Brzezińska Anna - Saga o Zboju Twardokesku 01- Zbójecki gościniec.pdf

(992 KB) Pobierz
Brzezinska Anna - Saga o Zboju
ANNA BRZEZIŃSKA
Zbójecki Gościniec
ROZDZIAŁ PIERWSZY
 
Przed północą spłonęła kolejna wiedźma. Ósma, jak się Twardokęsek
dorachował z uderzeń mosiężnego gongu.
- Rychło przyjdzie i wasza kolej. - W drzwiach pokazał się łysy łeb
oprawcy. - Niech was tylko dobrze wypytają i prościutko w ogień. A
tymczasem gościa macie. Z samej świątyni.
Przybysz strącił podniszczony hiszpański but i sapiąc, opadł na zydel.
Zsunął kaptur. Oblicze miał nalane, spocone z wysiłku. I bardzo dobrze zbójcy
znajome. Oblicze Mroczka, ongiś kupca sukiennego, a potem zbójeckiego
kamrata.
- Zdziwionyś, Twardokęsek? - niedbale spytał Mroczek. - A pamiętasz,
co mi w Górach Sowich powiedziałeś? Co komu pisane, to go nie minie. Tak
mi rzekłeś i sztyletem nielicho po żebrach zmacałeś...
- Czego chcesz? - warknął zbójca.
- Pogawędzić - Mroczek wyszczerzył nadpsute zęby. - Bo tyś już,
Twardokęsek, nie pospolity zbójca. Ty teraz z bogami i książętami za pan
brat. Żal tylko, że cię z tego spoufalenia jutro na placu ogniem palić będą. Z
wiedźmą pospołu - ukradkiem zmacał pod koszulą chroniący przed urokiem
medalik. - Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało, postanowiłem więc
kamrata odwiedzić, powspominać stare czasy.
- Czemu cię powroźnicy do wieży wpuścili? - spytał niespokojnie
zbójca.
- Bo zapłaceni - wykrzywił się drwiąco - byśmy tu sobie mogli w
spokoju porozmawiać. Przy tym wiedźmy się boją. Wolą siedzieć za
żelaznymi drzwiami, z dala od plugastwa.
- Widzę ja, Twardokęsek, co ci teraz po łbie chodzi -podjął Mroczek. -
Mają mi jutro prawo katowskie czynić, myślisz, jaka dla mnie korzyść język
strzępić? Ano taka, że nielekko człekowi na stosie zdychać.
- Był już tu wcześniej ktoś - szyderczo odezwał się Twardokęsek - co
mi lekką śmierć za pogawędki obiecywał. Sam książę Evorinth. I z niczym
precz poszedł.
- Ale wróci, Twardokęsek - pokiwał głową Mroczek. -Wróci
niezawodnie. A wiesz, co wtedy będzie? Poty cię każe kleszczami szarpać,
póki wszystkiego nie wyśpiewasz.
 
Zbójca niepewnie popatrzył ku wiedźmie rozciągniętej na dębowej
ławie.
- Jej nie słuchaj, ona cię od kaźni nie wybawi. A ja tak. Ot, okowitę
przyniosłem, popijemy, powspominamy... - Mroczek dobył z sakwy solidny
bukłak. - Może zamroczysz się i lżej będzie zdychać... A może prócz okowity
jeszcze co w sakwie się znajdzie. Ale pierwej mi opowiesz. Wszystko, wedle
porządku. Od tamtego dnia, kiedy z naszym skarbczykiem na grzbiecie z
kompanii czmychnąłeś. Goniliśmy za tobą, Uchacz nas prowadził, ale nie
zgoniliśmy. Może byłoby lepiej, gdybyśmy zgonili...
***
Przychodzi kiedyś taki czas, gdy człek chce posmakować
bezpiecznego żywota. Twardokęska ów czas zastał na Przełęczy Zdechłej
Krowy, w południowym paśmie Gór Żmijowych. Kompania wracała do
obozowiska, złupiwszy o zmierzchu bogaty konwój gildii jedwabnej.
Twardokęskowi wlekli się ospale, niechętnie, bo zaciężni z kupieckiej straży
zdołali porządnie kompanię poszarpać. Dwóch zbójców sczezło: jeden miał w
oku ułomek spisy, a drugiemu najemnicy rozpłatali brzuch i darł się
straszliwie, póki znudzony Mroczek nie poderżnął mu gardła. Twardokęsek
kazał wrzucić ścierwo do rozpadliny, a potem cichaczem wymknął się przed
świtem.
Spędził w Górach Żmijowych ze trzy tuziny lat. Zaczynał od
czyszczenia kociołków w obozowisku, ale na koniec doszedł do własnej
kompanii, małej fortunki i nagrody, nałożonej na jego głowę we wszystkich
Krainach Wewnętrznego Morza. Wiedział, że jest sławny, ale po tym, jak w
pierwszej karczmie przy trakcie zobaczył przybity na drzwiach swój konterfekt,
skóra mu ścierpła na grzbiecie i postanowił uciekać jak najdalej od rodzinnych
stron.
Pospiesznie znalazł statek płynący na Szczeżupiny, archipelag
rozciągnięty wzdłuż wschodniego krańca Gór Żmijowych, i szczęśliwie
wylądował na Tragance. Co prawda, bogini Szczeżupin, Fea Flisyon Od
Zarazy, nie cieszyła się najlepszą sławą, jednak Twardokęsek nie był
szczególnie pobożny. Każdej wiosny odprawiał świąteczne ceremonie, lecz
nie oczekiwał zbyt wiele w zamian. Wiadomo, jak jest z bogami.
 
Stolica Fei Flisyon spodobała się Twardokęskowi od pierwszego
wejrzenia. Znalazł gospodę na południowym stoku góry, wysoko, gdzie nie
dochodził smród portowej dzielnicy, zakopał w ogrodzie kuferek ze
zrabowanym kamratom łupem i uwierzył, że resztę swych dni przeżyje w
spokoju. Po pierwszych nerwowych tygodniach coraz śmielej opuszczał zaułki
starego portu i wychodził nawet na główne ulice. Nikt go nie znał, nigdy nawet
nie słyszeli jego imienia. A przynajmniej z początku tak myślał.
Miasto było wielkie, światowe. Na nabrzeżu języki Krain Wewnętrznego
Morza mieszały się z narzeczami południowych równin i chrapliwą mową
Pomortu. Z wieżyc po obu stronach traktu bacznie obserwowano przybyszów.
Ci zaś, czując zrozumiały respekt przed sinoborskimi łucznikami, spokojnie
przechodzili przez Spiżową Bramę, ku słynnym targowiskom. Fea Flisyon,
zwana przez pospólstwo Zaraźnicą lub Morową Panną, wytrwale znosiła
wrzaski przekupniów, obelgi pijanych marynarzy, odór gnijących ryb i sztormy
zsyłane przez szaloną morską boginkę, Sandalyę. Nie mieszała się ani w
zatargi bogów, ani w walki śmiertelników. I właśnie jej rzekoma łagodność
zmyliła Twardokęska.
Tamtej nocy wiał paskudny wiatr. W karczmie starego Stulichy, gdzie
podawano najlepszą w mieście jałowcówkę, siedziała tylko grupa stałych
bywalców. Twardokęsek znał ich z widzenia, lecz bynajmniej nie kwapił się do
pogawędki, będąc bowiem człowiekiem rozważnym, nie pytany nie otwierał
gęby. Zaszył się w kąciku, obmacywał ryżą posługaczkę i popijał jałowcówkę.
Na stołeczku przy palenisku rozsiadł się mizerny człowieczek: suszył
przy ogniu ciżmy, pociągał z garnca i gardłował. Zbójca spotykał go
wcześniej. Był to dobry znajomek karczmarza Stulichy, Krupa go wołali.
Dawniej ponoć służył w świątyni Morowej Panny, póki go kapłani na
dziedzińcu za bluźnierstwa nie oćwiczyli i wygnali.
- Po niebie to oni wtedy gładko, jako krowy po łące, chadzali -
rozprawiał Krupa. - Gwiazdy rozpalali według porządku, aby ludziom świeciły,
i słonko, by ich grzało. Dobry był czas, jadła dostatek wszelaki, ludzie z
bogami pospołu żyli...
Na wpół pijani rybacy przycichli nad poszczerbionym stołem. Z rzadka
tylko jeden czy drugi potakująco potrząsnął głową, dolał jałowcówki.
- Później wszakoż ci, którzy stworzyli świat, a było ich pięcioro, rozeszli
 
się i oddalili od siebie - ciągnął Krupa. - I powstał wśród nich spór za sprawą
tego, który spętany spoczywał w otchłani. I w zapalczywości swej tworzyli bez
miary stwory poczwarne a silne, i nazywali je Dziećmi Gniewu. Zaś
najpotężniejsza z nich była Annyonne.
Rudowłosa dziewka wzdrygnęła się na kolanach Twardokęska. Zbójcę
też trwoga zdjęła, a trochę i niechętny podziw, bo w Krainach Wewnętrznego
Morza mało kto ważył się wspominać przeklęte imię Annyonne. Lepiej tedy
uszu nadstawił, choć rozsądek podpowiadał mu, że z podobnego gadania nic
dobrego być nie może, tylko zamęt i zgorszenie.
- I podarowano jej skrzydła jasnopióre, by ją po niebie niosły, a także,
na własną i innych zgubę, miecz o podwójnym ostrzu, wykuty w otchłani, skąd
wyłonili się Stworzyciele; nikt nie mógł oprzeć się owemu ostrzu, nikt prócz
tego, kto je wykuł. Aż zdarzyło się, że zawędrowała Annyonne do owej głębi
przepastnej, gdzie spoczywał
Spętany. Przemówił do niej, ona zaś słuchała i słowa jego wzbudziły w
niej pychę bezbrzeżną i pragnienie potęgi. Zasiadła na szczycie świata i
poczęła gromadzić wokół siebie inne spośród Dzieci Gniewu i podburzać je,
by powstały przeciwko swym panom, Stworzycielom. Dzieci Gniewu zaś
słuchały chętnie, gdyż blask niezmierny bił od jej skrzydeł i całej postaci, głos
zaś miała słodki i czarowny.
- Wtenczas bogowie spuścili z nieba deszcz ognia i siarki. Dzieci
Gniewu rozbiegły się w przestrachu, szukając schronienia w podziemnych
grotach. Lecz szaleństwo i pycha Annyonne były tak wielkie, iż pozostała na
nagim szczycie góry, wygrażając tym, co ją stworzyli, póki ognisty deszcz nie
pochłonął jej skrzydeł i nie wypalił oczu. Jednak nawet wówczas nie wypuściła
z dłoni niosącego zgubę miecza. Strach wielki tedy padł na Stworzycieli, gdyż
wiedzieli, że w owym ostrzu drzemie ich zagłada.
- A bodajby suka sczezła! - mruknął ktoś twardo.
- Szaleństwo Annyonne było tak bezmierne, że nawet oślepiona
ruszyła ze swymi sprzymierzeńcami przeciwko Stworzycielom. Szła dalej i
dalej, ślepa i potworna, poprzez siedem bram, ku owym krańcom, gdzie
ciemność przesypywała się niczym zakrzepły, słony piach. U jej boku zaś
kroczyły ogień i wód wielkie spiętrzenie, szarańcza i pomór...
Za to tedy, nerwowo pomyślał Twardokęsek, za to Krupę kapłani
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin