Indiana Jones - McCoy Max - Indiana Jones i powietrzni piraci.pdf

(596 KB) Pobierz
Indiana Jones - McCoy Max - Ind
Max Mccoy
Indiana Jones i powietrzni piraci
1.
Obserwowali, jak pierwszy pociąg minął ich i z mozołem zaczął piąć
się pod górę, wypluwając kłęby czarnego dymu i rozżarzone węgle. Była
to istna forteca na kołach. Skład otwierał opancerzony wagon,
zbudowany z grubych stalowych płyt pociętych szczelinami otworów
strzelniczych, z obrotową wieżyczką wyposażoną w szybkostrzelne
działko kalibru 57 mm. Pchała go z hałasem lokomotywa, która ciągnęła
za sobą jeszcze dwie platformy z umieszczonymi na nich metalowymi
barykadami i wałami z wypełnionych piaskiem worków. Spoza nich ośmiu
ludzi, uzbrojonych w karabiny maszynowe, obserwowało gęste zarośla po
obu stronach toru.
Był to przygotowany na wszystko eszelon-zabójca, wywiadowca, który
miał zapewnić bezpieczny przejazd drugiemu, odległemu o tysiąc metrów
pociągowi, utrzymującemu tę samą prędkość wzdłuż południowo-
zachodniego wybrzeża Związku Południowej Afryki. W opancerzonym
wagonie drugiego pociągu spoczywał opasły sejf, opatrzony trzema
zamkami, przyśrubowany do podłogi i owinięty łańcuchami. Wewnątrz
znajdowała się torba z potrójną warstwą wodoodpornej foczej skóry, w
torbie zaś - brylanty o wartości przekraczającej miliard dolarów.
Ponad sto zapierających dech w piersiach, ogromnych, doskonale
oszlifowanych kamieni, zmierzających do ufortyfikowanych sklepów
odgrodzonej murami enklawy Amsterdamu.
Diamenty wysyłano zwykle bezpośrednio z Kapsztadu, a przynajmniej
właściciele kopalń przekonywali, że tak jest. Mogły być
one także ekspediowane z Port Elizabeth lub East London, czy nawet z
portów Durban i Maputo, położonych dalej na południo-wo-wschodnim
wybrzeżu. Transportom takim zawsze towarzyszyły oddziały uzbrojonych
po zęby żołnierzy - a przynajmniej wszyscy mieli tak myśleć.
Puszczano więc w obieg pogłoski, że w konwoju wiezione jest złoto, a
atakowanie transportów złota eskortowanych przez małe armie byłoby
przykładem syzyfowej pracy, j eśli nie przejawem głupoty; nie tylko
ze względu na siłę ognia ochrony, ale także objętość i wagę samego
kruszcu.
Przewożenie brylantów łączyło się z grą forteli. Jeden człowiek mógł
nosić przy sobie większą fortunę w brylantach niż kilka wagonów
wypchanych sztabami złota, a posunięcia Christiana Vlotmana,
Afrykanera odpowiedzialnego za bezpieczeństwo tych transportów, były
zaskakujące i trudne do przewidzenia.
To właśnie on wysłał dwa pociągi na północ w kierunku Zatoki
Aleksandra, wzdłuż granicy Namibii, dawniej noszącej nazwę
Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej. Zatoka Aleksandra leży u
ujścia rzeki Oranje. Na rozkaz Vlotmana pogłębiono wejście do zatoki,
by mógł w niej oczekiwać dobrze uzbrojony krążownik, który miał
powieźć ładunek do Amsterdamu.
Kapitanowi krążownika przypadło jednak w udziale długie i bezowocne
oczekiwanie.
Gdy pierwszy z pociągów, ze strażnikami gotowymi w każdej chwili
otworzyć ogień, wyszedł z zakrętu i wtoczył się na most ponad
położonym kilkaset metrów niżej skalistym korytem rzecznym, mężczyzna
ukrywający się wśród otoczaków na pobliskim zboczu przekręcił
dźwignię zapalnika. Sto kilogramów dynamitu, umocowane kablami do
masywnych drewnianych belek mostu, znikło w gwałtownym rozbłysku i
potężnym wstrząsie. Grube belki rozpadły się na drzazgi, rozerwały
konstrukcję i jeszcze zanim zagasł blask wybuchu, most zaczął się
chylić pod ciężarem pociągu. Grzmot potoczył się korytem rzeki,
odbijając się od otaczających ją wzgórz, a pociąg w straszliwie
zwolnionym tempie przechylił się i zatrząsł niczym w konwulsjach.
Wątłe okrzyki przebiły się przez narastający łomot walącej się
konstrukcji. W przepaść zaczęły wpadać wagony, z których wysypywali
 
się bezwładnie pasażerowie.
Ziemia zawibrowała od eksplozji, ponownie zadrżała od powracających
fal wybuchu i wydała z siebie bolesne westchnienie, gdy lokomotywa i
ciężki opancerzony wagon roztrzaskały się na
głazach. Kłęby dymu i kurzu wzbiły się w powietrze, kocioł
eksplodował, a echa wybuchu potoczyły się po wzgórzach.
Ziemia zafalowała nawet w znacznej odległości od miejsca katastrofy.
Szyny pod drugim pociągiem poruszyły się niczym odcedzane spaghetti.
Pociąg przetrzymał fale uderzeniowe i nie wykoleił się, ale nie było
wątpliwości co do katastrofy, jaka spotkała ekipę pilotującą.
Maszyniści natychmiast rozpoczęli hamowanie. Spomiędzy stalowych szyn
i ślizgających się po nich stalowych kół sypnęły się strumienie
iskier. Główny maszynista pociągnął za linkę, uwalniając wraz z parą
przeraźliwy gwizd, aby zawiadomić wszystkich pasażerów o
niebezpieczeństwie, jakie na nich czyhało. Chwilę później pociąg stał
już w miejscu, łagodnie posapując.
Kiedy strażnicy obejrzeli się za siebie, zauważyli, jak pułapka się
zamyka - seria ognistych wybuchów rozerwała tor w miejscu, po którym
przed chwilą przejechali. Pociąg nie mógł jechać naprzód, bo przed
nim nie było już mostu. Nie mógł też się wycofać, gdyż szyny za nim
przestały istnieć. Spoczywał niczym przedwieczny dinozaur, zamiast
zabójczych kolców strosząc lufy karabinów maszynowych, tak jak ów
największy drapieżnik unieruchomiony przez swą własną masę. Strażnicy
z pełną świadomością czekali na zbliżający się atak.
Nie usłyszeli świstu kul ani huku moździerzy. Nie spadły bomby.
Zamiast nich z górskich grani od strony lądu spłynął biały dym i
przetaczając swe tumany po wzgórzach, spowił cały pociąg.
Ludzie wdychali dym, który nie był dymem. Krztusili się i ka-słali,
chwytali się za gardła i piersi, gdy fosgen wlewał im się do ust i
nozdrzy, czyniąc spustoszenie w ich płucach. Przesycona słodyczą woń
świeżego siana opanowała atmosferę; słodki zapach duszącej śmierci,
gazu paraliżującego mięśnie i nerwy. Strażnicy padali w konwulsjach
na ziemię i umierali.
Gaz bojowy fosgen w trwałej postaci przestaje być szkodliwy po
upływie trzydziestu minut, lecz ludzie na wzgórzach nie mieli czasu
do stracenia. Pułkownik Hans Stumpf rozmawiał spokojnie, ale z werwą
z ludźmi oczekującymi jego rozporządzeń; każdy z nich otrzymał
rozkazy drogą radiową przez słuchawki.
- Naprzód! - warknął Stumpf. Jego ludzie wypadli z ukrycia, chronieni
przez niepotrzebne już kamizelki kuloodporne i maski gazowe, by
uniknąć wdychania pozostałości fosgenu. Zeszli ze skarpy nie łamiąc
perfekcyjnego szyku.
7
Ciężkie drzwi opancerzonego wagonu wysadzono niewielkimi ładunkami
nitrogliceryny. Gdy napastnicy weszli do wnętrza z karabinami
gotowymi do strzału, znaleźli powykręcane ciała ośmiu uduszonych
ludzi. Po odciągnięciu na bok jednego z nich i założeniu materiałów
wybuchowych przy sejfie wycofali się na zewnątrz. Ponownie
przekręcono dźwignię zapalnika i z pancerki dobiegł stłumiony odgłos
eksplozji. Napastnicy natychmiast weszli do środka, ignorując
buchający ze środka dym.
Drzwi sejfu trzymały się tylko na jednym zawiasie. Jeden z mężczyzn
wyjął z niego stalowe pudełko i wyłamał wieko. Wewnątrz, w
aksamitnych woreczkach, spoczywał ich łup. Skrzący się, iście
cesarski okup w ogromnych, różnokolorowych brylantach. Człowiek
klęczący przy sejfie i przyglądający się fortunie sprawiał wrażenie
sparaliżowanego. Powodem nie były drogie kamienie, lecz skromny
sześcian o bokach długości około ośmiu centymetrów, na którym
widniały wyryte dziwne symbole. Kostka błyszczała jak wypolerowany
brąz. Przy pomocy innego mężczyzny szybko umieścił brylanty i
sześcian w zapieczętowanych wodoszczelnych torbach. Dowodzący nakazał
coś gestem jednemu ze swych ludzi, po czym wszyscy trzej ruszyli w
dół zbocza. Nad brzegiem rzeki czekał na nich pułkownik Stumpf.
Wskazał na wodoszczelne torby.
 
- Macie wszystko? - spytał twardym, choć teraz podwyższonym z emocji
tonem.
Jego ludzie pozdejmowali maski gazowe.
- Tak jest! Wszystko, co było w sejfie, mamy tu.
- A co z, hm, przesyłką specjalną? Dłoń w rękawicy poklepała torbę.
- Też jest tutaj.
Pułkownik wysilił się na coś w rodzaju uśmiechu, potem zacisnął usta.
- Znakomicie. W Berlinie będą zadowoleni. Ruszamy. Pomaszerowali w
kierunku ukrytego w zatoczce pontonu.
- Zmierzcha się - powiedział Stumpf, rozglądając się po niebie. -
Niech reszta dokończy dzieło. Za dwadzieścia minut wszyscy mają być w
pontonach gotowi do wypłynięcia.
Żołnierze, którzy zostali przy pociągu, zakładali nowe ładunki i
zapalniki. Operację przeprowadzili szybko i sprawnie, i wkrótce
dołączyli do swoich towarzyszy na nabrzeżu. Nadciągała noc. Pułkownik
Stumpf obserwował morze przez lornetkę.
- O! - wykrzyknął. - Widzę sygnał. Wypływamy. Ruszać się!
Cztery pontony przemierzyły ponad trzykilometrowy dystans, jaki
dzielił je od majaczącego w mroku kiosku łodzi podwodnej. Nie
wynurzając się całkowicie, łódź pochłonęła grupę uderzeniową. Stumpf
jako ostatni wślizgnął się w czeluść otwartego włazu. Zatrzymał się i
obrócił, by spojrzeć na ledwie widoczny już w ciemnościach pociąg, i
nacisnął przycisk detonatora radiowego. Seria potężnych eksplozji
uniosła w górę ogromne, poszarpane szczątki pociągu i ludzkich ciał.
W chwilę potem ogień przerzucił się na zarośla rosnące wzdłuż nasypu.
Stumpf kiwnął z satysfakcją głową i wrzucił detonator do wody,
zatapiając go w mrocznych głębinach razem z pontonami, które przebito
ostrzami noży. Niedługo później po łodzi podwodnej nie pozostał żaden
ślad.
Pociąg ratunkowy przybył dwie godziny później. Jego obsługa z
niedowierzaniem patrzyła na ogrom zniszczeń, jaki zastała na miejscu
katastrofy.
Następnego dnia rano...
Około stu dwudziestu kilometrów na południowy zachód od przylądka
Dernburg, pod szarym, sztormowym niebem nad powierzchnię wynurzyła
się nieznacznie łódź podwodna. Z kiosku wypuszczono balon z
przyczepioną do niego anteną radiową. Osiągnąwszy wysokość
siedemdziesięciu metrów balon zatrzymał się i naprężył antenę
emitującą sygnał naprowadzający.
Wachtowy zawołał pułkownika Stumpfa.
- Samolot na lewej burcie! Leci nisko nad horyzontem i kieruje się
wprost na nas!
Stumpf podniósł lornetkę do oczu. Nie miał zamiaru podejmować ryzyka.
Jeśli to nie jest „Rohrbach Romar" z Deutsches Aero Lloyd, rozsieką
go ogniem karabinów maszynowych i popłyną dalej zanurzeni.
Charakterystyczny dźwięk silników dużego hydroplanu był nie do
pomylenia; śmigła pracowały trochę asynchronicznie. Utrzymując niski
pułap, okrążył on łódź podwodną, potwierdził swą tożsamość
zakodowanym przekazem radiowym. Pułkownik Stumpf zwrócił się do
kapitana łodzi:
- Zasłona dymna, kapitanie.
Kapitan skinął głową i krzyknął do załogi:
- Dwa granaty dymne! Schnelll
Dwóch marynarzy odbezpieczyło granaty i położyło je na pokładzie.
Zasyczały płomienie i dym zakotłował się w powietrzu, ukazując
prędkość i kierunek wiatru. Hydroplan zawrócił w oddali i
przygotowywał się do wodowania pod wiatr. Pułkownik Stumpf spoglądał
z dumą na wielki górnopłat, który idealnie nadawał się do obecnej
misji. Wznoszące się ponad wyprofilowanym dnem burty steranego
kadłuba były płaskie, a rozpiętość skrzydeł przekraczała trzydzieści
metrów. W pomruku trzech potężnych silników typu BMW VLuz słyszało
się drzemiącą w nich ogromną moc. Czterołopatowe drewniane śmigła,
grube i masywne, gwałtownie biły powietrze. Stumpf wiedział, że to
von Moreau siedzi za sterami. Panowanie nad ważącym prawie dwie tony
 
monstrum ponad otwartym morzem wymagało najwyższych umiejętności, a
on był najlepszy. „Romar" podchodził do wodowania delikatnie muskając
powierzchnię, potem zaś zanurzył się głębiej, gdy Moreau zmniejszył
moc. Wreszcie zbliżył się do łodzi podwodnej, ale zachował bezpieczny
dystans. Majtkowie opuścili na wodę ponton i przytrzymywali go za
linki.
Trzej ludzie z oddziału szturmowego wyszli na pokład. Jeden z nich
niósł wodoszczelną torbę. Stumpf pokazał im, żeby poczekali na niego
w pontonie, sam zaś zwrócił się do kapitana:
- Dziękuję, kapitanie Loerzer. Zgranie w czasie, cała akcja,
wszystko było godne pochwały.
Mężczyźni podali sobie ręce. Loerzer uśmiechnął się.
- Kiedy pomyślę, jakiej korzyści to przysporzy naszym nowym
Niemcom... - pokiwał głową, nie kryjąc emocji.
Stumpf zasalutował szybko i wszedł do pontonu.
- Do wioseł! - warknął. Jego ludzie wiosłowali równo i mocno i
wkrótce dobili do czekającego na nich „Romara". Gdy weszli już na
pokład, Stumpf odwrócił się i zatopił ponton kilkoma strzałami z
pistoletu.
Rozpoznał von Moreau wyglądającego z kokpitu.
- Erhard, przyjacielu! - wykrzyknął. - Nie traćmy czasu!
Von Moreau pomachał mu ręką, jednocześnie kiwając głową. Chwilę
później niski grzmot przetoczył się po mrocznej powierzchni oceanu. Z
łodzi podwodnej strzeliły race, co zapewniło von Moreau widoczność
przy starcie. Kiedy race, wolno opadające na spadochronach, z sykiem
zgasły w wodzie, olbrzymi „Rohrbach" od dawna już był w powietrzu i
wspinał się w gó-
10
rę. Na wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów von Moreau wyrównał lot
i wszedł w zakręt, by oddalić się o co najmniej sto pięćdziesiąt
kilometrów od wybrzeża Związku Południowej Afryki. Nikt nie
spodziewał się tu w nocy hydroplanu, a już z pewnością jakiegokolwiek
samolotu kierującego się na południe, w odległości stu pięćdziesięciu
kilometrów od Kapsztadu. Dopiero później rozpoczną swą długą podróż
na wschód, a potem zmienią kurs na północny wschód.
Stumpf udał się do kabiny pilotów.
- Jak stoimy z paliwem?! - musiał podnieść głos, by przekrzyczeć
hałas silników.
- Znakomicie! - odparł von Moreau. - Bez kompletu załogi i bez
ładunku dodatkowe zbiorniki dają nam zasięg ponad trzech tysięcy
kilometrów. Złapiemy statek o czasie i pozostanie nam jeszcze sporo
rezerwy.
Dłoń Stumpfa zacisnęła się na ramieniu przyjaciela.
- Dziękuję. Teraz trochę się zdrzemnę. Obudź mnie, jeśli zajdzie coś
nieprzewidzianego.
Siedemnaście godzin później...
- Statek znajduje się około ośmiu kilometrów przed nami -zameldował
drugi pilot Franz Gottler Flugkapitdnowi Erhardowi von Moreau. -
Współrzędne trzy pięć dwa stopnie. Nawiązałem już kontakt i statek
ustawia się właśnie pod wiatr jako nasz punkt odniesienia.
Von Moreau skinął głową. Stłumił ziewnięcie: większość ostatnich
dwudziestu ośmiu godzin spędził za sterami. Teraz ponownie natężył
uwagę, nieznacznie skręcił „Romarem" w lewo i delikatnie zaczął
przymykać wszystkie trzy przepustnice, których dźwignie znajdowały
się pod jego prawą ręką. Ogromny hydroplan obniżył pułap i idealnie
osiadł na wydłużonych wypukłościach fal, wzbijając przy tym pióropusz
kropel i nieskazitelną falę rufową. Von Moreau podpłynął do statku
handlowego. Między statkiem a jego maszyną na dwóch szalupach uwijali
się marynarze z kijami o opatrzonych gumą końcach. Załoga „Romara"
wyłowiła z wody gumowego węża i szybko uzupełniała baki i rezerwę
oleju. Podano im szczelnie zamknięte pojemniki z gorącą żywnością i
kilka baryłek ciemnego piwa. Wreszcie von Moreau otrzymał kartkę od
kapitana statku:
11
 
Startujcie, gdy tylko będziecie gotowi. Kiedy znajdziecie się już w
powietrzu, odnotuję w dzienniku pozycję i raport o locie 977 kompanii
Aero Lloyd z Jeziora Wiktorii, z waszą maszyną na jego miejsce.
Gratulacje z okazji wizyty na południu. Tu na dole rozpętało się
istne piekło. Hals und Beinbruch!
Von Moreau uśmiechnął się. „Złam kark i nogę". Kapitan musiał w
przeszłości być lotnikiem, skoro znał pozdrowienie pilotów
wyruszających do boju. Wychylił się z okna kokpitu, dostrzegł
kapitana i pomachał do niego ręką. Kilka minut później oderwali się
od statku, ustawili w pozycji startowej pod wiatr i z łoskotem wzbili
się w ciemniejące niebo. Teraz von Moreau wspiął się na wyższy pułap.
Im mniej ludzi mogło się przyjrzeć „Rohrbacho-wi" w drodze do
Niemiec, tym lepiej. Wzniósł maszynę na cztery tysiące dziewięćset
metrów, zbliżając się do granicy możliwości ciężkiego hydroplanu.
Skinął na siedzącego po prawej stronie Gottlera:
- Przejmij stery. Ja się prześpię. Obudź mnie, jeśli zajdzie coś
nieprzewidzianego, nawet gdyby wydawało się to błahostką.
- Tak jest.
Chwilę potem von Moreau już spał. Hydroplan z hukiem silników podążał
na północ.
Czternaście godzin później Flugkapitdn Erhard von Moreau nokiwał z
zadowoleniem głową i stuknął palcem w mapę Morza Śródziemnego,
spoczywającą na jego kolanach. Zerknął na drugiego pilota.
- Jesteśmy dokładnie o czasie - oznajmił z nieukrywaną
przyjemnością. -Niebywały lot! Kto by pomyślał, że przelecimy w nocy
nad Ugandą, Sudanem i całą Libią bez napotykania po drodze żadnych
przeszkód.
Gottler uśmiechnął się w odpowiedzi:
- Pod nami tylko woda. Jaka jest nasza dokładna pozycja, kapitanie?
Von Moreau uniósł mapę.
- To wybrzeże Libii, o tu. Przelecieliśmy nad El Agheila,
pokonaliśmy Golfo Di Sidra, następnie Morze Śródziemne i teraz -
postukał w mapę -jesteśmy, hm, tutaj. Trzydzieści pięć stopni
szerokości północnej i osiemnaście stopni długości zachodniej. Przed
nami Sycylia i Włochy, i jeśli utrzymamy obecny kurs, przelecimy
12
nad Cieśniną Messyńską, tutaj, a potem nad Livorno i dalej prosto do
domu.
Von Moreau trzymał mapę w górze, by drugi pilot mógł lepiej zobaczyć
trasę. Teraz, gdy ją składał, ujrzał coś przez gruby wia-trochron.
Powoli opuścił mapę, patrząc w niebo z malującym się na twarzy
wyrazem zaskoczenia.
- Franz! Popatrz uważnie. Niemal na wprost nas, trzydzieści stopni
nad linią horyzontu.
Słońce odbijało się z oślepiającym błyskiem od jakiegoś obiektu.
- Kapitanie, to coś wygląda jak... jak zeppelin! Ale to jest
ogromne! - Gottler wytężał wzrok. - Leci bardzo wysoko, a odblask
jest tak silny, że...
- Utrzymać kurs i wysokość - uciął von Moreau. - Obejrzyjmy to
sobie. - Sięgnął do kieszeni ze swoimi przyrządami i wydobył silną
lornetkę. Ustawił ostrość i zaklął pod nosem.
- Mein Gott...
- Co to jest, kapitanie? - nie wytrzymał Gottler.
- Coś w kształcie torpedy. Ma chyba z pięćset metrów długości,
ale... - Mówił teraz zarówno do siebie, jak i do drugiego pilota. -
Ale wtedy byłby co najmniej dwa razy większy niż największy zeppelin,
jaki kiedykolwiek zbudowaliśmy! Z początku myślałem, że to „Graf
Zeppelin". Już od dwóch lat odbywa rejsy nad Atlantykiem.
- Kapitanie, jesteśmy na pięciu tysiącach...
- Tak, tak, wiem. Cokolwiek to jest, znajduje się co najmniej dwa
razy wyżej niż my, a zeppeliny tak wysoko nie latają! Poza tym -
przerwał sam sobie - przejmę stery, Franz. Powiedz mi, co ty widzisz.
Gottler podniósł lornetkę do oczu:
- Obiekt jest tak wielki, jak pan twierdził. Ale... poszycie nie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin