Cook Robin - Zaraza.pdf

(870 KB) Pobierz
Cook Robin - Zaraza
Robin Cook
ZARAZA
Tłumaczył Przemysław Bandel
Nasi szefowie powinni odrzucić wartości rynkowe jako podstawowe dla
służby zdrowia i brudne mechanizmy napędzające rynek, w które system
ochrony zdrowia został wplątany.
Dr Jerome P. Kassirer
"New England Journal of Medicine"
Vol. 333, nr 1, str. 50, 1995
Dla Phyllis,
Stacy'ego, Marilyn,
Dana, Vicky
i Bena
Chciałbym podziękować wszystkim moim przyjaciołom i kolegom, którzy
zawsze łaskawie gotowi są udzielać wyczerpujących odpowiedzi i służyć
radami. W związku z wydaniem Zarazy chciałbym przede wszystkim
wyrazić wdzięczność:
Dr Charlesowi Wetli, lekarzowi z zakładu medycyny sądowej,
specjaliście patologowi;
Dr Jackiemu Lee, lekarzowi z zakładu medycyny sądowej, specjaliście
patologowi;
Dr Markowi Neumanowi, dyrektorowi laboratorium wirusologicznego,
specjaliście wirusologowi;
Dr Chuckowi Karpasowi, naczelnemu dyrektorowi laboratorium,
specjaliście patologowi;
Joe Coxowi, prawnikowi i czytelnikowi;
Flashowi Wileyowi, prawnikowi, koszykarzowi, konsultantowi w sprawach
kultury rap;
Jean Reeds, pracownicy socjalnej, krytykowi, która była znakomitym
źródłem bezcennych opinii.
Prolog
12 czerwca 1991 roku, gdy promienie słoneczne dotknęły wschodnich
wybrzeży kontynentu północnoamerykańskiego, zaczynał się kolejny,
wspaniały, późnowiosenny dzień. Nad większą częścią Stanów
Zjednoczonych, Kanady i Meksyku spodziewano się czystego, słonecznego
nieba. Meteorolodzy ostrzegali jedynie przed możliwą burzą, która
miała się rozpętać nad Doliną Tennessee, i przed ewentualnymi ulewami
w obszarze od Cieśniny Beringa aż po Przylądek Sewarda na Alasce.
Niemal pod wszystkimi względami ten dwunasty dzień czerwca był
 
identyczny z każdym innym dwunastym dniem czerwca. Z jednym wszak
zastrzeżeniem. Zaszły trzy, całkowicie ze sobą nie powiązane
zdarzenia, które miały doprowadzić do tragicznego przecięcia się
losów trzech wplątanych w nie osób.
Godzina 11.36, Deadhorse, Alaska
- Hej! Dick! Tutaj! - zawołał Ron Halverton. Machał szaleńczo, aby
zwrócić na siebie uwagę swego byłego współlokatora. Nie odważył się
wysiąść z jeepa w całym tym bałaganie wywołanym odprawą na małym
lotnisku. Poranny 737 z Anchorage dopiero co wylądował. Służby
ochronne bardzo zwracały uwagę na pojazdy pozostawione bez opieki w
rejonie lądowiska. Na turystów i personel techniczny zajmujący się
tankowaniem czekały autobusy i minibusy.
Usłyszawszy swoje imię i rozpoznawszy Rona, Dick machnął ręką i
zaczął się przepychać przez piekielny tłum.
Ron obserwował zbliżającego się Dicka. Nie widział go od roku, odkąd
ukończyli college, ale Dick wydawał się taki jak zawsze: obraz
normalności w koszuli od Ralpha Laurena, wiatrówce i dżinsach, z
małym plecakiem przerzuconym przez ramię. Jednak Ron znał prawdziwego
Dicka: ambitnego mikrobiologa, który w samolocie lecącym z Atlanty na
Alaskę nie myślał o niczym, pochłonięty nadzieją odkrycia nowej
bakterii. Oto facet zakochany w bakteriach i wirusach. Kolekcjonował
je, tak jak inni kolekcjonują karty z baseballistami. Ron uśmiechnął
się i pokręcił głową na wspomnienie pełnych bakterii naczyń
laboratoryjnych, które Dick przechowywał w ich lodówce na
uniwersytecie w Colorado.
Kiedy Ron poznał Dicka na pierwszym roku, stracił sporo czasu, zanim
się do niego przyzwyczaił. Chociaż bez cienia wątpliwości był oddanym
przyjacielem, zdarzały mu się szczególne i niemożliwe do przewidzenia
zachowania. Z jednej strony był zapalonym graczem drużyn
uniwersyteckich i kimś, kogo chciałoby się mieć u boku, zbłądziwszy w
niewłaściwej dzielnicy miasta, ale z drugiej strony na pierwszym roku
nie mógł się zdobyć na wykonanie w laboratorium sekcji żaby.
Na wspomnienie innej, niespodziewanej i zawstydzającej sytuacji, w
której znalazł się Dick, Ron ledwo zdusił w sobie śmiech. Wydarzyło
się to na drugim roku, gdy cała grupa jadąc na weekend na narty,
wcisnęła się do jednego samochodu.
Auto prowadził Dick i przypadkowo przejechał królika. Wybuchnął
płaczem. Nikt nie wiedział, jak zareagować. W efekcie zaczęto gadać
za jego plecami, szczególnie wtedy, kiedy stało się powszechnie
wiadome, że w akademiku wyłapuje karaluchy i wyrzuca je na zewnątrz,
zamiast rozdeptywać i spuszczać z wodą w toalecie, jak czynili to
wszyscy pozostali mieszkańcy.
Dick wrzucił swój niewielki bagaż na tylne siedzenie, zanim uścisnął
wyciągniętą dłoń Rona.
Uściskali się z radością.
- Nie do wiary - Ron odezwał się pierwszy. - Ty tutaj! W krainie
lodów.
- Takiej okazji nie przepuściłbym za nic na świecie - odparł Dick. -
Naprawdę mnie wzięło. Jak daleko stąd do osiedla Eskimosów?
Ron obejrzał się nerwowo przez ramię. Zauważył paru ludzi z ochrony.
Odwracając się ponownie w stronę Dicka, zniżył głos.
- Opanuj się - mruknął. - Mówiłem przecież, że ludzie są na tym
punkcie wrażliwi.
- Och, daj spokój. Chyba nie mówisz poważnie? - odpowiedział Dick
drwiącym tonem.
- Śmiertelnie poważnie - stwierdził Ron. - Mogą mnie wylać za to, że
nie potrafiłem być dyskretny. Żadnej zabawy. Albo zrobimy to raz dwa,
albo nie zrobimy w ogóle. A ty nie masz prawa nikomu o tym pisnąć!
Nigdy! Tak obiecałeś!
- Dobrze, już dobrze - łagodził Dick, uśmiechając się, by uspokoić
przyjaciela. - Masz rację. Obiecałem. Po prostu nie sądziłem, że to
taka poważna historia.
 
- To niezwykle poważna historia - twardo podkreślił Ron. Doszedł do
wniosku, że chyba popełnił błąd, zapraszając Dicka, mimo iż spotkanie
z nim zawsze obiecywało niezłą zabawę.
- Ty tu jesteś szefem - uznał Dick, uderzając Rona przyjacielsko w
ramię. - Usta zamykam na kłódkę, a klucz wyrzucam za siebie.
Rozchmurz się i wyluzuj. - Wśliznął się do jeepa. - No, ale teraz
wyrywajmy stąd i sprawdźmy to niezwykłe odkrycie.
- Nie chcesz przedtem zobaczyć, jak mieszkam? - zapytał Ron.
- Mam takie przeczucie, że napatrzę się jeszcze więcej, niżbym chciał
- odparł Dick za śmiechem.
- Myślę, że to dobra pora, kiedy wszyscy dookoła zajęci są lotem z
Anchorage i turystami. - Ron przekręcił kluczyk w stacyjce i zapalił
silnik.
Wyjechali z lotniska i skierowali się na jedyną drogę prowadzącą na
północny wschód. Droga była żwirowa. Żeby rozmawiać, musieli
przekrzykiwać warkot silnika.
- Do Prudhoe Bay mamy około osiem mil - odezwał się Ron - ale za
mniej więcej milę skręcimy na zachód. Zapamiętaj, jeżeli ktokolwiek
nas zatrzyma, to jedziemy zobaczyć nowe pole naftowe. Dick skinął.
Nie mógł uwierzyć, że to z powodu tej sprawy Ron zrobił się taki
nerwowy. Spoglądając na otaczającą ich płaską, bagnistą, monotonną
tundrę przykrytą zachmurzonym, metalicznoszarym niebem, zastanowił
się, czy to miejsce pasuje do Rona. Domyślał się, iż na aluwialnej
równinie północnej Alaski życie nie mogło być łatwe. Dla poprawienia
nastroju rozpoczął rozmowę.
- Niezła pogoda. Ile jest stopni?
- Masz szczęście - odparł Ron. - Przedtem świeciło słońce, więc jest
niecałe dziesięć. Tutaj nie może być już cieplej. Ciesz się, dopóki
możesz. Po południu będzie chyba śnieżyca. Zwykle tak jest. Ciągle
sobie żartujemy i zastanawiamy się, czy to ostatni śnieg minionej
zimy czy już pierwszy następnej.
Dick uśmiechnął się i skinął, ale w duchu nie mógł się powstrzymać od
stwierdzenia, że jeżeli tubylcy uważają to za zabawne, to
najwidoczniej ocierają się o szaleństwo.
Kilka minut później Ron skręcił w węższą i nowszą drogę prowadzącą na
północny zachód.
- Jak trafiłeś na to opuszczone igloo? - zapytał Dick.
- To nie było igloo. To była chata zbudowana z torfowych cegieł
wzmocnionych fiszbinami. Igloo buduje się jak szałasy, tylko na
pewien czas, na przykład na okres polowań w krainie lodu. Eskimosi
Inupiat mieszkają w torfowych chatach.
- Przyznaję się do pomyłki - Dick skwitował wykład. - Więc jak się
natknąłeś na tę chatę?
- Kompletny przypadek. Znaleźliśmy ją, kiedy buldożer przygotowywał
tę drogę. Przekopaliśmy tunel.
- Czy to wszystko ciągle tam jeszcze jest? - zapytał zaniepokojony
Dick. - Bałem się lotu tutaj. To znaczy, nie chciałbym, aby cała
wyprawa okazała się jedynie stratą czasu.
- Bez obaw. Nic nie zostało ruszone. Co do tego możesz być pewien -
uspokoił przyjaciela Ron.
- Może na tym obszarze jest więcej domostw - zastanowił się Dick. -
Kto wie? To przecież może być wioska.
Ron wzruszył ramionami.
- Może i tak. Ale nikt nie chce się o tym przekonywać. Jeśli ktoś z
odpowiedniego urzędu zwietrzy tę sprawę, zatrzymają budowę rurociągu
do nowego pola. A to oznaczałoby klęskę, ponieważ musimy skończyć
rurociąg przed zimą, a u nas zima zaczyna się w sierpniu.
Ron zwolnił i przyglądał się teraz uważnie poboczu drogi. Nagle
zahamował tuż przy małym kopcu. Przytrzymał Dicka za ramię, dając mu
do zrozumienia, żeby nie ruszał się ze swojego miejsca, i obejrzał
się za siebie, czy nikt nie nadjeżdża. Upewniwszy się, że są sami,
wygramolił się z jeepa i gestem nakazał Dickowi zrobić to samo.
Sięgnął do tyłu samochodu i wyciągnął dwie stare, pobrudzone błotem
peleryny i rękawice robocze. Wręczył Dickowi jeden komplet.
 
- Będziesz tego potrzebował - wyjaśnił. - Znajdziemy się poniżej
wiecznej zmarzliny. - Znowu sięgnął do jeepa i wyjął dużą, wielce
użyteczną w podobnych wyprawach latarkę. - W porządku - odezwał się
wyraźnie podenerwowany. - Nie powinniśmy tutaj zbyt długo zostawać.
Nie chcę, żeby ktoś przejeżdżający drogą zaczął się zastanawiać, co
też tu się, do diabła, wyprawia.
Ron ruszył na północ od drogi, a Dick podążył za nim jak za
przewodnikiem. W nie wyjaśniony sposób zmaterializował się nagle
obłok komarów i bezlitośnie zaatakował intruzów. Wpatrując się przed
siebie, Dick dostrzegł zamglony brzeg w odległości około pół mili.
Domyślił się, że to musi być wybrzeże Morza Arktycznego. Gdziekolwiek
spojrzeć, nie było ucieczki od monotonii płaskiej, chłostanej
wiatrem, niczym nie wyróżniającej się tundry sięgającej aż po
horyzont. Nad głową, krzycząc ochryple, krążyły morskie ptaki.
Kilkanaście kroków od drogi Ron zatrzymał się. Jeszcze raz rzucił
spojrzenie w stronę samochodu, skłonił się i złapał za krawędź
sklejki pomalowanej w barwy otaczającej ich tundry. Odciągnął płytę
na bok i odsłonił głęboką na ponad półtora metra jamę. W północnej
ścianie dołu znajdowało się wejście do wąskiego tunelu.
- Wygląda, jakby chata została pogrzebana przez lód -zauważył Dick.
Ron skinął głową.
- Podejrzewamy, że w czasie jakiegoś szczególnie potężnego sztormu
fala przyniosła tu kawał pływającego pola lodowego.
- Grobowiec zbudowany przez naturę - powiedział Dick.
- Jesteś pewny, że chcesz to zrobić? - zapytał Ron.
- Nie bądź głupi - odparł krótko Dick i włożył pelerynę z kapturem
oraz rękawice. - Przeleciałem tysiące mil. Idziemy.
Ron wlazł do dziury i stanął na czworakach. Zniżając się jak mógł
najbardziej, wczołgał się do tunelu. Dick posuwał się tuż za nim.
Poza niesamowitą, pełną grozy sylwetką Rona niewiele mógł dostrzec.
Ciemność obejmowała go coraz bardziej niczym ciężki, lodowaty koc. W
słabnącym świetle dostrzegł jeszcze, jak jego oddech zamienia się w
kryształki lodu. Dziękował Bogu, że nie cierpi na klaustrofobię.
Dwa metry dalej ściany tunelu rozchodziły się. Podłoga także
schodziła w dół, dając im dodatkowe trzydzieści centymetrów
przestrzeni nad głowami. Otwór miał teraz mniej więcej metr wysokości
i metr szerokości. Ron przesunął się pod ścianę, więc Dick mógł
podczołgać się tuż obok.
- Cycki starej wiedźmy mają w sobie więcej ciepła niż ta dziura -
stwierdził Dick.
Snop światła z latarki Rona ożywiał kąty pomieszczenia, oświetlając
krótkie, pionowe wzmocnienia wykonane z żeber białuchy.
- Złamały się pod ciężarem lodu jak zapałki - powiedział Ron. - Gdzie
są mieszkańcy? - zapytał Dick.
Ron skierował światło w stronę dużego, trójkątnego kawałka lodu,
który najpewniej wpadł do chaty przez dach.
- Po drugiej stronie tego - odpowiedział i wręczył przyjacielowi
latarkę.
Dick wziął ją i poczołgał się we wskazanym kierunku. Choć tak bardzo
nie chciał dopuścić do siebie złych myśli, czuł się coraz gorzej.
- Jesteś pewien, że to bezpieczne miejsce? - zapytał w końcu.
- Niczego nie jestem pewien. Może tylko, że tak to wyglądało przez
ostatnie siedemdziesiąt pięć lat albo coś koło tego.
Trudno było przecisnąć się obok bryły brudnego lodu. Gdy Dick znalazł
się w połowie drogi, oświetlił przestrzeń za lodowym głazem.
Zaparło mu dech w piersiach. Stęknął tylko cicho z niedowierzaniem.
Zdawało mu się, że jest na wszystko przygotowany, jednak wrażenie
wywołane przez drżące światło było bardziej upiorne, niż się
spodziewał. Spoglądało na niego blade oblicze zamarzniętego,
brodatego, odzianego w futro mężczyzny. Siedział prosto. Oczy miał
otwarte. Swym zimnym błękitem wyzywająco wpatrywały się w Dicka.
Dookoła ust i nosa osadził się różowy szron.
- Widzisz wszystkich troje? - z ciemności dobiegło pytanie Rona.
Omiótł światłem całą przestrzeń. Drugie ciało leżało na wznak. Jego
 
dolna połowa szczelnie zamknięta była w lodowym futerale. Trzecie
ciało, podobnie jak pierwsze, było oparte o ścianę w pozycji
półsiedzącej. Obaj byli Eskimosami z charakterystycznymi rysami
twarzy, ciemnymi włosami i oczami. Obaj także mieli różowy szron
dookoła ust i nosa.
Dickiem niespodziewanie wstrząsnęło obrzydzenie. Nie spodziewał się
po sobie podobnej reakcji, na szczęście szybko minęła.
- Widzisz gazetę? - znowu zapytał Ron.
- Jeszcze nie - odpowiedział Dick i skierował światło na podłogę.
Zobaczył zmrożone rumowisko. Wszystko przemieszane razem i skute
lodem: ptasie pióra, zwierzęce kości.
- Leży w pobliżu brodacza - podpowiedział Ron.
Zaświecił w okolice stóp człowieka rasy kaukaskiej. Natychmiast
zauważył gazetę z Anchorage. Nagłówek wspominał o wojnie w Europie.
Nawet z miejsca, w którym się znajdował, potrafił odczytać datę: 17
kwietnia 1918 roku.
Wygramolił się zza głazu do przedniej części komory. Pierwsze
przerażenie minęło. Teraz czuł wyłącznie podniecenie.
- Chyba miałeś rację - powiedział do Rona. - Wygląda, jakby cała
trójka zmarła na zapalenie płuc i data dokładnie pasuje.
- Wiedziałem, że to cię zainteresuje.
- To bardziej niż interesujące - odparł Dick. - To może okazać się
życiową szansą. Potrzebuję piłę.
Z twarzy Rona odpłynęła cała krew.
- Piłę? - powtórzył z przerażeniem. - Żartujesz sobie. Musisz
żartować.
- Sądzisz, że przepuszczę taką okazję? Niedoczekanie twoje.
Potrzebuję nieco tkanki płucnej.
- Jezu Chryste! - stłumionym głosem zawołał Ron. - Lepiej, jeśli
jeszcze raz obiecasz, że nigdy nikomu nie powiesz!
- Już raz obiecałem - odpowiedział Dick, wyraźnie poirytowany
zachowaniem Rona. - Jeżeli znajdę to, czego się spodziewam, zachowam
do mojej kolekcji. Nie martw się. Nikt się nie dowie.
Ron pokręcił głową.
- Czasami zdaje mi się, że jesteś nie z tej ziemi.
- Szkoda czasu, idziemy po piłkę - odpowiedział Dick. Oddał Ronowi
latarkę i ruszył do wyjścia.
Godzina 18.40, Chicago, lotnisko O'Hara
Marilyn Stapleton pomyślała o ostatnich dwunastu latach życia męża i
poczuła łzy w oczach. Wiedziała, że gwałtowne zmiany, które spotkały
ich rodzinę, najmocniej uderzyły w Johna, jednak przecież musiała
jeszcze myśleć o dzieciach. Spojrzała na dwie dziewczynki siedzące w
poczekalni i nerwowo przyglądające się mamie. Czuły, że ich życie
znajduje się na krawędzi. John chciał, aby przeprowadziły się do
Chicago, gdzie rozpoczął specjalizację z patologii.
Marilyn przeniosła wzrok na twarz męża. Zmienił się przez te ostatnie
kilkanaście lat. Ufny, powściągliwy mężczyzna, którego poślubiła,
zamienił się w zgorzkniałego i niepewnego człowieka. Zrzucił
dwadzieścia pięć funtów, niegdyś rumiane, pełne policzki zapadły się,
sprawiając, że wyglądał na wychudzonego, zmizerowanego, dopasowanego
do nowej osobowości.
Marilyn pokręciła głową. Z trudem przywoływała wspomnienia sprzed
dwóch lat, kiedy tworzyli wizerunek idealnej, odnoszącej sukcesy
rodziny z przedmieścia, on - rozkwitająca praktyka okulistyczna, ona
- pewna pozycja na wydziale literatury angielskiej Uniwersytetu
Illinois.
Ale wtedy właśnie na horyzoncie pojawił się wielki koncern medyczny
AmeriCare i przewalając się przez Champaign w Illinois, jak wcześniej
przez niezliczone inne miasta, pożerał przychodnie i szpitale z
oszałamiającą prędkością. John próbował się utrzymać, lecz koniec
końców utracił pacjentów. Miał dwa wyjścia: poddać się albo czmychnąć
stąd. No i czmychnął. Najpierw rozglądał się za inną posadą dla
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin