Curwood James Oliver - Złote sidla.pdf

(463 KB) Pobierz
Curwood James Oliver - Zlote si
James Oliver Curwood
ZŁOTE SIDŁA
„KB”
I
Bram Johnson i jego wilki
Bram Johnson był istotą niezwykłą, jakich niewiele spotyka się nawet w
pustkowiach Northlandu.
Były chwile, kiedy można było uważać go za człowieka posiadającego rozum
i duszę; w innych zaś przypominał raczej jakąś straszliwą apokaliptyczną bestię. Czy
posiadał naprawdę to, co powszechnie nazywamy duszą? Jeżeli tak, to dusza ta
zatajona była głęboko, gdzieś w niedostępnych czeluściach borów i dzikich pustkowi,
wśród których rozwijała się. Toteż nie będziemy potępiać Brama nierozważnie w
niniejszym opowiadaniu. Ostrożność w osądzaniu bliźnich zawsze jest wskazana.
Aby zdać sobie dokładnie sprawę z tego, kim był właściwie Bram Johnson,
musimy cofnąć się o trzy generacje wstecz. Jeżeli lekkim pirogiem puścimy się z
Jeziora Athabaska w kierunku północnym, aż do Wielkiego Jeziora
.Niewolników, a stamtąd korytem rzeki Mackenzie w stronę koła
podbiegunowego, napotkamy na tej drodze przeróżne typy etniczne. Najpierw Indian
ze szczepu Chippewayów, ludzi smukłych i zwinnych, o pociągłej twarzy,
używających lekkich, mocno wygiętych łódek. Potem szczep Cree, którego
przedstawiciele odznaczają się twarzą więcej okrągłą, oczami bardziej skośnymi. Są
to ludzie ospali, spokojni, a łodzie jakimi się oni posługują, zbudowane są z kory
bambusowej i mają kształt dziwaczny. W miarę posuwania się ku północy, zatracają
pierwotną czystość swej rasy, stając się stopniowo podobnymi do Japończyków. I
znowu napotykamy szczep Chipewyan, który jednak w tej szerokości geograficznej
uległ dużemu przeobrażeniu. W miarę zbliżania się do koła podbiegunowego,
zaczynają oni używać „kajaków” zamiast pirogów, rysy ich twarzy stają się bardziej
rozlane, oczy skośnie osadzone, maleńkie jak u Chińczyków. Są to owi Eskimosi, jak
ich nazywają w podręcznikach geografii.
Jeden z przodków Brama Johnsona musiał przed paruset laty wywędrować z
południa ku północy. Krew jego dzieci i ich potomków zmieszała się z krwią szczepu
Chippewayów i Cree, a z biegiem czasu i z krwią Eskimosów. A co najciekawsze,
 
imię Johnson przechodziło stale z jednej generacji na drugą. Ale gdyby ktoś ciekawy
zajrzał do namiotu, w którym obecnie mieszkał Bram Johnson, licząc na to, że
znajdzie tam człowieka białego, spotkałaby go niespodzianka.
Bram Johnson, w następstwie tego krzyżowania się rozmaitych ras, tylko z
koloru skóry, włosów i oczu przypominał człowieka białego, pozostałe zaś, to cechy
charakterystyczne dla plemienia Eskimosów, z którego pochodziła jego matka. W
jednym tylko jeszcze odbiegał od tego typu: mierzył sześć stóp wysokości.
Był to prawdziwy olbrzym, o niesłychanej sile fizycznej, twarz szeroka, o
wystających kościach policzkowych, nos spłaszczony, wargi grube. Skórę na twarzy
jednak miał zupełnie białą, włosy bujne, rude, twarde jak szczecina, oczy duże,
błękitne. Czasami, zwłaszcza gdy był poirytowany, oczy te przybierały kolor szary,
niby oczy kota, świecąc nagłym, dzikim blaskiem.
Bram nie miał żadnych przyjaciół, ani towarzyszy. Otaczała go jakaś dziwna
tajemniczość... Jeżeli zaglądał czasem do jakiejś faktorii, to tylko na krótki czas, aby
nabyć nieco potrzebnych mu rzeczy w zamian za skórki dzikich zwierząt, które
przynosił. Mijały długie miesiące, a Bram nigdy nie pokazywał się ponownie w tym
samym miejscu. Ustawicznie wędrował po świecie.
Policja lotna „Royal North-West” miała go na oku, nie gubiąc nigdy jego
śladów. W raportach składanych przez eksponowane daleko na północy placówki
policji, spotyka się niejednokrotnie lakoniczne wzmianki o Bramie, tej mniej więcej
treści: „Widzieliśmy Brama z wilkami, szedł w kierunku północnym...” - „Bram ze
swoimi wilkami przechodził tędy...” Potem w ciągu dwóch lat, zginął bez śladu -
powędrował prawdopodobnie gdzieś w okolice Jeziora Niedźwiedzi. A kiedy znów
się zjawił, policja zaczęła się nim interesować jeszcze bardziej. Zachowanie jego
wydawało się bowiem dziwnie podejrzane. Coś musiało się stać, prędzej czy później.
I rzeczywiście to „coś” stało się. Bram zabił człowieka. A zabił go tak szybko
i zręcznie, że zanim odkryto to zabójstwo, po Bramie nie było już ani śladu.
Wkrótce, w dwa tygodnie później, rozegrała się nowa tragedia. Kapral policji
Lee w towarzystwie jednego ze swych ludzi, wyruszył z fortu Churchill, celem
schwytania i aresztowania Brama. Odszukał go gdzieś na granicach Barrenu.
Posuwali się z całą ostrożnością, by dogonić go i schwytać. Nagle, gdy byli w
odległości około ćwierć mili, usłyszeli głośny, niesamowity śmiech. Bram nie
atakował ich, nie strzelił ani razu. Poszczuł tylko na nich swoje wilki. Cudem
prawdziwym kapral Lee nie zginął na miejscu. Ciężko pokaleczony dowlókł się do
 
chaty pewnego Metysa i tam wkrótce wyzionął ducha. Metys poszedł do fortu
Churchill i opowiedział całe to zdarzenie.
Od tej chwili Bram zniknął zupełnie ze świata.
Ach, gdyby można opisać i opowiedzieć szczegółowo te cztery czy pięć lat
tortur i męczarni, jakie Bram przeżywał w samotności - niejedno zostałoby mu
przebaczone! Bram i jego wilki! Czyliż samo zestawienie tych słów dreszczem was
nie przejmuje? Pomyślcie tylko: zawsze sam, sam jeden, w towarzystwie wilków.
Nigdy nie słyszał mowy ludzkiej. Nigdy nie mógł zbliżyć się nawet do jakiejś
faktorii, by zakupić nieco żywności! Po prostu człowiek-zwierzę, prawdziwy
wilkołak!
W ciągu trzech ostatnich lat Bram przeprowadził stopniowo jak
najstaranniejszą selekcję między swymi wilkami. Pozbył się wszystkich mieszańców-
wilczurów, zachowując dla siebie tylko dwadzieścia wilków najczystszej krwi. Sam
je wychowywał od maleńkich szczeniaków, przywiązał się do nich równie silnie jak
one do niego. One zastępowały mu rodzinę, braci, siostry. Spał razem z nimi, jadł z
nimi, cierpiał głód na równi z nimi, wtedy kiedy brakowało im świeżej żywności. One
były mu całym towarzystwem i najpewniejszą opieką. Skoro zabrakło mięsa, puszczał
swą hordę wilków na trop jakiegoś łosia czy „karibu” (gatunek rena). W pościgu za
zwierzem wilki zapędziły się nieraz o kilka czy kilkanaście mil naprzód. Ale Bram
doganiał wkrótce całą hordę i zawsze znalazł się dla nich porządny kawał mięsa.
Cztery lata takiego życia! Policja wprost wierzyć w to nie chciała. Uśmiechali
się z niedowierzaniem, kiedy do uszu ich dochodziły z daleka wieści, że Bram żyje,
że go widziano, że słyszano jego potężny głos i straszliwe wycie wilków, że Metysi i
Indianie w różnych stronach natrafiają na jego ślady.
W opowiadaniach o Bramie było też dużo przesady i śmiesznych,
fantastycznych dodatków. Indianie uważali Brama za istotę nadprzyrodzoną, za
czarownika, który zaprzedał duszę swą diabłu i w zamian za to może dowolnie latać
w powietrzu. Znajdowali się ludzie, którzy całkiem serio przysięgali się, że widzieli
na własne oczy, jak Bram razem z hordą swych wilków latał po niebiosach, polując
na jakieś potworne bestie.
Dość na tym, że policja przekonana była, że Bram od dawna już nie żyje.
Tymczasem on, uciekając przed ludźmi, coraz bardziej zbliżał się i upodabniał do
swych braci-wilków.
Jednak w żyłach jego płynęła krew białych ludzi. I Bram coraz gwałtowniej,
 
coraz silniej tęsknił za głosem ludzkim. Pragnienie to rozsadzało nieraz jego potężne
piersi. A jednak, Bram nie kochał nigdy w życiu żadnego człowieka.
Pragnienie to właśnie dało początek strasznemu dramatowi, w którym dwoje
ludzi - mężczyzna i kobieta - odegrało niepoślednią rolę.
II
Osobliwe odkrycie
Mężczyzna ów nazywał się Filip Brant.
Tego wieczoru siedział on w chatce Piotra Breault, rozdzielony stołem od
gospodarza. Od pieca, rozpalonego do czerwoności, biło ciepło na całą izbę. Był
późny wieczór.
Piotr Breault, który polował na lisy, zbudował sobie chatkę na skraju
wąskiego pasa szpilkowego lasu, wrzynającego się w obszar Barrenu. Spoza ścian
chatki dochodziło żałosne, ponure wycie wichury. Tam dalej, w kierunku wschodnim,
była zatoka Hudsona. Wystarczyło otworzyć drzwi chatki, by posłyszeć głuche,
nieustannie przeciągłe grzmoty idące z tamtej strony. Huczało i grzmiało morze,
walcząc z lodami zaścielającymi zatokę Hudsona. Czasami rozlegał się głośniejszy
huk, gwałtowny niby wystrzał armatni. To pękały góry lodowe, waląc się w fale
morskie.
W kierunku zachodnim przestrzeń pusta, gładka, bez żadnych wyniosłości,
skał czy zarośli. To Barren, nad którym przez cały dzień zwisa nisko niebo szare,
niby gruba ciężka zasłona, zabarwiona miejscami purpurowo, z którego zda się, lada
chwila, runą na ziemię zwały śnieżne.
Jeszcze straszniejsze wrażenie robiło to w nocy, kiedy wiatr zawodził żałośnie
i wokoło rozlegały się piski białych lisów.
- Jak pragnę zbawienia mej duszy - powtarzał Breault - widziałem go na
własne oczy...
Filip Brant przestał się uśmiechać z niedowierzaniem. Wchodził on w skład
patrolu policyjnego, stacjonującego w forcie Churchill. Doskonale wiedział, że Piotr
Breault był człowiekiem odważnym, bowiem inaczej nie ośmieliłby się osiedlić w
tym miejscu, w pustkowiu Barrenu. Wiedział też, że Breault nie był wcale
przesądnym i zabobonnym, jak to się często zdarza u ludzi w tym zawodzie, bo gdyby
tak było już dawno uciekłby stąd, nie mogąc znieść tych tajemnych jęków i pisków,
jakie rozlegają się każdej nocy w tych pustkowiach.
 
- Przysięgam panu! - powtórzył Breualt.
Filip słuchał go rozgorączkowany, rumieńce wystąpiły mu na twarzy.
Zaciśnięte pięści oparł mocno o stół. Był to mężczyzna w wieku trzydziestu pięciu
lat, smukły i doskonale zbudowany. Oczy miał jasne, błękitne, o połysku stali.
Kiedyś, dawniej, ubierał się elegancko, jak wszyscy ludzie cywilizowani. Mieszkał
wówczas w dużym mieście. Obecnie odziany był w ubranie ze skóry karibu, o
wystrzępionych rękawach. Na rękach rysowały się grube żyły, a na twarzy
zmarszczki głębokie, wyżłobione wśród nieustannych walk z przyrodą, burzami i
wichrami.
- To niemożliwe - odparł. - Bram Johnson nie żyje.
- Żyje, proszę pana!
W głosie Piotra Breault wyczuwało się dziwne drżenie.
- Gdybym wiedział to tylko ze słyszenia, gdybym go nie widział na własne
oczy, wtedy mógłby pan mieć pewne wątpliwości.
Oczy płonęły mu dziwnym blaskiem. Silniejszym nieco głosem zaczął
opowiadać:- Siedziałem tu, w tej samej chacie, kiedy nagle posłyszałem wycie jego
wilków. Podszedłem tedy do drzwi, otworzyłem je i przystanąłem, starając się dojrzeć
coś w ciemnościach nocy. Byli już niedaleko i zbliżali się szybko. Posłyszałem stuk
kopyt karibu na zamarzniętym śniegu. Przebiegł niedaleko mej chaty w pełnym
galopie. A w ślad za nim pędziła horda wyjących wilków. Nad ich wyciem górował
głos potężny, tak mocny, jakby dziesięciu ludzi krzyczało jednocześnie. Poznałem
natychmiast ten głos: to głos Brama Johnsona! Polował na zwierza ze swymi wilkami.
Tak jest, on żyje. I to jeszcze nie wszystko. Tak jest, to nie wszystko jeszcze.
Mówił to gorączkowo, z coraz bardziej wzrastającym wzruszeniem. Filip
Brant słuchał go uważnie. Zaczynał już wierzyć, że to co mu Piotr mówi, jest jednak
prawdą.
- No, a potem? - zagadnął. - Widziałeś go pan kiedy jeszcze?
- Owszem - potwierdził Piotr. - I to zupełnie z bliska.
Ale to, co wówczas zrobiłem, tego nie powtórzyłbym po raz drugi, choćby mi
za to obiecywano wszystkie lisy, jakie gnieżdżą się między Jeziorem Athabaska a
Zatoką Hudsona. Byłem wtedy jak nieprzytomny. Jak urzeczony wybiegłem z chaty i
puściłem się za nimi. Szedłem po śniegu, za śladami wyciśniętymi przez łapy wilków
i szerokie narty Brama. Aż w końcu usłyszałem szczękanie potężnych zębów
wilczych, szarpiących mięso karibu i jakiś radosny ryk ludzki. Bram dopadł swej
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin