Higgins Jack - Wstąpić do piekła.doc

(841 KB) Pobierz

 


 


 


 


Tytuł oryginału: HELL IS TOO CROWDED

Copyright © Harry Patterson 1962

Copyright © for the Polish edition by PRIMA 2002

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Wyżyński 1992

Cover illustration © David Scutt.

ISBN 83-7186-152-4

Prima Oficyna Wydawnicza sp. z o,o.

Wolska 45, 00-961 Warszawa

teL/fax: (22)-321-85-48

www: prima.waw.pl

e-mail: wydawnictwo@prima.waw.pl

Warszawa 2002. Wydanie II Druk: Abedik S.A., Poznań


Mojej ukochanej babce MARGARET HIGGINS BELL


I

Twarz, którą ujrzał przed sobą Matthew Brady, uwięziony w smudze cienia między jawą a snem, gdzie powstają dziwne fantasmagorie, zrodziła się na pozór z samej mgły, bezcielesna i lśniąca w żółtym świetle latarni. A było to oblicze, które trudno zapomnieć — chude, diaboliczne, ze sterczącymi kośćmi policzkowymi i głęboko osadzonymi, świdrującymi oczyma.

Oparcie ławki, z kutego żelaza, wrzynało mu się boleśnie w kark, czoło zaś pokrywały kropelki mżawki. Przymknął powieki i odetchnął głęboko. Kiedy znów otworzył oczy, był sam.

Z portu londyńskiego wypływał statek, a głuche dźwię­ki syreny mgielnej przywodziły na myśl ostatniego żywego dinozaura przedzierającego się przez pierwotne moczary, błąkającego się bez celu, samotnego w obcym świecie.

Podsumowywało to w pewien sposób sytuację Matta. Zadygotał lekko i sięgnął po papierosa. Paczka była prawie pusta, ale wyszperał jednego i zdołał go w końcu zapalić. Kiedy zaciągnął się dymem, Big Ben, dziwnie przytłumiony przez mgłę, wybił trzecią. Później zapadła cisza.

7


Czuł się zupełnie samotny, odgrodzony od innych. Oparł się o murek nabrzeża pod latarnią, spojrzał przez mgłę na rzekę i spytał się w duchu: "Co dalej?" Odpowiedział tylko sygnał mgielny statku płynącego ku morzu; zabrzmiało to trochę jak pożegnanie.

Postawił kołnierz marynarki i odwrócił się, by odejść, gdy wtem z mgły wybiegła kobieta i wpadła prosto na niego, wydając przerażony okrzyk. Zaczęła się szarpać, a Brady ujął ją za ramiona, odsunął od siebie i potrząsnął delikatnie.

              Wszystko w porządku — powiedział. — Nie ma
się pani czego obawiać.

Nosiła niemodny trencz ściągnięty mocno paskiem w talii i wiejską chustkę na głowie. Wyglądała na jakieś trzydzieści lat i miała owalną, inteligentną twarz. W świet­le latarni w jej ciemnych oczach malował się lęk.

Wpatrywała się chwilę w Brady'ego, a później, jakby uspokojona, zaśmiała się nerwowo i oparła o murek.

              Był tam jakiś mężczyzna. Prawdopodobnie zupeł­
nie niegroźny, ale wyłonił się z mgły tak nagle, że wpa­
dłam w panikę i uciekłam.

Mówiła dobrze po angielsku, lecz z lekkim cudzoziem­skim akcentem. Matthew wyjął paczkę papierosów i po­częstował ją.

              O tej porze brzeg Tamizy to nie miejsce dla
kobiety. Nocują tu bardzo dziwne ptaszki.

W jego złożonych dłoniach błysnęła zapałka. Nie­znajoma przypaliła papierosa i wydmuchała dym.

              Nie musi mi pan tego mówić. Mieszkam tuż za
rogiem. Spędziłam wieczór w Chelsea, u przyjaciółki.
Nie mogłam złapać taksówki, więc postanowiłam się
przejść. — Roześmiała się. — Ale, szczerze mówiąc, pan

8


też nie wygląda na typa, który nocuje na ławkach nad Tamizą.

         Każdemu może się to przydarzyć — odparł.

         Ale nie komuś takiemu jak pan — ciągnęła. — Nie jest pan Anglikiem, prawda?

Pokręca przecząco głową.

         Pochodzę z Bostonu, w stanie Massachusetts.

         Ach, Amerykanin... — rzekła, jakby wszystko się wyjaśniło.

Zdobył się na zmęczony uśmiech.

         Niektórzy z moich amerykańskich przyjaciół nie zgodziliby się z panią w tej kwestii.

         Ma pan daleko do domu? — spytała. — A może zamierza pan spędzić tu noc?

Spomiędzy koron drzew kapały ciężkie krople wody, i Matthew ciaśniej okręcił kołnierzem szyję, poczuwszy nagły ziąb. Kobieta zmarszczyła brwi.

              Powinien pan mieć przynajmniej płaszcz. Nabawi
się pan zapalenia płuc.

              Co pani proponuje? — zapytał.
Ujęła go za ramię.

              Niech mnie pan odprowadzi do domu. Mam gdzieś
w szafie stary płaszcz od deszczu. Może go pan wziąć.

Nie chciało mu się sprzeczać. Miał wrażenie, że opuściły go wszystkie siły, a gdy ruszył z miejsca, znów uderzyły mu do głowy opary whisky.

Otaczały ich gęste tumany mgły, niesione lekkim wiatrem. Przeszli przez jezdnię i ruszyli chodnikiem, na którym dźwięczały odgłosy kroków. Z konarów kapały bez przerwy krople deszczu, a kiedy skręcili w boczną uliczkę, minął ich samochód, niewidoczny w mlecznym obłoku.

Wysoko na ścianie narożnego domu Brady dostrzegł

9


staroświecką białą emaliowaną tablicę z niebieskim napisem: EDGBASTON GARDENS. Z przodu lśniła we mgle dziwna pomarańczowa poświata i z mroku wyłoniła się drewniana budka, koło której stał żarzący się koksownik.

Brady'emu mignęła niewyraźna postać dozorcy sie­dzącego w budce. Jego twarz podświetlał ogień.

              Proszę uważać! — ostrzegła kobieta. — Jest tu
gdzieś ogrodzony wykop. Naprawiają rury gazowe.

Kroczył tuż za nią, ona zaś obeszła żelazną balustradę, wspięła się po schodkach do drzwi i zaczęła szukać klucza w torebce. Willa stała na końcu ulicy; po bokach rozciągał się cmentarz, a na niebie majaczyła wieża kościelna.

Wszystko wydawało się ulotne i pozbawione treści, jakby miało się lada chwila roztopić we mgle. Matthew wszedł śpiesznie do hallu i czekał, aż kobieta zapali światło.

U stóp schodów stała pod ścianą antyczna wiktoriań­ska szafa z lustrem, w którym ujrzał za sobą otwarte drzwi. Mignęła mu kobieca twarz, stara i pomarszczona, z długimi kolczykami z dżetów. Kiedy zaczął się obracać, drzwi zamknęły się bez szmeru.

              Kim jest pani sąsiadka? — spytał.
Nieznajoma zmarszczyła brwi.

              Sąsiadka? Mieszkanie na dole stoi puste, więc
może się pan nie martwić o hałas. Mieszkam na pierw­
szym piętrze.

Matthew podążył za nią na górę, wspierając się na poręczy i czując w głowie niezwykłą lekkość. Nie mógł się spodziewać, że w jednej chwili przyjdzie do siebie po dwudniowym pijaństwie, lecz wszystko otaczała dziwna, senna aura; miał wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie.

10


Drzwi do mieszkania kobiety znajdowały się na szczycie schodów. Otworzyła je i wprowadziła go do środka. Salon był umeblowany zdumiewająco elegancko. Podłogę pokrywał puszysty wełniany dywan, a dyskretnie rozmieszczone lampy rzucały przyćmione światło na różowe ściany.

Stał pośrodku pokoju i czekał. Zdjęła płaszcz i chustkę, przeciągnęła dłońmi po krótkich ciemnych włosach i zrobiła krok w jego stronę. Zachwiał się lekko, a ona wsparła go, kładąc mu ręce na ramionach.

         Coś nie tak? — spytała z niepokojem. — Źle się pan czuje?

         To nic. Przyjdę do siebie. Wystarczy dzbanek kawy i osiem godzin snu.

Jej ciepłe, ponętne ciało znalazło się bardzo blisko. Brady poczuł nagle, jak opuszczają go gniew i frustracja towarzyszące mu przez ostatnie dwa dni. Cóż, sam dobrze wiedział, że istnieje tylko jedno lekarstwo na jego chorobę. Przyciągnął kobietę do siebie i pocałował lekko w usta.

Przez chwilę nie opierała się, lecz później odepchnęła go mocno, aż opadł na duży aksamitny fotel.

         Przepraszam — rzekł.

         Niech pan nie będzie niemądry. — Podeszła do barku stojącego pod ścianą po drugiej stronie salonu, zmieszała trunki i przyniosła szklaneczkę. — Zrobiłam panu klina. Proszę wypić! Postawi to pana na nogi. Ja zaparzę kawę, a później poszukam kocy. Może się pan przespać na kanapie.

Wyszła do kuchni, nim zdążył zaprotestować. Wes­tchnął i wyciągnął się wygodnie w fotelu, rozluźniając zmęczone mięśnie.

Z czegokolwiek składał się koktajl — był dobry,

11


bardzo dobry. Brady wypił go gładko dwoma łykami i sięgnął po popierosa. Paczka była pusta, ale na niskim stoliku po drugiej stronie salonu stała srebrna kasetka na papierosy.

Wstał. Naraz pokój zawirował mu przed oczyma, a stolik zaczął przypominać obraz widziany przez od­wrotny koniec teleskopu. Matthew zrobił niepewny krok do przodu i szklaneczka wysunęła mu się z bezwładnych palców.

Leżał na wznak i widział pochylającą się nad nim kobietę. Była zupełnie spokojna, niczym nie zdziwiona. W oddali otworzyły się i zamknęły drzwi.

Mężczyzna, który stanął za jej plecami, miał chudą, diaboliczną twarz z głęboko osadzonymi, świdrującymi oczyma, twarz z koszmaru widzianego ostatnio we mgle nad Tamizą.

Matthew otworzył usta, lecz ostrzegawczy krzyk uwiązł mu w gardle. Otoczyły go wirujące barwne kręgi i runął w mrok.


II

Bito go raz za razem po twarzy, a powtarzające się eksplozje bólu rozproszyły ciemność. Nie opodal słychać było męskie głosy, przytłumione i niezrozumiałe. Później zaszumiała płynąca woda.

Ktoś chwycił go mocno za kark i wsadził mu głowę do umywalki. Matthew zachłysnął się lodowatą wodą, która wypełniła mu nos. Po chwili nacisk zelżał. Zaczer­pnął kilka haustów powietrza, lecz nie trwało to długo. Znów wepchnięto go brutalnie pod wodę. Kiedy po­zwolono mu się wyprostować, szumiało mu w uszach i był na poły uduszony, ale widział wszystko wyraźnie.

Znajdował się w małej łazience wyłożonej białymi kafelkami; z podłużnego lustra spoglądało nań własne odbicie. Twarz miał bladą i mizerną, oczy podpuchnięte, a na policzkach widać było zadrapania.

Koszulę pokrywała zakrzepła krew. Oparł się o umy­walkę i popatrzył na siebie w oszołomieniu. Stał za nim dobrze zbudowany mężczyzna w sfatygowanym płaszczu przeciwdeszczowym; na jego pobrużdżonej twarzy lśniły twarde, nieprzyjazne oczy.

— Jak się czujesz? — spytał ostro.

13


         Pod psem! — wychrypiał Brady i własny głos wydał mu się obcy.

         I dobrze ci tak, ty sukinsynu! — rzucił nieznajomy i wypchnął go brutalnie z łazienki.

W salonie roiło się od ludzi. Przy drzwiach stał umundurowany policjant, a koło barku kręciło się dwóch cywilnych techników zbierających odciski palców.

Na skraju kanapy siedział z notesem w ręku wysoki, chudy, szpakowaty mężczyzna w rogowych okularach; słuchał niskiego, zgarbionego starca, który stał przed nim, międląc nerwowo w dłoniach płócienną czapkę.

Kiedy Matthew wszedł do salonu, drobny staruszek zauważył go i po jego twarzy przemknął cień lęku.

              To właśnie on, panie inspektorze! — wykrztusił. —
To ten facet!

Inspektor Mallory obrócił głowę i przyjrzał się spokoj­nie Brady'emu.

              Jest pan tego najzupełniej pewien, panie Blakey?
Przygarbiony mężczyzna skinął z przekonaniem głową.

              Dobrze go pamiętam, panie inspektorze. Wi­
działem wyraźnie, jak stał w drzwiach i zapalał
światło.

Mallory przybrał znużony wyraz twarzy. Nabazgrał coś w notesie i skinął głową.

              Doskonale, panie Blakey. Niech pan wraca do
pracy. Później złoży pan zeznanie na piśmie.

Niski staruszek ruszył w stronę drzwi, a Brady zapytał powoli:

   &#x...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin