolei po odwiedzinach u naszego wuja Georga przyjechały do Paryża z Cannes, żeby spotkać się tam
z rodzicami. Przynajmniej w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym zachowywałem się jeszcze dość
przyzwoicie wobec rodziców, pomyślałem. Pragnąłem studiować w Anglii, a oni w najmniejszym
stopniu się temu nie sprzeciwiali, zakładając najwidoczniej, ze po studiach w Anglii wrócę do
Wiednia, wreszcie zaś do Wolfsegg, aby spełnić ich pragnienia i wraz z bratem uprawiać ziemię oraz
zarządzać gospodarstwem w Wolfsegg. Ale ja już wtedy nie miałem zamiaru wracać, prawdę mówiąc,
wyjeżdżałem z Wolfsegg do Anglii, do Londynu, z mocnym postanowieniem, że nigdy więcej tam nie
wrócę. Nienawidziłem rolnictwa, pasji mojego brata i ojca. Nienawidziłem wszystkiego, co wiązało się
z Wolfsegg, ponieważ chodziło tam zawsze wyłącznie o ekonomiczne korzyści dla rodziny, o nic
więcej. W Wolfsegg, odkąd ono istnieje i znajduje się w rękach mojej rodziny, zajmowano się
 
wyłącznie gospodarstwem i tym, jakby tu w przyszłości ciągnąć coraz większe zyski z jego produkcji
rolnej, a więc z upraw, nawet jeszcze dzisiaj obejmujących bądź co bądź dwanaście tysięcy hektarów,
a także z kopalń. Tylko jedno im było w głowie: jak największa eksploatacja swojej własności.
Wprawdzie zawsze udawali, że powoduje nimi coś więcej niż tylko żądza zysków finansowych,
udawali, że cenią kulturę, a nawet różne rodzaje sztuki, ale rzeczywistość była zawsze przygnębiająca i
zawstydzająca. Mieli wprawdzie tysiące książek w pięciu aż wolfseggskich bibliotekach i z absurdalną
regularnością odkurzali te biblioteki trzy czy cztery razy do roku, ale nigdy nie czytali książek ze
swoich bibliotek. Wszystkie te biblioteki były zadbane w najwyższym możliwym stopniu, żeby je
mogli bez wstydu pokazywać gościom, chełpić się przed nimi i prezentować drogocenne druki, ale
osobiście z wszystkich tych tysięcy, ba, dziesiątków tysięcy drogocennych druków nigdy nie robili
użytku, jaki wydawałby się oczywisty. Pięć bibliotek w Wolfsegg, cztery w głównym budynku i jedną
w oficynach, założyli już moi praprapradziadowie, rodzice natomiast nie dokupili do tych zbiorów
nawet jednego tomu. Mówi się, że wszystkie nasze biblioteki razem wzięte są równie cenne jak
światowej sławy biblioteka biskupstwa w Lambach. Ojciec nie przeczytał w życiu ani jednej książki,
matka czasem tylko przeglądała stare publikacje przyrodnicze, by napawać się widokiem zdobiących
je sztychów o wspaniałych barwach. Siostry w ogóle nie zachodziły do żadnej z bibliotek, chyba tylko
po to, żeby pokazać je gościom, gdy ci wyrazili życzenie obejrzenia naszych zbiorów. Fotografia,
którą zrobiłem rodzicom na dworcu Victoria, ukazuje ich w wieku, gdy jeszcze wypuszczali się w
podróże i nie dokuczały im żadne choroby. Mieli na sobie kupione dopiero co u Burberryego płaszcze
od deszczu, a w rękach dzierżyli nowe parasole, również od Burberryego. Jako typowi mieszkańcy
kontynentu starali się wyglądać bardziej angielsko od Anglików, przez co robili wrażenie raczej
groteskowe niż eleganckie i wytworne, toteż na widok tej fotografii nigdy nie mogłem powstrzymać
się od śmiechu, tym razem jednak nie miałem ochoty się śmiać. Moja matka miała nieco zbyt długą
szyję, którą raczej trudno by było nazwać piękną, w chwili zaś gdy robiłem to zdjęcie, wyciągnęła ją,
jako że właśnie wsiadała do pociągu, jeszcze o kilka centymetrów bardziej niż zazwyczaj, co podwoiło
komizm tej fotografii. Mój ojciec z kolei zachowywał zawsze postawę kogoś, kto nie potrafi ukryć
przed światem nieczystego sumienia i z tego powodu jest bardzo nieszczęśliwy. W chwili gdy robiłem
owo zdjęcie, ojciec miał na głowie kapelusz wciśnięty na czoło nieco głębiej niż zwykle, co ukazuje go
o wiele bardziej nieporadnym, niż był w rzeczywistości. Nie wiem, dlaczego zachowałem akurat tę
fotografię rodziców. Pewnego dnia dojdę do tego, co mną powodowało, pomyślałem. Odłożyłem
zdjęcie na biurko i zacząłem szukać innego, zrobionego dopiero przed dwoma laty na brzegu jeziora w
Wolfsegg, a ukazującego mojego brata na własnej żaglówce, którą przez cały rok trzyma w Sankt
Wolfgang w budce dzierżawionej od Furstenbergów. Mężczyzna na fotografii to zgorzkniały człowiek,
którego zniszczyło stałe przebywanie wyłącznie w towarzystwie rodziców. Sportowy strój z trudem
maskuje choroby, które już całkowicie bratem zawładnęły. Jego uśmiech jest, jak to się mówi,
udręczony, a fotografię mógł zrobić tylko jego brat, czyli ja. Kiedy dałem mu odbitkę tego zdjęcia,
podarł ją bez słowa. Zdjęcie brata położyłem obok fotografii, na której rodzice wsiadają w Londynie
do pociągu do Dover, i jakiś czas przyglądałem się obu odbitkom. Kochałeś tych ludzi tak długo, póki
oni ciebie kochali, a potem znienawidziłeś ich w chwili, kiedy i oni ciebie znienawidzili. Nigdy
oczywiście nie myślałem, że ich przeżyję, wręcz przeciwnie, zawsze byłem zdania, że to ja pewnego
dnia umrę pierwszy. O sytuacji, która teraz powstała, nigdy nie myślałem, o wszystkich innych
możliwościach natomiast myślałem raz po raz, nigdy jednak o tej. Bardzo często wyobrażałem sobie
— i bardzo często też marzyłem o tym, żeby umrzeć, zostawić ich, zostawić samych beze mnie,
uwolnić ich od siebie przez swoją śmierć, ale nigdy o tym, że to oni mnie zostawią. Fakt, iż to oni teraz
nie żyją, a nie ja, był dla mnie w pierwszej chwili nie tylko najbardziej nieprzewidywalny, lecz wręcz
sensacyjny. Zaszokował mnie ów sensacyjny element, owa sensacyjna elementarność, a nie sam w
sobie fakt, że nie żyją, i to nieodwołalnie. Rodzice jako para, prawdę mówiąc, zawsze we wszystkim
nieporadna, chociaż w moich oczach przez całe życie demoniczna, skurczyli się raptem, skurczyli się
nagle do rozmiarów tej groteskowej i śmiesznej fotografii, która leży teraz przede mną na biurku i
której przyglądam się z największą wnikliwością i bezwstydem. Podobnie jak fotografii brata. Tych
ludzi bałeś się przez całe życie tak bardzo, jak niczego innego na świecie, pomyślałem, i z tego lęku
uczyniłeś największą potworność swojego życia, powiedziałem sam do siebie. Od tych ludzi przez całe
życie nie potrafiłeś się odsunąć, chociaż raz po raz podejmowałeś takie próby, ale wszystkie twoje
próby były koniec końców skazane na porażkę, pojechałeś do Wiednia, żeby odsunąć się od rodziców
i brata, do Londynu, żeby się od nich odsunąć, pojechałeś do Paryża, Ankary, Stambułu, a wreszcie do
Rzymu, nadaremnie. Musieli zginąć tragicznie i skurczyć się do rozmiarów tego śmiesznego świstka
papieru zwącego się fotografią, by nie móc ci już dłużej szkodzić. Mania prześladowcza się skończyła,
pomyślałem. Nie żyją. Jesteś wolny. Na widok fotografii ukazującej mojego brata na żaglówce w
Sankt Wolfgang po raz pierwszy poczułem dla niego współczucie. Wyglądał teraz o wiele śmieszniej
niż dawniej, gdy oglądałem to zdjęcie. Przeraziło mnie moje nieprzejednanie zrodzone pod wpływem
tej obserwacji. Również rodzice na fotografii ukazującej ich na dworcu Victoria byli komiczni. Żadne
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin