Christie Agata - Próba niewinności.pdf

(431 KB) Pobierz
Christie Agata - Próba niewinno
AGATHA CHRISTIE
PRÓBA NIEWINNOŚCI
TŁUMACZYŁA KRYSTYNA BOCKENHEIM
TYTUŁ ORYGINAŁU: ORDEAL BY INNOCENCE
Będęli się chciał usprawiedliwić,
usta moje potępią mię; jeśli się
niewinnym pokażę, dowiedzie,
żem nieprawy.
Hioba IX, 20
Dla Billy’ego Collinsa
z uczuciem i wdzięcznością
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I
Kiedy dojechał do promu, zapadł zmierzch.
Mógł być tam dużo wcześniej. Szczerze mówiąc, odwlekał to, jak
długo się dało.
Najpierw był lunch z przyjaciółmi w Redquay; lekka, swobodna
rozmowa, wymiana plotek na temat wspólnych znajomych — wszystko tylko
dlatego, że wzbraniał się wewnętrznie przed tym, co miał zrobić.
Przyjaciele zaproponowali, by został na podwieczorku, a on przyjął
zaproszenie. Wreszcie jednak nadszedł czas, kiedy zrozumiał, że nie
może dłużej odkładać załatwienia sprawy.
Zamówiony samochód czekał. Pożegnał się i pojechał siedem mil
zatłoczonym wybrzeżem, a potem w głąb lądu, lesistą drogą, kończącą
się przy małym kamiennym molo nad rzeką.
Kierowca energicznie zadzwonił w wielki, wiszący tam dzwon,
wzywając prom z drugiego brzegu.
— Czy życzy pan sobie, żebym poczekał, sir?
— Nie — odparł Arthur Calgary. — Zamówiłem samochód, żeby za
godzinę zabrał mnie do Drymouth.
Kierowca otrzymał zapłatę i napiwek. Spojrzawszy na mroczną rzekę,
powiedział:
— Prom już nadpływa, sir.
Życząc cicho dobrej nocy, zawrócił i odjechał. Arthur Calgary
został sam na brzegu mola. Sam, ze swoimi myślami i lękiem przed tym,
co go jeszcze czeka. Jaka dzika okolica — pomyślał. Można by
wyobrazić sobie, że to szkockie jezioro, położone gdzieś na odludziu.
A jednak zaledwie parę mil stąd były hotele, sklepy, cocktail bary i
zatłoczone Redquay. Zastanowił się, nie po raz pierwszy, nad
kontrastami angielskiego krajobrazu.
Usłyszał cichy plusk wioseł — prom zbliżył się do brzegu małego
mola. Arthur Calgary zszedł po ochlapanym pomoście na łódź, którą
przewoźnik przytrzymywał bosakiem. Był to stary człowiek i zrobił na
Calgarym dziwne wrażenie: jakby stanowił wraz z łodzią nierozerwalną
całość.
Kiedy odpływali, od morza powiał chłodny wietrzyk.
— Zimno dziś wieczór — rzekł przewoźnik.
Calgary odpowiedział coś stosownego. Potem zgodził się, że jest
chłodniej niż wczoraj.
Zdawał sobie sprawę z ciekawości kryjącej się w oczach
przewoźnika. Był tu obcym. I to obcym po zamknięciu sezonu
turystycznego. Co więcej, przybywał o niezwykłej porze — zbyt późno
na herbatę w kawiarni obok przystani. Nie miał bagażu, zatem nie
przyjechał, by się zatrzymać. (Dlaczego — zastanowił się Calgary —
 
zjawił się tu o tak późnej porze? Czy rzeczywiście podświadomie
oddalał ten moment? Odsuwał — najdalej jak się dało — to, co musiał
zrobić?) Przekroczenie Rubikonu — ta rzeka… rzeka… jego myśli
pobiegły do innej rzeki — do Tamizy.
Patrzył na wodę niewidzącymi oczami (czyżby to było zaledwie
wczoraj?), potem ujrzał znowu twarz mężczyzny, patrzącego na niego
przez stół. W tych oczach było coś, czego nie potrafił zrozumieć.
Pewna rezerwa, coś, co zostało pomyślane, ale nie wyrażone…
— Przypuszczam — zastanowił się — że prawników uczą, by nigdy nie
objawiali swych myśli.
Cała historia była naprawdę okropna, kiedy się w nią zagłębiło.
Musiał zrobić co do niego należało i potem zapomnieć!
Zmarszczył brwi wspomniawszy wczorajszą rozmowę. Miły, spokojny,
niezaangażowany głos, mówiący:
— Jest pan zupełnie zdecydowany, by zacząć działać, doktorze
Calgary?
Odpowiedział gorąco:
— Co innego mogę zrobić? Na pewno pan to rozumie? Musi się pan ze
mną zgadzać. To rzecz, przed którą nie mogę się uchylić.
Nie pojmował jednak wyrazu szarych oczu i był lekko zakłopotany
odpowiedzią.
— Trzeba rozpatrzyć dokładnie przedmiot, rozważyć wszystkie
.aspekty.
— Z punktu widzenia sprawiedliwości na pewno może istnieć tylko
jeden aspekt.
Mówił zapalczywie, przez chwilę sądząc, że była to haniebna próba
zatuszowania całej historii.
— W pewnym sensie rzeczywiście tak. Ale widzi pan, w tej sprawie
jest coś więcej. Więcej niż — nazwijmy to — sprawiedliwość.
— Nie zgadzam się. Trzeba wziąć pod uwagę rodzinę.
Tamten odpowiedział szybko:
— To prawda, tak, słusznie. Myślałem o nich.
To wydawało się Calgary’emu bzdurą! Ponieważ, jeśli myślał o nich…
Jednak zaraz potem drugi mężczyzna stwierdził miłym głosem:
— To zależy wyłącznie od pana. Powinien pan zrobić to, co uważa
pan za słuszne.
Łódź wylądowała na plaży. Przekroczył Rubikon. Przewoźnik
powiedział miękkim głosem mieszkańca zachodu:
— Cztery pensy, sir. Czy będzie pan wracał?
— Nie — odparł Calgary. — Powrotu nie będzie. (Jak proroczo
zabrzmiały te słowa!)
Zapłacił, a potem spytał: — Zna pan dom, który nazywa się Sunny
Point?* Natychmiast ciekawość starego stała się jawna.
Zainteresowanie w jego oczach wzrosło gwałtownie.
— No pewnie. To tam, po pana prawej stronie, widać przez drzewa.
Pójdzie pan na wzgórze i drogą w prawo, a potem skręci pan w nową
drogę przez osiedle. To ostatni dom, na samym końcu.
— Dziękuję.
— Pan powiedział Sunny Point? Tam, gdzie pani Argyle…
— Tak, tak… — uciął Calgary. Nie chciał dyskutować na ten temat. —
Sunny Point.
Leniwy i dosyć szczególny uśmiech pojawił się na twarzy
przewoźnika. Wyglądał jak sędziwy, chytry faun.
— To właśnie ona nazwała tak dom podczas wojny. To był nowy dom,
dopiero co wybudowany, i nie miał nazwy. Ale grunt, na którym został
postawiony, ta lesista mierzeja, to jest Viper’s Point!* Ale Viper’s
Point nie pasowało na nazwę dla jej domu. Nazwała go Sunny Point. A
my wszyscy nazywamy go Viper’s Point.
Calgary podziękował mu szorstko, powiedział do widzenia i ruszył w
stronę wzgórza. Wszyscy zdawali się siedzieć w domach, ale wyobrażał
sobie, że niewidoczne oczy zerkają na niego z okien, wszyscy
obserwują go, wiedząc dokąd idzie. Mówią do siebie: „On idzie do
Viper’s Point…”
Viper’s Point. Jak trafnie musiała zabrzmieć ta nazwa…
 
„Ponieważ ostrzejszy jest niż ząb węża…”
Zdecydowanie opanował swoje myśli. Musi wziąć się w garść i skupić
ściśle na tym, co zamierzał powiedzieć…
II
Calgary doszedł do końca nowej drogi, z ładnymi domami po każdej
stronie i ośmioakrowymi ogródkami, w których rosły skalniaki,
chryzantemy, róże, szałwia, geranium, prezentujące indywidualne gusty
właścicieli.
Przy końcu drogi widniała brama z napisem gotyckimi literami SUNNY
POINT. Otworzył ją i poszedł krótką alejką. Dom stał przed nim —
solidny, nowoczesny, pozbawiony charakteru budynek, ze spadzistym
dachem i portykiem. Mógł znajdować się na każdym dobrej klasy
podmiejskim terenie czy osiedlu. Według Calgary’ego nie był wart
spojrzenia. Za to widok stąd był wspaniały. Rzeka w tym miejscu
skręcała ostro, prawie zawracaj ąc. Po przeciwnej stronie wznosiły się
wzgórza; po lewej, w górze rzeki widać było następny zakręt z łąkami
i sadami w oddali.
Calgary przez chwilę patrzył w górę i dół rzeki. Ktoś powinien
zbudować tu zamek — pomyślał — nieprawdopodobny, śmieszny bajkowy
zamek! Taki, jaki mógłby powstać z piernika albo z lukru. Zamiast
tego był dobry smak, umiar, powściągliwość, mnóstwo pieniędzy i
absolutny brak wyobraźni.
Oczywiście za to nie winił Argyle’ów. Oni kupili tylko dom, nie
zbudowali go. Niemniej jedno z nich (pani Argyle?) wybrało go…
Powiedział sobie: Nie możesz odkładać tego dłużej…, i nacisnął
dzwonek przy drzwiach.
Stał i czekał. Po stosownej przerwie nacisnął dzwonek jeszcze raz.
Nie słyszał kroków, drzwi otworzyły się nagle.
Cofnął się, zaskoczony. Nadmiernie pobudzona wyobraźnia podsunęła
mu myśl, że to sama Tragedia broni mu wejścia. Była to młoda twarz;
siła jej młodości sprawiała, że tragedia była jej istotą. Tragiczna
Maska — pomyślał — zawsze była maską młodzieńca… Bezradna, z góry
napiętnowana przeznaczeniem, zbliżaniem się fatum… z przyszłości…
Przytomniejąc pomyślał, racjonalizując swoje wrażenia: Irlandzki
typ. Ciemnoniebieskie oczy, głębokie cienie pod nimi, mocno kręcone,
czarne włosy, ponura piękność kości czaszki i kości policzkowych…
Dziewczyna stała — młoda, czujna i pełna wrogości.
— Tak? Czego pan chce? Odpowiedział konwencjonalnie.
— Czy pan Argyle jest w domu?
— Tak. Ale nie przyjmuje nikogo. To znaczy ludzi, których nie zna.
Nie zna pana, prawda?
— Nie. Nie zna mnie, ale…
Zaczęła zamykać drzwi.
— Wobec tego proszę raczej napisać…
— Przykro mi, ale bardzo mi zależy na spotkaniu z nim. Jest pani
panną Argyle?
— Jestem Hester Argyle — przyznała niechętnie. — Ale mój ojciec
nie przyjmuje nikogo, przynajmniej bez umówienia. Proszę lepiej
napisać.
— Przyjechałem z daleka… Dziewczyna pozostała niewzruszona.
— Wszyscy tak mówią. Pomyślałam jednak, że to się musi wreszcie
skończyć.
Ciągnęła oskarżającym tonem:
— Jest pan zapewne reporterem?
— Nie, nic podobnego.
Obejrzała go podejrzliwie, jakby nie uwierzyła mu.
— No więc, czego pan chce?
Za nią trochę w głębi hallu zobaczył inną twarz. Bezbarwną,
pospolitą twarz. Mógłby ją opisać jako twarz podobną do naleśnika,
twarz kobiety w średnim wieku, z kędzierzawymi, żółtawymi,
siwiejącymi włosami, przyklepanymi na czubku głowy. Kręciła się z
tyłu, czekając jak czujny smok.
 
— To się wiąże z pani bratem, panno Argyle. Dziewczyna gwałtownie
złapała oddech. Powiedziała bez przekonania:
— Z Michaelem?
— Nie, z pani bratem Jackiem. Wybuchnęła:
— Wiedziałam! Wiedziałam, że dojdzie do Jacko! Dlaczego nie
potraficie zostawić nas w spokoju? To wszystko minęło i skończyło
się. Dlaczego ciągniecie to dalej?
— Nigdy nie można mówić, że coś jest zakończone.
— Ale to jest zakończone! Jacko nie żyje. Dlaczego nie potraficie
go zostawić w spokoju? Wszystko minęło. Jeżeli nie jest pan
dziennikarzem, pewnie jest pan lekarzem albo psychologiem, albo kimś
takim. Proszę sobie pójść. Nie trzeba niepokoić mego ojca. Jest
zajęty.
Zaczęta zamykać drzwi. Calgary w pośpiechu zrobił to, od czego
powinien był zacząć: wyciągnął z kieszeni list i podał go
dziewczynie.
— Mam tu list od pana Marshalla.
Zmieszała się. Niezdecydowanie zacisnęła palce na kopercie.
Zapytała z wahaniem w głosie:
— Od pana Marshalla z Londynu?
Kobieta w średnim wieku, ukrywająca się w głębi hallu, podeszła do
niej. Zerknęła na Calgary’ego podejrzliwie i to przywiodło mu na myśl
zagraniczne klasztory żeńskie. Oczywiście, to była twarz zakonnicy!
Okrągłą twarz powinien otaczać sztywny, biały kornet — czy jak tam
się to nazywa, czarny habit i welon. Nie była to twarz
kontemplacyjna, raczej twarz świeckiej siostrzyczki, która wygląda
podejrzliwie przez uchylone ciężkie drzwi, zanim niechętnie wpuści
cię i zaprowadzi do rozmównicy albo do wielebnej matki.
— Przychodzi pan od pana Marshalla? — spytała.
— Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie.
Hester wciąż wpatrywała się w trzymaną kopertę. Potem bez słowa
odwróciła się i pobiegła schodami na górę.
Calgary pozostał na frontowych schodkach, pod oskarżycielskim i
podejrzliwym okiem siostrzyczki–smoka.
Zastanawiał się, co by powiedzieć, ale nie umiał niczego wymyślić.
Przezornie zatem milczał.
Niebawem dobiegł ich z góry głos Hester, chłodny i pełen rezerwy.
— Ojciec mówi, żeby on wszedł.
Jego strażniczka dosyć niechętnie odsunęła się. Wyraz
podejrzliwości na jej twarzy nie zmienił się. Minął ją, położył
kapelusz na krześle i wspiął się po schodach do czekającej na niego
Hester. Uderzyło go, że wnętrze domu wygląda jakoś higienicznie i
przypomina raczej ekskluzywny dom opieki.
Hester poprowadziła go korytarzem i po trzech stopniach w dół.
Potem otworzyła szeroko drzwi i gestem zaprosiła go do środka. Sama
wsunęła się za nim, zamykając drzwi.
Pokój był biblioteką i Calgary podniósł głowę z uczuciem
przyjemności. Atmosfera tego pomieszczenia odbiegała zdecydowanie od
atmosfery reszty domu. To był pokój, w którym jakiś człowiek żył,
pracował i wypoczywał. Ściany były pełne książek, fotele duże, dosyć
wytarte, ale wygodne. Biurko było zarzucone papierami, książki leżały
na stołach w sympatycznym nieładzie. Zobaczył w przelocie młodą
kobietę, wychodzącą przez drzwi po przeciwnej stronie, dosyć
przystojną młodą kobietę. Potem jego uwagę zajął mężczyzna, który
wstał i podszedł, aby go powitać, z otwartym listem w ręce.
Na pierwszy rzut oka odniósł wrażenie, że Leo Argyle jest tak
kruchy, tak przezroczysty, jakby ledwie istniał.
Widmo człowieka! Kiedy odezwał się, jego głos brzmiał przyjemnie,
choć głucho.
— Doktor Calgary? Proszę siadać.
Calgary usiadł. Przyjął papierosa. Gospodarz ulokował się
naprzeciw niego. Wszystko to działo się bez pośpiechu, jakby w
świecie, w którym czas niewiele znaczy. Leo Argyle uśmiechnął się
lekko, kiedy zaczął mówić, pukając delikatnie bezkrwistym palcem w
 
trzymany list.
— Pan Marshall pisze, że ma pan nam przekazać ważne wiadomości,
choć nie precyzuje ich rodzaju.
Jego uśmiech stał się wyraźniejszy, gdy dodał:
— Prawnicy zwykle są zbyt ostrożni, by się angażować, prawda?
Calgary pomyślał z lekkim zaskoczeniem, że człowiek, z którym się
spotkał, jest szczęśliwy. Nie radośnie czy beztrosko, jak się
normalnie objawia szczęście, ale przez ciche, łagodne zamknięcie się
w sobie. Był to człowiek, na którego zewnętrzny świat nie wpływał i
który był z tego zadowolony. Nie wiedział, dlaczego go to zaskoczyło,
ale tak było.
— Bardzo miło, że mnie pan przyjął — zaczął Calgary. Te słowa były
zwykłym mechanicznym wstępem. — Sądziłem, że lepiej przyjść
osobiście, niż pisać.
Przerwał, a potem powiedział z nagłym wzruszeniem:
— To jest trudne, bardzo trudne… — Proszę się nie śpieszyć.
Leo Argyle był wciąż uprzejmy i nie zainteresowany. Pochylił się
do przodu; w grzeczny sposób wyraźnie próbował pomóc.
— Ponieważ przyniósł pan list od pana Marshalla, przypuszczam, że
pańska wizyta jest związana z moim nieszczęśliwym synem Jacko —
Jackiem. Chcę powiedzieć, że nazywaliśmy go zawsze Jacko. Wszystkie
starannie przygotowane przez Calgary’ego słowa i zdania gdzieś się
ulotniły. Stanęła przed nim przerażająca rzeczywistość tego, co miał
powiedzieć. Zająknął się znowu.
— To tak okropnie trudne…
Na chwilę zapadła cisza, po czym Leo powiedział ostrożnie:
— Jeśli to panu pomoże… jesteśmy zupełnie świadomi tego, iż Jacko
był… iż miał niezupełnie normalną osobowość. Cokolwiek od pana
usłyszymy, nic nie będzie dla nas niespodzianką. Jakkolwiek okropna
była ta tragedia, zawsze miałem pełne przekonanie, że Jacko nie był w
stanie odpowiadać za swoje czyny.
— Jasne, że nie był — odezwała się Hester i Calgary wzdrygnął się
słysząc brzmienie jej głosu. Na moment zapomniał o niej. Dziewczyna
usiadła na poręczy fotela za jego lewym ramieniem. Kiedy odwrócił
głowę, nachyliła się gwałtownie ku niemu.
— Jacko był zawsze straszny — zwierzyła mu się. — Był już taki
jako mały chłopiec, to znaczy kiedy wpadał we wściekłość. Po prostu
łapał, co było pod ręką, i… i ruszał na ciebie…
— Hester… Hester… moja droga — w glosie jej ojca zabrzmiała
rozpacz.
Dziewczyna, przestraszona, podniosła rękę do ust. Zaczerwieniła
się i powiedziała z niezręcznością młodej osoby:
— Przykro mi. Ja nie sądziłam… Zapomniałam… Nie powinnam mówić
takich rzeczy, teraz kiedy on… to znaczy kiedy wszystko minęło i… i…
— Minęło i jest skończone — rzeki Argyle. — Wszystko to
przeszłość. Próbuję — wszyscy próbujemy — zachować przekonanie, że
chłopca powinno się uważać za chorego. Za jeden z błędów natury. Tak
to najlepiej można wyrazić.
Popatrzył na Calgary’ego.
— Zgadza się pan ze mną?
— Nie — odparł Calgary.
Przez chwilę trwała cisza. Ostre zaprzeczenie musiało zbić z tropu
jego słuchaczy. Słowo padło z silą pocisku. Próbując złagodzić ten
efekt, powiedział nieporadnie:
— Ja… ja przepraszam. Widzi pan, pan jeszcze nie zrozumiał…
— Och! — Argyle zastanowił się. Potem zwrócił się do córki:
— Hester, sądzę, że może lepiej będzie, jeśli nas opuścisz…
— Nie zamierzam wychodzić! Muszę usłyszeć, co to wszystko znaczy.
— To może być nieprzyjemne.
Hester krzyknęła niecierpliwie:
— Jakie ma znaczenie, czy Jacko popełnił jeszcze jakieś inne
okropieństwa? Wszystko minęło.
Calgary odezwał się szybko.
— Proszę mi wierzyć, to nie chodzi o coś, co pani brat zrobił,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin